O wyborach na Ukrainie 2006 r.
Po wyborczej farsie, którą zafundował Europie i własnemu narodowi Aleksander Łukaszenka, w Europie zaczyna się sezon na wybory. W najbliższych tygodniach co najmniej w kilku ważnych dla nas państwach pojawią się nowe parlamenty. Ale bodaj najważniejsze z wyborów odbędą się już w najbliższą niedzielę. Do urn pójdą obywatele Ukrainy. To nie będą tylko wybory parlamentarne, będą to wybory dotyczące cywilizacyjnego i politycznego kierunku rozwoju tego państwa.
Piętnaście miesięcy temu cały świat z zapartym tchem obserwował „pomarańczową rewolucję", imponujący masowy protest Ukraińców, którzy zmusili władzę do tego, by przyznała się do wyborczych fałszerstw, a na fotel prezydenta państwa wprowadzili prozachodniego i prorynkowego Wiktora Juszczenkę.
Rewolucja była niebywałym świętem, porównywalnym z naszymi strajkami w sierpniu 1980 roku. Obywatele kraju dotkniętego mentalną sowietyzacją, pokorni wobec władzy i okradani przez oligarchiczne klany, nagle poczuli, że występując solidarnie, są w stanie zmienić bieg rzeczy w państwie. Znakomity znawca problematyki wschodniej Józef Darski napisał zaraz po „pomarańczowej rewolucji", że nadzieja na przyszłość dla Ukrainy nie wiąże się wcale z prezydentem ani ówczesną panią premier Julią Tymoszenko, tylko z tym, że ludzie następny raz, gdy poczują się oszukani, znowu wyjdą na kijowski Majdan Niepodległości. Że bez masowego protestu i poczucia solidarności ludzi wówczas protestujących zmiana władzy byłaby zwykłym przewrotem pałacowym.
Z perspektywy ponad roku widać, jak wiele racji miał Darski. Wokół prezydenta Juszczenki zaczynają odbudowywać się układy oligarchiczne, umowa gazowa z Rosją podpisana przez całkowicie powolnego Juszczence premiera Jechanurowa okazała się bardzo niekorzystna dla Ukrainy, a sam premier ukrywał jej treść nawet przed członkami własnego rządu. Społeczne niezadowolenie z rządów „pomarańczowych" jest coraz większe.
Sam obóz rewolucji podzielił się zresztą dość głęboko. Najpopularniejszą partią - wedle niezależnych sondaży-pozostaje Partia Regionów Wiktora Janukowycza, rywala Juszczenki w wyborach prezydenckich. A sam Janukowycz za główne hasło swojej kampanii obrał przekonywanie Ukraińców, że tylko on jest w stanie dogadać się z Rosją, a tym samym oddalić od Ukrainy widmo wielkiego kryzysu energetycznego. Prezydencka partia Nasza Ukraina może liczyć na mniej miejsc w parlamencie, niż zyskała cztery lata temu. A piękna pierwsza dama „pomarańczowej rewolucji" Julia Tymoszenko wygląda na dość trwale pokłóconą z prezydentem. Tymczasem poparcie dla niej jest podobne do tego, na które może liczyć Nasza Ukraina.
Nie przytaczam konkretnych danych sondażowych, bo jak ostrzegał mnie jeden z ukraińskich przyjaciół, przed zacytowaniem sondażu z Ukrainy należy wpierw zapytać, kto go zamawiał i jakie są polityczne sympatie wykonującej sondaż instytucji. Wszelako można uznać, iż społeczne poparcie dla partii Janukowycza oscyluje wokół 25-30 procent, dla Naszej Ukrainy Juszczenki około 20-25, a dla bloku Julii Tymoszenko 15-20 proc. Inne partie — głównie lewicowe lub postkomunistyczne - też mają szansę na wejście do Wierchownej Rady (tak nazywa się ukraiński parlament), ale w bardzo słabej reprezentacji.
Taki rozkład sympatii oznacza dwie rzeczy. Po pierwsze, że poparcie dla obozu „pomarańczowej rewolucji" osłabło, ale nieznacznie, i po drugie, że poparcie dla partii Janukowycza jest mniejsze niż było dla niego jako kandydata na prezydenta (44 proc.). Ukraińcy w większości są więc zwolennikami prozachodniego kierunku rozwoju. Tyle tylko, że jest to większość nieznaczna, a Ukraina jest wyraźnie podzielona na antyzachodni wschód i prozachodni zachód państwa. Rosyjskie zagrożenie energetyczne jest postrzegane przez sporą część obywateli Ukrainy jako powód do tego, by „nie drażnić niedźwiedzia".
Ukraina otrzymała od Zachodu czytelną ofertę - już w 2008 roku może być przyjęta do NATO, jeśli spełni podstawowe kryteria dotyczące cywilnej kontroli nad armią, odcięcia w wojsku rosyjskiej pępowiny i przestrzegania demokratycznych standardów wyborczych oraz praw człowieka. W tej ostatniej kwestii widać, jaka przepaść dzieli Ukrainę i Białoruś. W Kijowie wolność mediów jest całkowita, a w programach telewizyjnych częściej widywani są politycy opozycji niż ludzie prezydenta. Absolutną liderką popularności jest Julia Tymoszenko, niesłychanie krytyczna wobec prezydenta Juszczenki, do którego ma pretensje o zdymisjonowanie kierowanego przez nią rządu. Wbrew standardom świata postsowieckiego kampania wyborcza jest uczciwa, a wyniki wyborów bardzo niepewne. To pokazuje, iż Ukraina jest bliżej Zachodu niż którekolwiek inne z państw Wspólnoty Niepodległych Państw.
Sam Juszczenko zaś stoi przed dylematem. Przyjęcie oferty amerykańskiej i wejście Ukrainy do NATO na trwałe zmieniłoby geopolitykę Europy. Ale dla Kijowa oznacza to gigantyczne ryzyko prawdziwej zimnej wojny z Moskwą. Co najgorsze zaś, większość Ukraińców jest przeciwna członkostwu w NATO, które pod wpływem sowieckiej propagandy postrzegane jest nad Dnieprem jako organizacja agresywna i wroga. Zaś wejście do Unii Europejskiej, co jest celem społecznie akceptowanym, należy do dalekiej przyszłości. Jak wszystko pójdzie dobrze, to horyzontem czasowym wejścia Kijowa do grona unijnych stolic jest rok 2020. A dodać wypada, że jak dotąd „dobrze nie idzie".
Rządy „pomarańczowe" -zarówno poprzedni Julii Tymoszenko, jak obecny Jurija Jechanurowa - nie kwapią się z rzeczywistymi reformami ekonomicznymi i społecznymi. W dziedzinie gospodarki Ukraina porusza się ciągle między rosyjskim modelem oligarchicznym a normalną gospodarką rynkową. Fakt, że w grudniu odłożono jej przyjęcie do światowej organizacji handlu (WTO), był niewątpliwą porażką polityczną Juszczenki. Co więcej, potencjalni koalicjanci Naszej Ukrainy mają wyraźne ciągoty socjalistyczne i odkładanie reform, co miało być receptą na zwycięstwo wyborcze, może okazać się odkładaniem na całe lata.
Wiadomo, że żadna siła polityczna nie zdobędzie w wyborach samodzielnej większości. Coraz częściej w Kijowie mówi się o możliwej koalicji pomarańczowo-niebieskiej, czyli o sojuszu partii Juszczenki i Janukowycza. Taka koalicja niewątpliwie byłaby przyjęta z dużą rezerwą na Zachodzie, dawałaby jednak 'realne szansę na przezwyciężenie wewnętrznego podziału Ukrainy. A o jej skuteczności przesądzałoby niemożliwe dziś do wyjaśnienia pytanie o stopień powiązania obu obozów z Rosją.
Druga w kolejności jest koalicja pomarańczowa Juszczenko-Tymoszenko. Niewątpliwie byłaby ona najbardziej prozachodnia i gwarantowałaby szybkie wejście Ukrainy do NATO. Tyle, że po pierwsze nie wiadomo, czy „pomarańczowi" z dwóch obozów zdobędą wystarczającą do rządzenia liczbę głosów, a po drugie, czy konflikt dwójki charyzmatycznych liderów nie uniemożliwi powołania takiej koalicji. Zwłaszcza że piękna Julia nie ukrywa swoich ambicji prezydenckich.
I wreszcie ostatnia możliwość, czyli koalicja niebiesko-czerwona, a więc sojusz Janukowycza z komunistami. Sondaże nie wskazują dziś, by była możliwa, ale trwała pozycja komunistów i większy od oczekiwanego sukces Janukowycza mogą uczynić ją prawdopodobną. To zaś oznacza, że Ukraina pod takimi rządami zwróci się ku Rosji.
Dla mnie papierkiem lakmusowym intencji rządu będą dwie nominacje. A właściwie dwie osoby. Jeśli szefem dyplomacji ukraińskiej pozostanie Borys Tarasiuk, będzie to gwarancją pro-zachodniej polityki. Bo zwykle, gdy dochodziło do prorosyjskiego zwrotu w Kijowie, Tarasiuk bywał dymisjonowany. Gdy idzie o gospodarkę, to takim gwarantem przemian pozostaje wicepremier Wiktor Pynzenyk. Jeśli ta dwójka zostanie w dowolnym przyszłym rządzie Ukrainy, to znaczy, że wydarzenia zmierzają w dobrym kierunku. Jeśli ci dwaj odejdą, możemy spodziewać się najgorszego.
Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu. W latach 1997-2001 podsekretarz stanu i główny doradca premiera ds. zagranicznych, obecnie komentator międzynarodowy tygodnika „Wprost"
opr. mg/mg