Dyplomatyczna układanka

Polska polityka zagraniczna ... czy istnieje?

Po Święcie Zmartwychwstania Pańskiego uczuciem, które powinno pojawić się w życiu publicznym, jest nadzieja. Nadzieja na to, że miejsce nieustannego sporu o kwestie drugorzędne zajmie praca nad realizacją programu politycznego, na który głosowali obywatele.

Nie jestem wprawdzie przekonany, iż nasi politycy aż tak bardzo wezmą sobie do serca teologiczne przesłanie Wielkanocy, ale niewątpliwie dostrzegają już, że spadek ich popularności jest odpowiedzią ludzi na brak działań skierowanych na realizację interesów państwa, widoczny choćby w polityce zagranicznej. Specjaliści od marketingu politycznego zacierają ręce, że po świętach będzie majowy długi weekend, potem wizyta Ojca Świętego, następnie piłkarskie mistrzostwa świata, a po nich wakacje. I wyciągają z tego wniosek, że „hulaj dusza, piekła nie ma" - uwaga obywateli odwróci się od

polityki. Nie mają racji. Bo i tak nikt już nie słucha kolejnych uwag posła X i prezesa Y o przyczynach, dla których ich partie głosowały tak a nie inaczej, albo o kolejnych upadłych koalicjach (skojarzenie z upadłą kobietą jest jak najbardziej usprawiedliwione). Uważnie natomiast przyglądamy się stanowi naszego portfela i nawierzchni drogi, po której jedziemy. Krótko mówiąc, polityczne igrzyska przestały interesować kogokolwiek poza samymi ich uczestnikami. Liczą się efekty.

Bez drogowskazu

Nie wątpię, że za chwilę podniesie się niezwykły rwetes dotyczący dymisji ministra Stefana Mellera i rozwalcowujący na placek jego następcę. Wszyscy wzruszą ramionami, bo kogo obchodzą gry personalne odbywające się w gronie kompletnie nieznanych publicznie osób. A za tym wzruszeniem ramion kolejny już raz zniknie ponury obraz polskiej polityki zagranicznej.. Polityki, która od trzech lat prowadzona jest bez jakiegokolwiek drogowskazu.

Wcześniej, w sensie techniki i kompetencji, wcale nie bywało dużo lepiej. Ale było łatwiej. Mieliśmy jasno wytyczone cele: wejście do NATO i Unii Europejskiej oraz pozbycie się uciążliwego dziedzictwa sowieckiej strefy wpływów. No i udało się nadzwyczajnie. Polska - choć ciągle traktowana jako państwo na dorobku -jest częścią politycznej i wojskowej wspólnoty Zachodu. Ale już odpowiedź na pozornie proste pytanie „co dalej?" zdaje się przerastać możliwości intelektualne naszej klasy politycznej. Uwagę opinii publicznej zwraca się w kierunku a to budżetu Unii Europejskiej, a to sporu z Rosją, a to kłopotów z demokracją na Białorusi. Dzieci straszymy Eriką Steinbach, a dorosłym opowiadamy bajki o „dywersyfikacji" dostaw gazu. W rzeczywistości zaś politycy polscy zachowują się jak gromada dzieci, które dostały układankę i cieszą się, kiedy uda im się zrekonstruować jakiś fragment obrazka, w którym coś do czegoś pozornie pasuje. Kłopot polega na tym, że dzieci zgubiły gdzieś obrazek, który ta układanka ma odtworzyć.

Larum

O braku myśli strategicznej i tragicznym bałaganie kompetencyjnym w polskiej polityce zagranicznej pisałem w „Przewodniku" wiele razy i czytelnicy za chwilę zirytują się, iż powtarzam te same argumenty po raz dziesiąty. Tyle tylko, że tym razem mam poczucie, iż, mówiąc słowami Sienkiewicza, „larum grają". Błędy w polityce zagranicznej są zazwyczaj mało widoczne i nie powodują (poza oczywistymi skandalami) publicznej awantury. Ale ich naprawianie wymaga czasami lat.

Struktura decyzyjna polskiej polityki zagranicznej jest co najmniej niejasna. Nie wiadomo, czy decydującą rolę w jej kształtowaniu odgrywa prezydent, czy premier. Wiadomo na pewno, że tą osobą nie jest minister spraw zagranicznych, który pełni w istocie rolę oberdyrektora protokołu dyplomatycznego. A z kolei prezydent Kaczyński dysponuje zaledwie niewielkim biurem do spraw zagranicznych, które nie jest w stanie dopracować się rzetelnej i samodzielnie przygotowanej analizy. W ubiegłym tygodniu „Wprost" przedrukował wstrząsający dokument pokazujący, że dla prezydenta i ministra spraw zagranicznych są na tę samą wizytę przygotowywane całkowicie sprzeczne tezy. Przedruk powinien wywołać trzęsienie ziemi w polskiej dyplomacji. Nikt tymczasem nie zwrócił na niego uwagi.

Bo też można odnieść wrażenie, że Lech Kaczyński odbył serię dziesięciu wizyt - poprawnych merytorycznie i pożądanych - a teraz cieszy się, że niekochaną przez siebie politykę zagraniczną ma na jakiś czas z głowy. Premier z kolei podkreśla przy każdej okazji, iż działa „pod kierownictwem" prezydenta. Sam prezentuje się poprawnie, ale tylko poprawnie. Na europejskich salonach oczekiwano (dzięki „życzliwym" komentatorom z Polski) dzikusa z nożem w zębach i książeczką do nabożeństwa pod pachą. Okazało się, że Kazimierz Marcinkiewicz jest normalnym politykiem zdolnym do rozmowy i negocjacji. Za chwilę jednak partnerzy przestaną go traktować jak nowego premiera i będą oczekiwali nie tylko gładkości, ale merytorycznego przygotowania, nie obietnic, a konkretów. Tych zaś bez rozbudowanego i dobrze przygotowanego aparatu nie będzie.

Gaz, ropa i różowe słonie

Sztandarem nowej ekipy miała być aktywna polityka i projekty dotyczące nowej wizji bezpieczeństwa energetycznego. Efekt jest więcej niż mizerny. Odpowiedzialny za tę politykę wiceminister gospodarki Piotr Naimski jest mniej lub bardziej otwarcie bojkotowany przez własny aparat, a jeszcze bardziej przez służby dyplomatyczne. Sam zresztą koncentruje się na kwestiach gazu, zostawiając problematykę związaną z dostawami ropy naftowej i elektryczności. Wygląda na to, że kompletnie zrezygnowaliśmy na przykład z walki o zakup litewskiej rafinerii w Możejkach. A była szansa na to, że polski Orlen będzie największym importerem rosyjskiej ropy w skali światowej. Z importem zaś surowców jest jak z kredytem: jak masz sto tysięcy długu - to jest twój kłopot, jak masz sto milionów - to jest to kłopot banku. Wobec najlepszego klienta nie ma możliwości, by przy byle okazji straszyć zakręceniem kurka.

W sprawie energetyki wysyłamy zresztą kompletnie sprzeczne komunikaty. Bez dostatecznego przygotowania dyplomatycznego wyskoczyliśmy z projektem energetycznego NATO. Projekt dobry i sensowny został, mówiąc młodzieżowym językiem, spalony poprzez przedwczesną i nieprzygotowaną prezentację. Poza tym nie bardzo wiemy, ile pieniędzy i w jaki sposób chcemy i możemy wydać na projekty energetyczne. Koncentrujemy się na krzyczeniu i poszerzaniu pola konfliktów w Unii, zamiast postawić na energetykę i do postępu rozmów w tej sprawie dostrajać inne oczekiwania wobec partnerów z UE.

Co po pół roku?

Bilans półrocza jest taki, że mamy sygnały gotowości do ocieplenia ze strony Rosji - ale warunki stawiane przez Moskwę są trudne do przyjęcia. Z Niemcami, mimo że Angela Merkel jest partnerem o wiele życzliwszym od Gerharda Schroedera, nie załatwiliśmy nic. Wobec państw bałtyckich - których interesy polityczne są zbieżne z naszymi - prowadzimy głupkowato wielkomocarstwową politykę, jednocześnie nie załatwiając żadnej sprawy, na której Litwie, Łotwie i Estonii zależy (czyli drogi via Baltica, linii energetycznej, udziału w projekcie nowej elektrowni atomowej czy linii kolejowej raił Baltica). Z Białorusią jest źle, wobec Ukrainy mamy śladem prezydenta Kwaśniewskiego ładne gesty i niewiele więcej. Nawet z Amerykanami nie układa się najlepiej, bo rząd USA oczekuje, że Polska będzie więcej łożyła na wspólne działania wojskowe, a my nie bardzo mamy na to pieniądze. Do tego dochodzi kompletny brak przygotowania dyplomatycznego do przejęcia dowództwa w Afganistanie i brak pomysłu na rozwiązanie sprawy Iraku.

Jeszcze nie stało się nic złego. I mam nadzieję, że się nie stanie, bo mamy potencjał i możliwości, by Polska była jednym z kilku krajów decydujących o kształcie polityki europejskiej. W dyplomacji decydują jednak dwa czynniki. Jednym jest kreatywność - zdolność wymyślenia nowych, nieszablonowych rozwiązań istniejących sporów. Drugim jest to, co stanowiło istotę strategii wojskowej Napoleona - zdolność skupienia wszystkich sił na decydującym odcinku. Czyli skupienie sił i środków państwa na realizacji celów, które są dla nas strategicznie najważniejsze.

Realizacja tych celów wymaga dwóch rzeczy. Po pierwsze, wyraźnego kierownictwa i to w skali państwa, a nie jednego czy dwóch ministerstw, a po drugie, zebrania dramatycznie małej w Polsce grupki ludzi myślących o polityce zagranicznej i stworzenia im warunków do sformułowania prawdziwej koncepcji narodowego bezpieczeństwa. Tylko tyle i aż tyle.

Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu. W latach 1997-2001 podsekretarz stanu i główny doradca premiera ds. zagranicznych, obecnie komentator międzynarodowy tygodnika „Wprost"

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama