Stechnicyzowana wizja szkoły: rugowanie edukacji religijnej odziera nas z tego, co najwznioślejsze w życiu

Usuwanie ze szkół religii czy przedmiotów obejmujących szeroko rozumianą kulturę to sprowadzanie szkolnego kształcenia wyłącznie do przygotowania do przyszłej aktywności zawodowej. Czy jednak naprawdę tylko po to żyjemy, aby pracować? Czy tylko po to istnieje szkoła?

Zadałem niedawno moim uczniom pytanie: „gdyby od was to zależało, co zmienilibyście w waszej szkole?” Odpowiedź dała mi mocno do myślenia: większość z nich usunęłaby wszelkie przedmioty kojarzone z kulturą, humanistyką, rozszerzając jednocześnie zakres nauczania przedmiotów ścisłych. Niektórzy wskazywali wprawdzie na niektóre przedmioty wchodzące w zakres humanistyki, które uważają za ważne, ale i tu podejście było wybitnie pragmatyczne: chcieli się uczyć języków obcych nie po to, by poznawać kulturę innych krajów, aby móc czytać książki w obcym języku, ale – aby móc studiować zagranicą, a dzięki temu osiągnąć w przyszłości lepszą pozycję zawodową.

Skąd bierze się takie podejście do edukacji? Nie sądzę, aby młodzież sama je stworzyła, aby sama wymyśliła tak skrzywioną wizję szkoły. Przeciwnie – ich postawa jest pochodną znacznie szerszego nastawienia w naszym społeczeństwie, przedkładającego to, co użyteczne, co pragmatyczne, nad to, co wartościowe. Niezrozumienie różnicy między jednym a drugim jest dziś tak powszechne, że wręcz trudno nierzadko się odwoływać do jakichkolwiek wartości poza „użytecznością”. A przecież gdyby życie sprowadzić tylko do tego, co „użyteczne”, stałoby się ono pozbawione jakiegokolwiek sensu, mdłe, nijakie, niewarte, aby je przeżyć.

Gdyby się nieco zastanowić: ile pieśni, wierszy, powieści czy filmów koncentruje się na technicznych aspektach życia, ile zaś – na wyższych wartościach, takich jak miłość, wierność, piękno, sprawiedliwość (czasem wyrażanych przez ich aspekt negatywny: doświadczenie samotności, tęsknoty, bólu czy krzywdy)? Z pewnością tych drugich jest znacznie więcej. To pokazuje, że choć wygoda, bezpieczeństwo czy umiejętności praktyczne są ważne w życiu, nie są najważniejsze. Dlaczego więc myśląc o szkole, w której młodzi ludzie spędzają dwanaście lat swego życia, sprowadzamy ją niemal wyłącznie do przygotowania do życia zawodowego, do aspektów technicznych i pragmatycznych? Gdzie młodzi ludzie mają się nauczyć żyć, stać się odpowiedzialnymi członkami społeczeństwa, nabyć wrażliwości i ogłady, otworzyć swe umysły na to, co szlachetne i wartościowe, jeśli nie w szkole?

Nie będę ukrywał, że do napisania powyższych słów skłoniły mnie zapowiedzi Ministerstwa Edukacji dotyczące marginalizowania szkolnych lekcji religii. Trudno bowiem inaczej interpretować pomysły, aby lekcje religii odbywały się wyłącznie na pierwszych lub ostatnich zajęciach, aby łączyć klasy w różnym wieku, aby nie wliczać oceny z religii do średniej na świadectwie. To jasny sygnał: „religia jest nieistotna. Jak ktoś naprawdę chce, niech sobie na nią chodzi, ale nie ma ona żadnego znaczenia”. Przypominają mi się czasy mojej edukacji licealnej, gdy tak mniej więcej traktowano opcjonalne lekcje łaciny. Kompletnie nieważny przedmiot, dla jakichś pomyleńców, co nie zauważyli, że to język martwy. A jednak dziś jestem wdzięczny moim nauczycielom tego języka – bo później dużo łatwiej było mi uczyć się kolejnych języków romańskich, odkrywać wiele aspektów europejskiej kultury, które byłyby dla mnie nieczytelne, gdyby nie znajomość łaciny, a także czytać dzieła łacińskie (choć była to łacina średniowieczna, na którą zapewne moi nauczyciele powiedzieliby „o zgrozo!”).

Czy naprawdę trzeba tłumaczyć „jak chłopu na miedzy”, dlaczego edukacja religijna stanowi integralną część kształcenia i wychowania, a nie jedynie jakiś nieistotny margines? Czy trzeba się odwoływać do „praw człowieka”, aby zrozumieć, że religia to nie tylko „prawo”, ale i „przywilej”, otwarcie się na rzeczywistość, która przekracza to, co przyziemne i która nadaje sens życiu, pozwala przezwyciężać swe naturalne ograniczenia, dążyć wzwyż, przynosi ulgę w cierpieniu? Mówią o tym nie tylko teologowie, ale także wielu psychologów, jak choćby Victor Frankl, który wskazuje na element duchowy jako kluczowy do tego stopnia, że w wielu przypadkach bez niego nie da się wyjść z życiowej pustki czy przezwyciężyć różnych zaburzeń psychicznych.

Po pierwsze więc my, jako rodzice i wychowawcy, musimy zrozumieć, że edukacja religijna nie jest czymś marginalnym, ale istotnym elementem wychowania. Zaczyna się ono w domu, ale nie kończy. Im starsze dziecko, tym mniejszy wpływ mamy na nie jako rodzice, a tym większy ma środowisko. Dlatego kompletnie niezrozumiałe jest podejście, w którym posyłamy wprawdzie dziecko na lekcje religii, gdy przygotowuje się do komunii i bierzmowania, ale potem puszczamy je samopas – „niech robi, co chce”.

Nie liczmy też, że ktoś wychowa nasze dzieci za nas. Nikt nie zadba o nasze dzieci, jeśli przede wszystkim my sami nie zadbamy o nie. Owszem, instytucje publiczne mogą z nami współpracować, ale nie wyręczą nas w wychowaniu dziecka. Obecnie zresztą nastawienie wielu z nich jest otwarcie wrogie religii, tym bardziej więc musimy dopilnować, aby to, co zawarte jest w Karcie Praw Podstawowych UE (art. 14.3), tj. „prawo do zapewnienia, by edukacja i nauczanie ich dzieci były zgodne z ich przekonaniami religijnymi, filozoficznymi i pedagogicznymi”, nie było jedynie pustą deklaracją.

Przykładem takiego podejścia jest działalność wielu instytucji europejskich, w tym „Europejskiej agencji ds. praw podstawowych” (fra.europa.eu), która nie koncentruje się na zapewnieniu możliwości edukacji religijnej, ale wręcz przeciwnie – piętnuje kraje, które nie umożliwiają rodzicom lub dzieciom rezygnacji z lekcji religii. Skoro tego typu instytucja zajmuje się czymś dokładnie przeciwnym niż deklarowane cele jej działalności i celowo wprowadza w błąd społeczeństwo, trudno oczekiwać, aby prawo do wychowania religijnego zapewniły dzieciom i młodzieży instytucje europejskie czy organy państwowe, jeśli nie zadbają o to sami rodzice. Jeśli trzeba – a w obecnej sytuacji w Polsce z pewnością jest to konieczne – także wywierając na instytucje państwowe nacisk, aby realizowały to, do czego zostały powołane. W przypadku szkół jest to wszechstronna edukacja dzieci i młodzieży, biorąca pod uwagę wszelkie teoretyczne, techniczne, kulturowe i duchowe aspekty kształcenia.

Można się spierać na temat tego, w jakim stopniu szkoła ma kształcić, a w jakim wychowywać oraz czy w swym zadaniu wychowawczym jest w stanie zastąpić środowisko domowe. Nie można jednak zgadzać się na to, aby model kształcenia był rozumiany jedynie technicznie, jako przygotowanie do przyszłej pracy zawodowej. Tego typu tendencje pojawiają się w niektórych krajach azjatyckich, jak Japonia, ale są to jednocześnie kraje z toksyczną kulturą stawiającą życie zawodowe ponad wszystko, w których „karoshi”, czyli śmierć z przepracowania uważana jest za powód do chwały. Nie są to chyba wzorce, na których chcielibyśmy opierać wychowanie naszych dzieci? Jeśli jako rodzice nie chcemy dla naszych dzieci „azjatyckiego” wychowania, musimy domagać się od władz oświatowych, aby nie traktowały religii, wychowania do życia w rodzinie czy innych „niepragmatycznych” przedmiotów jako piątego koła u wozu!

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama