Prawo do szczęścia

Dziecko nie jest przedmiotem służącym do zaspokajania potrzeb rodziców. Rozmaici działacze społeczni zdają się o tym zapominać

Związek partnerski — łatwy w zawarciu i jeszcze łatwiejszy w rozwiązaniu — jest idealnym narzędziem realizacji nie tyle szczęścia, ile wręcz zachcianek strony silniejszej. (...) W polskim systemie prawnym małżeństwo to przywileje, ale również obowiązki. Rozwód jest możliwy, wymaga jednak zachodu i kończy się rozliczeniem majątku i rozstrzygnięciem opieki nad dziećmi. W proponowanych związkach partnerskich nie ma tego problemu.

„Prawo gejów do szczęścia” to tytuł artykułu Roberta Biedronia (Rzeczpospolita 10.06.2011), w którym daje odpór krytykom eseldowskiego projektu ustawy o związkach partnerskich. Może nie warto byłoby komentować tej wypowiedzi, gdyby nie to, że jest bardzo dobrą ilustracją metod stosowanych przez zwolenników zmian obyczajowych. O ile krytycy projektu ukazują konsekwencje jego wprowadzenia, posługując się logiczną analizą jego poszczególnych zapisów, o tyle artykuł R. Biedronia jest podręcznikowym wręcz przykładem robienia czytelnikom wody z mózgu, przeinaczania faktów, celowych kłamstw i zwykłej demagogii. W zasadzie każde zdanie tego artykułu może być przedstawione jako przykład manipulacji. By jednak nie zanudzić, odniosę się do kilku przykładowych kwestii.

Biedroń zaczyna z grubej rury, wskazując, że autorzy tekstu „Przedwyborcza demolka małżeństwa” (Rz. 7.06) mylą się, twierdząc, że ustanowienie związków partnerskich jest deprecjonowaniem małżeństwa. Marek Domagalski i mec. Jerzy Naumann bardzo konkretnie argumentowali swoje zdanie, Biedroń nie zaprząta sobie argumentami głowy, stwierdzając jedynie, że się mylą. A skoro stwierdza, że się mylą, dyskusja z nimi jest zbędna. Innymi słowy: Biedroń locuta, causa finita.

Dalej Robert Biedroń odwołuje się do oświeceniowej koncepcji umowy społecznej, będącej — jego zdaniem — fundamentem nowoczesnych państw. Nie miejsce tu na dyskusję o filozoficznych podstawach współczesnych koncepcji państwa, przyjmijmy więc, jak Biedroń, za podstawę umowę społeczną. Z tej oświeceniowej zasady Biedroń wyciąga wniosek, że poruszając się według demokratycznych zasad państwa prawa, nie możemy doprowadzić do faworyzowania obywateli pozostających w związkach różnopłciowych. Mamy bowiem do czynienia z dyskryminacją ze względu na orientację seksualną. To już jest czyste odwracanie kota ogonem.

Umowa społeczna dopuszcza przywileje dla określonych osób lub grup w zamian za większe od innych obowiązki. Tak więc więcej wolno prezydentowi czy premierowi, posłowie cieszą się immunitetem ze względu na pełnione funkcje. Żołnierze i policjanci mają swoje przywileje w zamian za obowiązek narażania życia w obronie współobywateli. W podobny sposób małżonkowie nabywają określone przywileje w zamian za ponoszone koszty i trud wychowania nowych obywateli. Istota dokonanej przez Biedronia manipulacji polega na tym, że w demokratycznym państwie prawa podmiotem praw i obowiązków nie są hetero- czy homoseksualne związki obywateli, lecz sami obywatele. Robert Biedroń może skorzystać ze wszystkich przywilejów dostępnych żonatym mężczyznom, o ile zdecyduje się poślubić kobietę. Oczywiście, kwestią otwartą pozostaje, czy pan Biedroń zechce związać się z kobietą i czy znajdzie kobietę gotową iść z nim przez życie. Takie jednak dylematy mają również heteroseksualni mężczyźni. Nie ma tu więc mowy o jakiejkolwiek dyskryminacji ze względu na orientację seksualną. Natomiast działacze gejowscy wraz z popierającą ich lewicą usiłują wprowadzić projekt dający określonej grupie, czyli homoseksualistom, przywileje bez związanych z nimi obowiązków, kłamliwie nazywając ten sposób uprzywilejowania walką z dyskryminacją.

Domagając się dodatkowych praw Biedroń przytacza wypowiedź Ryszarda Kalisza: „państwo nie ma obywatelom narzucać jak żyć”. Święta racja i kolejny dowód na manipulację faktami zwolenników związków partnerskich. Wbrew ich twierdzeniom, projektowana ustawa nie zalegalizuje związków partnerskich, gdyż już dzisiaj nie są one nielegalne. Nie wiem, z kim żyje i jak żyje Robert Biedroń. Niezbyt mnie to interesuje, tak jak nie powinno interesować państwa. Jeśli jednak żyje z mężczyzną, nie ma w polskim prawie ani jednego zapisu, który by tego zabraniał. Co więcej, wiele wskazuje, że Robert Biedroń dobrze żyje z tego, jak żyje. Nie przeszkadza mu to ciągle skarżyć się na dyskryminację. To właśnie stosowanie równości wszystkich wobec prawa, bez względu na orientację seksualną, pozwala Biedroniowi robić to, co robi i domagać się większych przywilejów dla siebie i swoich towarzyszy, a nam — heteroseksualnej większości — nie uwzględniać ich zbyt daleko idących żądań.

Konstytucyjna zasada równości — pisze dalej Biedroń — oznacza także (...) że w procesie tworzenia prawa ustawodawca nie może kierować regulacji tylko do jednej grupy społecznej. Sama prawda! Jak jednak wytłumaczy teraz autor tych słów domaganie się regulacji związków i nadanie im specjalnych praw, małej w sumie grupie homoseksualistów? To tak, by zilustrować związek argumentacji Biedronia z logiką.

Robert Biedroń przytacza wprawdzie art. 18 Konstytucji RP, mówiący, że małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny (...) znajduje się pod ochroną i opieką Rzeczypospolitej Polskiej. Wyciąga z niego jednak pokrętny wniosek, że nie jest to uznanie za małżeństwo związku kobiety i mężczyzny, lecz jedynie nadanie takiemu związkowi opieki i ochrony państwa. Zdając sobie chyba sprawę, że pokrętność jego argumentacji może być oczywista nawet dla mniej wyrobionego czytelnika, sięga po koronny argument lewicy — straszenie Kościołem katolickim.

Ponadto warto pamiętać o genezie tego zapisu — powstał on przy silnym lobbingu Kościoła katolickiego i został włączony pod jego presją. Typowe dla lewicy: jeśli coś jej nie odpowiada — oskarża Kościół. Autor zupełnie pomija fakt, ze projekt Konstytucji redagował zespół pod kierownictwem małokatolickiego Aleksandra Kwaśniewskiego, przyjął go lewicowy wtedy Parlament a zaakceptował naród w referendum. Zupełnie wybiórczo traktuje zapisy Konstytucji: jeśli mu odpowiadają są OK, jeśli nie — można je lekceważyć jako efekt przemożnej presji i nieograniczonych wpływów Kościoła. Wygodne, prawda?

Strasząc wpływami Kościoła, Robert Biedroń udaje, iż nie wiem, że, gdyby Kościół Katolicki naprawdę miał taki wpływ na życie polityczne i tworzenie prawa w Polsce, o jakie go oskarża, nie byłoby w Polsce ani aborcji, ani rozwodów, ani rządów SLD, ani Roberta Biedronia w życiu publicznym. Ponieważ wszystkie te zjawiska miały lub mają miejsce, słowa Biedronia są zwykłym kłamstwem.

Kolejny demagogiczny chwyt: Kwestie, które reguluje projekt, są fundamentalne, ale nie światopoglądowe. Dotykają bowiem sfery praw człowieka, poszanowania do życia prywatnego, naszej godności. itd. To łatwe zagranie typu: „Nie mieszajmy brudnych spraw ideologii czy polityki do czystych kwestii prywatnych”. Choć ładnie brzmi, jest totalnym fałszem. Sprawa związków międzyludzkich, jak mało co, jest konsekwencją przyjętego w danym społeczeństwie systemu wartości, czy — mówiąc językiem Biedronia — ideologii. To z powodu wyznawanego przez zdecydowaną większość naszego społeczeństwa katolickiego systemu wartości — choć do jego wyznawania wcale nie trzeba być katolikiem — żenimy się z kobietami na zasadzie dobrowolności oraz wspólnych praw i zobowiązań, a nie kupujemy żon na targu ani nie kolekcjonujemy je w haremach. Nie wierzę, by wieloletni działacz społeczny tego nie wiedział. On celowo propaguje nieprawdę.

Na koniec o tytułowym „szczęściu”. Widocznie naoglądał się Biedroń amerykańskich filmów a nie do końca zrozumiał, bo Amerykanie mówią w nich nie tyle o prawie do szczęścia — jak w brazylijskim projekcie zmian w konstytucji (z tego powodu należy Brazylijczykom współczuć) — co o prawie obywateli do dążenia do szczęścia. A to jest dość istotna różnica. Poza tym w głowie przeciętnego Amerykanina nie powstanie myśl, że można to szczęście realizować nie bacząc na prawa, interesy i szczęście innych. A prawo do szczęścia jednostki w rozumieniu Biedronia i obowiązek państwa do zapewnienia jej szczęścia — do tego właśnie prowadzi.

By sprawę strywializować: autor niniejszego tekstu odczuwa dużą, graniczącą ze szczęściem przyjemność obcując wieczorami z buteleczką dobrego koniaku. Czy, w związku z powyższym, państwo ma mieć obowiązek dostarczać mu codziennie buteleczkę odpowiedniej jakości? A jak pastwo ma realizować prawo do szczęścia pedofila?

Związek partnerski — łatwy w zawarciu i jeszcze łatwiejszy w rozwiązaniu — jest idealnym narzędziem realizacji nie tyle szczęścia, ile wręcz zachcianek strony silniejszej. Rzadko zdarza się związek idealnie równych partnerów, zwykle jedna ze stron jest silniejsza. Konserwatywne — a według Biedronia ciemnogrodzkie — prawo broni właśnie słabszych. W rodzinach częściej są to żony, a zwykle dzieci.

W polskim systemie prawnym małżeństwo to przywileje, ale również obowiązki. Rozwód jest możliwy, wymaga jednak zachodu i kończy się rozliczeniem majątku i rozstrzygnięciem opieki nad dziećmi. W proponowanych związkach partnerskich nie ma tego problemu. Wystarczy, że strona, która jest bardziej piękna, zdrowa i/lub bogata powie partnerce (partnerowi) „Spadaj!” i już może być szczęśliwa w nowym związku. Żadnych alimentów, żadnych zobowiązań.

A co z dziećmi? Robert Biedroń odżegnuje się od postulatu adopcji dzieci przez pary homoseksualne. Uwierzyłbym mu, gdyby wskazał choć jeden kraj, w którym, po wprowadzeniu związków jednopłciowych, homoseksualiści zrezygnowali z ubiegania się o możliwość adoptowania dzieci. Dopóki takiego przypadku nie wskaże, jego zapewnienia będę traktować jako kolejny element manipulacji.

Mówienie o prawie do adoptowania dzieci, nawet jeśli rezygnuje się z jego wprowadzenia, to kolejna metoda robienia wody z mózgu. Tak ładnie i prosto to brzmi: heteroseksualiści mają takie prawo, a homo już nie — czysta dyskryminacja. W rzeczywistości nie ma czegoś takiego jak prawo do adopcji dziecka. Obojętnie czy chodzi o homo- czy heteroseksualistów. Procedura adopcyjna ma na celu zapewnienie dziecku prawa do wychowywania się w rodzinie, choć — ze względu na zwykle tragiczne okoliczności — nie może to być rodzina biologiczna.

Pary heteroseksualne nie mają prawa do adopcji. Nie wystarczy deklaracja chęci adoptowania dziecka. Sąd nie docieka, czy potencjalni rodzice chcą adoptować dziecko i czy będą z nim szczęśliwi, tylko czy dziecko będzie miało u nich odpowiednie warunki. Celem tej procedury nie jest szczęście adoptujących (choć go nie wyklucza), lecz szczęście i rozwój adoptowanych.

Homoseksualne lobby stawia sprawę na głowie i traktuje dzieci jako przedmioty zaspokajania ich potrzeb (według Biedronia — szczęścia). To jest nie do przyjęcia dla uczciwych ludzi. Dać dziecko gejowi, bo wtedy będzie szczęśliwy? A co, jeśli po jakimś czasie uzna, że szczęśliwszy był bez dziecka? Wystarczy wyrzucić dziecko z domu, czy trzeba je zutylizować, jak zużytą zabawkę? Dotyczy to również sytuacji, gdy heteroseksualista traktuje dziecko przedmiotowo. A tak traktują dzieci ci, którzy mówią o prawie do ich adopcji.

Rozpisałem się na temat artykułu Roberta Biedronia nie tylko dlatego, że podniósł mi adrenalinę. Takie wypowiedzi, projekt ustawy zgłoszony przez Sojusz Lewicy Demokratycznej i podobne działania nieukrywających lewicowych koneksji polityków dowodzą moralnego bankructwa współczesnej lewicy. Lewica XIX i początku XX wieku, cokolwiek by nie sądzić o jej filozoficznych podstawach, dążyła do obrony słabszych przed dominacją silniejszych. Słabszymi byli, pomimo liczebnej przewagi, robotnicy a silniejszymi właściciele środków produkcji. Dziś lewica usiłuje realizować prawo nie tyle do szczęścia, ile do zwykłych zachcianek silniejszych kosztem, a w wypadku aborcji dosłownie po trupach, słabszych.

Mieliśmy już w czasach najnowszych kilka lewicowych projektów wprowadzenia raju na Ziemi, uszczęśliwiania ludzi tu i teraz według ideologicznego schematu. Skończyły się fiaskiem, a kosztowały życie i cierpienia setek milionów niewinnych ofiar. Niepomni tych doświadczeń lewicowi ideolodzy usiłują zafundować nam nowy eksperyment, tym razem w miejsce stosunków własnościowych zrewolucjonizować chcę stosunki rodzinne. Tak, jak przed dwustu laty brzmi to ładnie i obiecująco, a skończy się tragicznie.

Z przykrością stwierdzam, że do tej skrajnej i nieskrajnej lewicy dołącza Platforma Obywatelska, partia określająca się do niedawna jako liberalno-konserwatywna. Mimo tej wolty cieszy się nadal poparciem większości wyborców. Czy naprawdę wyborcy PO gotowi są poprzeć lewackie projekty, byle tylko być przeciwko Kaczyńskiemu? A może warto przyjrzeć się, na kogo chcemy głosować i poznać jego prawdziwe zamiary? Apeluję o rachunek sumienia i wyciągnięcie wniosków z historii.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama