Podsumowanie kampanii i wyborów prezydenckich 2000
Zakończona zwycięstwem Kwaśniewskiego kampania wyborcza niewiele powiedziała nam o planach i zamiarach staro-nowego prezydenta, poza tym, że zamierza nadal wytrwale budować „wspólny dom” oraz trwać w dozgonnej miłości do całego narodu. Prawdę mówiąc, niewiele dowiedzieliśmy się także o pozostałych pretendentach do prezydenckiej godności, za to z pewnością najwięcej dowiedzieliśmy się o sobie samych. Nie jest to, niestety, wiedza radosna.
Ta kampania była zmarnowana nie tylko dlatego, że nakładem wielu sił i środków wybraliśmy prezydenta, który w naszym systemie prawnym niewiele może, gdyż pełni głównie funkcje reprezentacyjne, a jego potencjalna siła polityczna jest wyłącznie destrukcyjna. Prezydentura Kwaśniewskiego nabrała znaczenia po 1997 r., gdy AWS wygrała wybory parlamentarne. Wówczas prezydent stał się ostoją postkomunistów, ponieważ dysponując prawem weta, mógł, nieraz skutecznie, zapobiegać tworzeniu prawa niewygodnego dla tej formacji. Jaka natomiast będzie rola Kwaśniewskiego, jeśli w przyszłym roku SLD wygra wybory parlamentarne? Otóż żadna. Będzie „notariuszem”, składającym swój podpis pod aktami prawnymi przygotowywanymi przez rząd Leszka Millera. Tak więc ci, którzy przesądzili o zwycięstwie Kwaśniewskiego w pierwszej turze, w sposób zapewne nieświadomy zadecydowali również o tym, że przyszła rola prezydenta RP może być znikoma, ponieważ nawet jego siła destrukcji nie będzie na polskiej scenie politycznej nikomu potrzebna.
Ta kampania jest zmarnowana przede wszystkim dlatego, że nie podjęto w niej poważnej debaty na temat naszej przyszłości. Nawet w kontekście polityki zagranicznej, gdzie prerogatywy prezydenta są stosunkowo szerokie, nie próbowano zastanawiać się nad konsekwencjami wyborów, przed jakimi już wkrótce stanie nasz kraj. Ograniczono się albo do bezdyskusyjnej aprobaty, albo demagogicznego odrzucenia naszego akcesu do Unii Europejskiej oraz NATO. Tymczasem zarówno nasza obecność w NATO, jak i pożądany akces do Unii uwarunkowane są nie tylko pozytywnymi skutkami i wydawałoby się, że od kandydata na prezydenta RP można oczekiwać chociażby próby refleksji nad tymi kwestiami. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Kampania była z jednej strony zbiorem przeraźliwych komunałów i sloganów ze strony Kwaśniewskiego, a z drugiej intelektualnym bełkotem znacznej części kandydatów z tzw. prawicy. Druga tura byłaby okazją do konfrontacji rzeczywistych poglądów kandydatów, a także do niemanipulowanej dyskusji. Wyrok uczestników wyborów był inny. Widocznie wystarcza im program „trzeba ludzi lubić” i każdą inną propozycję publicznej debaty ocenili jako niepotrzebne zabieranie im czasu.
Polską rzeczywistość wyborczą trafnie, jak się wydaje, opisywała reklamówka Krzaklewskiego, nawiązująca do poetyki głośnego filmu „Matrix”. Młody człowiek, pokonujący przestrzeń wypełnioną wirtualnymi przeszkodami, wykonuje w powietrzu efektowne salto, po którym wreszcie trafia do urny, oddając swój głos na Krzaklewskiego. W oryginalnym dziele tytułowy Matrix to sztuczna przestrzeń wygenerowana cyfrowo przez maszyny. Ludzkość żyje w świecie wirtualnym, a nieliczni śmiałkowie, którzy starają się przekazać prawdę o nas samych, są odrzuceni, skazani na potępienie i zgubę.
Jakie w tym analogie do polskich wyborów? — może ktoś zapytać. Może nie proste, ale i nie tak odległe. Sukces Kwaśniewskiego zbudowany był na wirtualnym obrazie jego osoby, jako człowieka ciężko pracującego dla wspólnego dobra, zatroskanego o byt obywateli, z powagą i godnością piastującego najwyższy urząd w Rzeczpospolitej.
Jeżeli badania ankietowe, przeprowadzone na reprezentatywnej próbie Polaków wykazują, że większość z nas uważa, że Kwaśniewski — który nie zdołał ukończyć studiów — jest lepiej wykształcony aniżeli Krzaklewski — który nie tylko studia ukończył, ale jest także doktorem nauk technicznych — to czyż nie mamy do czynienia z osobliwością zakorzenienia rzeczywistości wirtualnej, która przybiera w naszych umysłach postać bytu realnego?
Jeżeli Kwaśniewski notorycznie publicznie kłamał, nie potrafił powstrzymać się od nadużywania alkoholu nawet w miejscach będących dla narodu świętymi oraz posuwał się do akceptacji profanacji znaku krzyża, a mimo to większość z nas uważa, że godnie pełni on swój urząd, dodając blasku i majestatu Rzeczpospolitej, to pora zapytać, jaki jest stan umysłów znacznej części polskiego społeczeństwa?
Osobnej analizy wymaga aktywność tzw. telewizji publicznej, należącej do głównych kreatorów polskiego Matrixu, która nie tylko na użytek kampanii wyborczej, lecz również w ciągu poprzednich kilku lat systematycznie budowała wizerunek Kwaśniewskiego, jako opatrznościowego męża stanu. Usłużna wobec prezydenta praca dziennikarzy z innych mediów, z „Gazetą Wyborczą” na czele — to kolejne komponenty systemu, który sprawił, że ta kampania nie stała się obywatelską dyskusją o Polsce, lecz rozgrywką w świecie iluzji i mitów, przedstawianych jako rzeczywistość.
Nie byłoby wielkiego zwycięstwa Kwaśniewskiego, gdyby nie marazm i bezsilność tocząca od wielu miesięcy polską prawicę, której głównym reprezentantem jest AWS. Miałkości programowej, bezideowości Kwaśniewskiego nie została przeciwstawiona poważna alternatywa. Porażka Krzaklewskiego była spowodowana m.in. tym, że przez znaczną część społeczeństwa był on oceniany nie według tego, co zamierzał zrobić jako prezydent, lecz na podstawie zobowiązań, które przyjął na siebie jego obóz polityczny w czasie kampanii wyborczej 1997 roku. A obiecywano wówczas wiele: sprawne państwo, wolne od korupcji i klientyzmu politycznego, władzę bliską społeczeństwu... Niewiele z tego wyszło. Z pewnością nie zawsze Krzaklewski odpowiadał za niepowodzenia, był jednak „pod ręką” wyborcy, który skorzystał z okazji, aby wyrazić swój sąd o całej rządzącej obecnie formacji.
Porażka to tym dotkliwsza, że przypadła w 20. rocznicę powstania „Solidarności”. W tym kontekście można zapytać, co dzisiaj jeszcze znaczy „Solidarność”. Czym jest dla młodego pokolenia, które nie rozróżnia działacza AWS od polityka SLD. Nie wystarczy powtarzać jak zaklęcie, że reformujemy kraj, skoro robimy to często źle, bałaganiarsko, a nie zawsze do końca uczciwie. Wydaje się, że prawica straciła gdzieś swoje ideowe korzenie, które nakazywały troskę o grupy najsłabsze, pokrzywdzone, bezradne wobec nowej rzeczywistości.
Od dawna w obozie polskiej prawicy nie toczą się poważne debaty ideowe, a jedyne spory, o jakich dowiadywała się opinia publiczna, dotyczyły obsady stanowisk oraz podziału innych beneficjów. Prawica nie ma poważnego zaplecza intelektualnego, a sposób, w jaki sprawuje rządy, niejednokrotnie skłania do postawienia najbardziej może dramatycznego pytania: czy formacja ta w obecnym kształcie organizacyjnym i personalnym w ogóle zdolna jest do sprawnego rządzenia krajem. Prawdą jest, że od momentu, gdy rząd Buzka samodzielnie sprawuje władzę, sytuacja w wielu resortach zdecydowanie się poprawiła. Osiągnięcia ministrów spraw wewnętrznych Marka Biernackiego, sprawiedliwości Lecha Kaczyńskiego, czy spraw zagranicznych Władysława Bartoszewskiego pokazują, że można działać sprawnie, skutecznie, zdobywając zaufanie społeczne. Szkoda, że tych jasnych punktów jest tak mało. Bez podjęcia zasadniczej pracy od podstaw w obozie prawicy, następne wybory zakończą się jej klęską.
Obraz kampanii byłby niepełny, gdyby ograniczyć go tylko do podmiotów, które aktywnie uczestniczyły w grze wyborczej. Pora zająć się tymi, którzy od wielu lat konsekwentnie ze swego prawa wyborczego nie korzystają. Jak się wydaje właśnie ta potężna masa kilku milionów naszych rodaków, którzy za nic mają udział w wyborach wpływa na dominację obozu postkomunistycznego na polskiej scenie politycznej. Minione wybory po raz kolejny potwierdziły, że elektorat lewicy jest najbardziej dynamicznym i zdyscyplinowanym obozem politycznym w Polsce. Gdyby przeprowadzić badania nad potencjałem postkomunistycznej lewicy, z pewnością okazałoby się, że zdecydowana jego większość, a może prawie wszyscy, bierze udział w życiu politycznym. Ta grupa, stanowiąca faktycznie mniejszość w społeczeństwie, dzięki umiejętności korzystania z demokracji od lat przesądza o politycznych sukcesach postkomunistów.
Niewątpliwie mamy także do czynienia ze swoistą rentą pokoleniową, jaką dysponują spadkobiercy PZPR. Przez kilkadziesiąt lat PRL w szeregach PZPR znalazło się wielu ludzi zdolnych, aktywnych, próbujących za pomocą kariery partyjnej realizować plany i marzenia o sukcesie osobistym. Za cenę służby w partii, która reprezentowała sowieckie interesy, otrzymywali możliwości robienia karier zawodowych, gromadzenia środków materialnych, lepszego kształcenia siebie i swoich dzieci. Z tego kapitału korzysta także ich następne pokolenie, zajmujące ważne miejsce w świecie kapitału, mediów, polityki. Elity Polski przedwojennej zostały wytrzebione przez nazistów i komunistów. Tych, którzy przetrwali dobijano w ubeckich katowniach. Nowe elity pochodziły już głównie z „sowieckiego chowu” i choć różne były ich późniejsze wybory życiowe, większość pozostała wierna obozowi, któremu tak wiele zawdzięczała. Oni nie zniknęli po 1989 r. Walczą o obecną pozycję, są świadomi swych interesów, dobrze zorganizowani, dysponujący zasobnymi środkami materialnymi, wpływowymi mediami oraz wsparciem znaczących środowisk opiniotwórczych. Są także jednym z budowniczych polskiego Matrixu, gdzie nieprzejrzystość historii współtworzy szarą strefę obecnej rzeczywistości.
Ludzi pragnących zmienić ten stan rzeczy czeka ogromna praca organizacyjna, formacyjna oraz edukacyjna. Nade wszystko potrzebne jest kształtowanie polskich sumień, gdyż zaniedbania w tej materii są być może główną przyczyną obecnego stanu spraw publicznych w Polsce.
opr. mg/mg