Chrześcijańskie miłosierdzie nie jest tym samym co celebrowana filantropia
Charytatywne koncerty, bale, występy, licytacje i pokazowe rozdawanie darów to nic nowego w historii społeczeństw. Ciągle jednak warto na nowo przypominać, czym różni się chrześcijańskie miłosierdzie i pomoc ubogim od krzykliwej filantropii.
Wypowiadanie się dzisiaj na temat pewnych wydarzeń wydaje się być równie niebezpieczne, jak stąpanie po kruchym lodzie, człowiek ryzykuje, że się utopi, albo raczej, że zostanie zatopiony, bez najmniejszych skrupułów. I, co szczególnie istotne, bez choćby sekundy refleksji i wymiany argumentów. Dlatego coraz więcej ludzi niektórych tematów nawet nie podejmuje, ponieważ nie chce brać udziału w „jatce”, a pewne poglądy, narracje i interpretacje w międzyczasie urastają do rangi aksjomatów, których pod żadnym pozorem nie wolno podważać, z którymi się nie dyskutuje, bo stają się „świecką ewangelią”.
Chciałbym dzisiaj napisać o dobroczynności i od razu zastrzegam, że nie będzie ani słowa o orkiestrze, która ma grać aż do powtórnego przyjścia Pana Jezusa. Chciałbym natomiast podzielić się z Wami przemyśleniami kapłana, a nawet biskupa, który zaczął sobie zadawać pewne pytania ponad 100 lat temu, a wydaje mi się, że one pozostają ciągle aktualne. Naszym gościem będzie ks. biskup Antoni Karol Niedziałkowski, który najpierw był biskupem pomocniczym w Mohylewie (od 1897 roku), a później biskupem łucko - żytomierskim od roku 1901, administrował także diecezją kamieniecką i był profesorem i rektorem Akademii Duchownej w Petersburgu. Żeby od razu rozbroić ewentualną bombę zacytuję jeszcze Encyklopedię PWN, która podaje: „współpracownik, głoszącego antysemityzm, tyg. „Rola”; w publikacjach polemika z ruchem emancypacyjnym kobiet (Nie tędy droga, Szanowne panie 1897), krytyka konieczności wiedzy świeckiej u duchownych (Snopek kąkolu 1903)”. Co by nie mówić, był ks. biskup Niedziałkowski bezkompromisowym apologetą wiary katolickiej, do tego stopnia, że nie miał zwyczaju „brania jeńców”, co mu zresztą często zarzucano oskarżając go o brak miłości bliźniego. Oto jak sam oskarżony się bronił: „Chrześcijańska miłość bliźniego ma pewną cechę wspólną z każdym rodzajem miłości, tj. że broni do ostatka tego, co kocha, a broni tym silniej, im goręcej kocha. Postępują tak nie tylko ludzie, ale i zwierzęta. Nie tylko zwierzęta silne i potężne, ale nawet niemądra i bojaźliwa kura... Otóż dlaczego nie wolno było człowiekowi, Polakowi, kapłanowi spełnić tego obowiązku, jaki tak pięknie spełnia tchórzliwa w innym razie kwoka? Ja też go spełniam - rzucam się tak jak umiem, na tych, którzy zagrażają najświętszym dla mnie i najbardziej ukochanym rzeczom: prawdzie mojej wiary, czci mojego Kościoła, chwale mojego kraju, zbawieniu moich współwierców. Czy dlatego, że nie mam miłości bliźniego? Nie - dlatego właśnie, że ją mam. Prawda, że przy tym dostaje się owym napastnikom, ale inaczej być nie może...” Widać więc, że musiał być ks. Niedziałkowski niesłychanie trudnym dla przeciwników polemistą i pewnie nie we wszystkim byśmy się z nim zgodzili, ale niewątpliwie miał odwagę „poruszać najaktualniejsze kwestie swoich czasów, opromieniając je światłem wiary Chrystusowej. Czynił to z wielką erudycją, ścisłością argumentacji, siłą dowodów i łatwością słowa. Piękny język polski, jakim rzadko kto włada, okraszony humorem, wytworną ironią i ostrą satyrą, sprawia, że każdy artykuł czy studium czyta się z prawdziwą przyjemnością i ogromnym pożytkiem” - tak napisano o nim w czasopiśmie „Kraj” w roku 1897.
A teraz po tym stanowczo przydługim wprowadzeniu przejdźmy do rzeczy, i mam nadzieję, z prawdziwą przyjemnością i ogromnym pożytkiem wejdźmy w treści przekazane nam przez ks. biskupa Niedziałkowskiego w jego eseju „Tańcząca dobroczynność” opublikowanym w książce „Snopek kąkolu” w roku 1903. Na początku autor zauważa, że w życiu społecznym zdarzają się zjawiska zupełnie odmienne od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni. Pisarz nazywa je „jakimś niepojętym dziwotworem, czyli jak mówiono dawniej, igrzyskiem natury”. Następnie przechodzi do sedna stwierdzając, że tańcząca dobroczynność w oczach wielu do takich właśnie igrzysk należy. A potem tłumaczy dlaczego. Posłuchajmy: „Myśmy od ojców naszych, ci zaś od swoich, słyszeli o dobroczynności poświęcającej się, poważnej, płaczącej z płaczącymi, nigdy jednak o żadnych pląsach tej statecznej matrony nie myśleliśmy nawet. Ale oto zjawia się dobroczynność nowa jakaś - gra, śpiewa, maluje, nie dość tego, tańczy, ba, chodzi po linie i koziołki wywija w powietrzu, a wszystko przez dobroć serca i poświęcenie dla cierpiącej ludzkości. Ludzie starego autoramentu kręcą na to głową i ruszają ramionami powtarzając: Najosobliwsza osobliwość!
Jużci kiedy dobroczynność, to musi być dobra, ale czemuż ona tańczy i chodzi po linie, czemu stroi się w sztuczne kwiaty, czemu mizdrzy się i śmieje? (...) Myśmy wyrośli pod cieniem drzewa chrześcijańskiej miłości bliźniego, drzewa, którego korzeniem jest przykazanie: będziesz miłował bliźniego twego jako siebie samego - dla Boga i w Bogu. Do owoców z tych gałęzi i konarów przyzwyczajeni jesteśmy - a kto ich nie widział?”
Dalej nasz autor opisuje swoje wizyty w Wiedniu, podczas których w hotelu odwiedzał go braciszek od Bonifratrów, który każdego dnia zbierał tam jałmużnę i szyderstwa: „pierwsze oddawał na szpital przez jego zakon utrzymywany, drugie zatrzymywał dla siebie. Patrzyłem z szacunkiem na pokornego braciszka, praktykującego z poświęceniem miłości własnej chrześcijańską miłość bliźniego; z przyjemnością też śledziłem za przyjaznymi spojrzeniami, jakimi go przyjmowała i przeprowadzała znajoma mu służba. Ona także czciła dobroczynność chrześcijańską”. Następnie ks. Niedziałkowski przywołuje inne przykłady chrześcijańskiej dobroczynności: „pobożne kobiety czuwające przy łożu chorego, litościwy człowiek wychowujący sierotę, uboga kobiecina, ucząca bezpłatnie pacierza i czytania biedne dzieci wiejskie, każdy, kto w imię Boga poda kawałek chleba głodnemu, szklankę wody spragnionemu, kto podniesie upadłego, oświeci wątpiącego, rozweseli smutnego - wszyscy oni spełniają dobroczynność chrześcijańską, a uczynki ich są owocami dojrzałymi na starym, znanym drzewie chrześcijańskiej miłości bliźniego”.
Ale obok tego drzewa pisze autor, „zaczęły wyrastać inne, nie chcące zapuszczać korzeni w chrześcijańskim gruncie, mające jednak pretensje do przynoszenia dobrych, a nawet lepszych, niż chrześcijańskie, owoców”. Nasz autor wymienia tutaj filantropię - po grecku, „miłość człowieka”, więc niby to samo, a jednak nie to samo, bo mamy tu człowieka, ale nie widzimy bliźniego, „ten drugi bowiem wyraz i pojęcie są całkiem chrześcijańskie, więc filozofia przeszłego wieku, jak wiadomo bezbożna i niechrześcijańska, wyrzuciła je, by uniknąć przypomnienia nawet chrześcijaństwa wzmianki o porządku nadprzyrodzonym”. Drugim nowym zjawiskiem jest altruizm. Nazwa ta, mająca także zastąpić chrześcijańską miłość bliźniego, pochodzi od łacińskiego wyrazu alter - drugi, i ma być odpowiednikiem egoizmu. „Ukuto ten altruizm w obozie bezwyznaniowym, a ma on oznaczać, że jak egoizm jest wrodzony człowiekowi, tak samo miłość drugich, altruizm jest także wrodzoną, że zatem nie jest wcale specjalną cnotą chrześcijańską i bynajmniej żadnym owocem nadprzyrodzonych darów łaski, lecz zwyczajnym owocem natury ludzkiej. (...) Otóż z pojawieniem się tych nowych drzewek, nowe też zjawiły się owoce filantropii i altruizmu; patrzymy na nie, czytamy o nich - i dotąd do nich przyzwyczaić się nie możemy, bo naprawdę dziwnie trochę wyglądają. Oto np. w pewnym wielkim mieście po obydwu stronach ulicy ścisk i tłok - oczekują czegoś ludzie. Jakoż zjawiają się powozy ozdobione kwiatami; konie także w kwiatach - i na łbie i gdzie indziej. (...) Powiadają, że śmiechu, szykan i drwin było tam tyle prawie, co pyłu i z pewnością więcej, niż kwiatów, a jednak był to jeden z owoców altruizmu i filantropii. Zdobiono swe konie i koła powozów kwiatami dla wspomożenia biedaków, nie mających całej koszuli na grzbiecie, a rozmaite figury rozłożone wygodnie w powozie, mówiły im, nie słowami wprawdzie, lecz językiem czynów: dajemy wam, tam do kasy, kilka groszy, ale jedziemy oto przed wami, żebyście wiedzieli, że mogliśmy dać 50 albo i sto razy tyle, gdybyśmy wam oddali tylko te kwiaty, które dziś jeszcze zwiędną. Ale nie damy - wiedzcie bowiem, że my bogaci, a wy hołota”.
Dalej podaje nasz autor inny aktualny wówczas przykład z Włoch, konkretnie z Sycylii, gdzie z powodu głodu i biedy zrozpaczeni biedacy rzucili się na sklepy piekarzy i magazyny zbożowe, a w wyniku interwencji żołnierzy zabito 8 osób, a 12 raniono. „Wtedy naczelnik, nie wiem już, powiatu, czy części prowincji, widząc, że źle, postanowił zawczasu złemu zaradzić, więc udał się do filantropii, czy może altruizmu, nie wiem, to tylko pewne, że nie do chrześcijańskiej miłości bliźniego, bo wszystkie chrześcijańskie cnoty skasowano w urzędowych Włoszech. Pewnej tedy nocy pałac pana naczelnika zajaśniał od światła; powozy zjeżdżały się jeden za drugim, wioząc ustrojonych panów i wyperfumowane damy, wreszcie stało się jak w balladzie Odyńca: „Na zamku kasztelana, brzmi muzyka dobrana”. Mieszkańcy głodni, chwiejący się na nogach, wychodzili na ulicę patrzeć, kto tak urąga ich boleści i weseli się głośno, gdy oni umierają. I widzieli przez oświetlone okna, jak w salach naczelnika krążyły postrojone pary w rozmaitych tańcach, pląsach i figurach. Oburzenie ogarnęło całe miasto, zbiegły się tłumy; rozpoczęły się wrzaski i demonstracje. Przestraszeni goście do karet chcieli uciekać - tłum rzucił się na powozy, skończyło się na tym, że znowu karabinierowi zjednoczonego królestwa, dla większego dobra współobywateli, strzelali do nich - dość jednak nieszkodliwie, bo zabitych było tylko 6 i ranionych 17 (jeśli dobrze pamiętam). Ciemny, bo ten lud, pomimo tyluletniej nad nim pracy masonów, nie rozumiał, czy nie chciał rozumieć, że ów bal był dzieckiem najprawdziwszej filantropii i najczystszego altruizmu. Pan naczelnik prowincji wydał go właśnie na korzyść głodnych i umierających. Nic dziwnego, że te i tym podobne zjawiska dziwią ludzi, przyzwyczajonych do słuchania błogosławieństwa i podziękowania, przy świadczeniu dobrodziejstw starą, zacofaną, chrześcijańską metodą”.
Ks. Niedziałkowski następnie raz jeszcze opisuje, jak wygląda chrześcijańska dobroczynność przypominając, że „chrześcijanin wierzący a miłujący, jeśli czyni komu dobrze, nie zdobi w kwiaty siebie, ani swego konia, nie jedzie rozłożony w powozie na gumach przed oczami tłumów, patrzących na owe dobrodziejstwo, ale daje prawicą tak, żeby lewica nic o tym nie wiedziała; nie zadowoli się „papierową dobroczynnością”, nie posyła przez oficjalistów i przez specjalne kancelarie, ale sam zetknie się z ubogim i cierpiącym i będzie z nim obcował, jak brat z bratem i łzy mu otrze ręką własną, nie zaś najętego umyślnie człowieka. (...) Jestem najpewniejszy, że dobry chrześcijanin, wolałby całe życie piechotą chodzić, niż przed nędzarzami paradować w „kwiatowym pochodzie”, rzekomo dla dania mu kilku rubli; że wolałby na całe życie stracić władzę w nogach, niż tańczyć wobec braci umierających z głodu, niby dla ich poratowania”.
Autor uważa, że ciężko jest pomagać nieustannie bez jakiejś wyższej pobudki. A pomoc jest potrzebna, bo kiedy interwencje na poziomie państw na rzecz ubogich nie wystarczają, „zwłaszcza w razach nadzwyczajnych i nagłych, altruizm czy, jeżeli kto woli, filantropia, zmuszona jest do urządzania rozmaitych zabaw i rozrywek, by przy tej sposobności cały dochód, albo też pewną część jego, oddać potrzebującym. Urządzają się więc zabawy, koncerty, wystawy, widowiska, bazary itp. na cele dobroczynne. Od razu widzimy olbrzymią różnicę między taką a chrześcijańską dobroczynnością; ta ostatnia czyni wszystko dla Boga i dla bliźniego, o sobie, przynajmniej w tym życiu, nie myśli, owszem siebie poświęca. Poświęca na zetknięcie się osobiste z nędzą, bólem, głupotą; o zabawie przy tej sposobności nie marzy nawet, rozgłosu, sławy, zadowolenia, próżności unika starannie. Dobroczynność świecka, czyli filantropia, przeciwnie ucieka się do egoizmu, podnieca go, schlebia człowiekowi, trąbi o jego piękności, zasługach, dobroci i cnotach dlatego tylko, żeby przy tej sposobności wyżebrać grosik dla ubogiego. Kiedy pierwsza podnosi człowieka moralnie nie tylko przez miłosierdzie względem bliźniego, ale także przez umartwianie się, przezwyciężanie i poświęcanie siebie, druga przeciwnie, jeśli nie poniża, to już w żadnym razie nie podnosi. Ona rozbawia człowieka, wyzyskuje jego egoizm chęć rozrywki, jako środek zdobycia jałmużny. Jest więc nędzną i poziomą w porównaniu do chrześcijańskiej. (...) Zapewne i pomoc filantropijna ma swój dobry wpływ , ale niezmiernie mniejszy, od działalności chrześcijańskiej miłości. Wreszcie i to zauważyć trzeba, że dobroczynność tańcząca dla zebrania małego owocu potrzebują nakładu pracy, czasu i pieniędzy, który gdyby włożony został do dzieła chrześcijańskiego tj. chrześcijańskich tylko pobudek przedsiębranego, wydałby rezultat pieniężny o 50 razy większy. (...) Można więc śmiało powiedzieć, że dobroczynność świecka jest machiną skomplikowaną, ciężką, potrzebującą ogromnego nakładu, dla wydania stosunkowo dość miernego rezultatu”.
Na zakończenie ks. Niedziałkowski dodaje jeszcze jedną wielką różnicę, tę mianowicie w stosunku do życia przyszłego. „Kto w imię Boga poda spragnionemu choćby tylko szklankę wody, otrzyma swą nagrodę w wieczności; ale czy tańczący i bawiący się dla ubogich będą mogli rościć pretensje, by na ich utrefione i spocone w tańcu czoła włożył Bóg wieniec, należny kochającym i pracującym? Nie będą śmieli, a gdyby się ośmielili, dano by im odpowiedź „wzięliście zapłatę swoją”. Tańczyliście, jedliście lody, słuchaliście muzyki - to i dosyć”.
Jednakże po ukazaniu różnic w udzielaniu pomocy, w swojej konkluzji autor zdecydowanie opowiada się przeciw potępianiu „tańczącej dobroczynności”. „Tylko to co w niej może się znaleźć nagannego, należy zganić i wedle możności znieść, co dobrego zaś zachować, starając się przy tym podnieść i udoskonalić, co udoskonalonym być może. Bo trzeba przyznać, że nawet w tak praktykowanej dobroczynności jest niejedna dobra strona. Każdy bowiem choćby i niedołężny czyn przedsiębrany ku pożytkowi bliźniego, każda nawet w tym kierunku dobra chęć, godna jest pochwały, bo w rzeczy samej jest dobra. Najlepiej zapewne byłoby, gdyby wszystkie czyny, mowy i myśli ludzkie pochodziły z pobudek nadprzyrodzonych i takimi kierowane były prawami, wszakże i to, co jest dobrem w porządku tylko przyrodzonym na naganę nie zasługuje, owszem chyba przeciwnie. Więc jeżeli przy zabawie, widowisku jakim, ludzie, bawiąc się, złożą jakiś grosz dla ubogich i cierpiących, bardzo pięknie postąpią i warto by nawet, żeby przy każdej rozrywce i przyjemności, ludzie uczyli się w ten lub inny sposób pamiętać o takich, którzy bawić się i odpoczywać nie mogą. Za taką dobroczynnością przemawia to także, że może jednoczyć do jednego celu ludzi, którzy oprócz chęci pomożenia cierpiącemu nic wspólnego z sobą nie mają. Na wystawę, bazar, czy koncert w celu dobroczynnym mogą pójść i chodzą ludzie najrozmaitszych wiar, narodowości, przekonań: tak dobrze wierzący katolik, jak skończony ateusz, na którego prośba „dla miłości Boga” najmniejszego nie wywarłaby wrażenia”.
opr. mg/mg