Na pytanie: „Dokąd idę, co jest celem ostatecznym mojego życia” – wierzącemu odpowiada Pismo Święte...
PROMIC - Wydawnictwo Księży Marianów
ISBN 978-83-7502-217-9
stron: 456
Format książki: 136 x 215 mm
fragment książki
CZĘSTO POWTARZA SIĘ powiedzenie, że dziś, chcąc głosić naukę Chrystusa, trzeba w jednej ręce trzymać Ewangelię, a w drugiej popularne czasopismo. Do współczesnego człowieka, wychowywanego na filmach, telewizji i gazetach codziennych, trudno mówić bez używania obrazów i przywoływania faktów z życia. Niestety, olbrzymia większość książek o treści religijnej jest napisana językiem abstrakcyjnym; autorzy nie korzystają ze świadectw z życia szarego człowieka, z przykładów i anegdot. Wyjątkiem są książki wiążące wiarę z konkretnymi przeżyciami ludzi.
„Abstrakcyjna teologia – zauważył teolog ks. prof. Wacław Hryniewicz – nie stąpa po ziemi. Nie zasiada do stołu z grzesznymi ludźmi. Jest teologią dystansu, odległą od real-iów codziennego życia”. Natomiast przeciętny chrześcijanin chciałby korzystać z książek i artykułów pisanych językiem bliskim Ewangelii.
Dla przykładu: Jezus, mówiąc o karze za grzechy, wychodzi od konkretnego wydarzenia, o którym donieśli Mu pewni ludzie, mianowicie wspomina „o Galilejczykach, których Piłat zabił, gdy składali ofiary” (Łk 13,1). Dodaje jeszcze wiadomość o śmierci ludzi, na których zwaliła się wieża w Silom (zob. Łk 13,4). Również język przypowieści Jezusowych pełen jest konkretnych obrazów. Tylko św. Jan Ewangelista odbiega w pewnej mierze od tego stylu, gdy mówi o Chrystusie jako o Słowie Bożym lub gdy na Ostatniej Wieczerzy wygłasza mowę pożegnalną.
Pisząc swą pracę Bóg i wiara, starałem się naśladować język Ewangelii. Oczywiście realia życia sprzed dwóch tysięcy lat często znacznie różnią się od współczesnych. Większość stron tej książki pisały właściwie setki ludzi – przede wszystkim własnym życiem, a nierzadko i piórem. Ja tylko zebrałem ich wypowiedzi i związałem je z odpowiednimi problemami teologii. Dzięki temu praca ta nabrała rumieńców życia i – mam nadzieję – może zainteresować czytelnika. Chętnie omawiałem takie praktyczne problemy, jak: modlitwa, udział w Eucharystii, związek wiary z moralnością, ekumenizm, wątpliwości…
Przykłady mające charakter świadectw – jak zauważy czytelnik – częściej pochodzą od kobiet niż od mężczyzn. One bowiem na ogół z większym zaangażowaniem i uczuciem przeżywają wiarę. Dawni pisarze nazywali je „pobożną płcią niewieścią” (łac. devotus femineus sexus). Źródłem świadectw są głównie tygodniki katolickie. Z polskich wymieńmy przynajmniej: „Tygodnik Powszechny” i „Przewodnik Katolicki”. Ten pierwszy na przykład zorganizował wśród czytelników pouczające ankiety na temat Chrystusa i wiary. Jeśli chodzi o czasopisma włoskie, to korzystałem przede wszystkim z: „Famiglia Cristiana”, tygodnika wydawanego przez paulistów, oraz „La Città Nuova”, organu fokolarynów. Czasopisma te prenumerowałem przez prawie czterdzieści lat. Anegdoty natomiast zaczerpnąłem przeważnie ze zbiorów materiałów katechetycznych i homiletycznych. W pierwszym rzędzie korzystałem z sześciu obszernych tomów brata Remo (Fratello Remo) ze Zgromadzenia Braci Szkół Chrześcijańskich, które ukazały się w języku włoskim w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku. Skorzystałem również z opracowanych przeze mnie trzech tomów homilii Ewangelia w życiu.
Wielkie podziękowanie składam setkom pisarzy i zwykłych chrześcijan, którzy – jak wspomniałem – własnym życiem pisali strony tej książki. Szczególną wdzięczność wyrażam pani Grażynie Zielińskiej, która bezinteresownie podjęła się przepisania rękopisu. Ze względu na wiek i zdrowie pisałem ten tekst częściowo w łóżku, co nie zawsze ułatwiało odczytanie rękopisu.
Pracę tę mogę uważać za pionierską. Nie spotkałem się bowiem w dostępnej mi literaturze światowej z książką o Bogu i wierze w takim stopniu ilustrowaną przykładami i anegdotami. Wielu profesorów, duszpasterzy i katechetów świeckich po dziesiątkach lat pracy również zebrało niemało tego rodzaju materiałów. Niech moja praca będzie dla nich zachętą do opracowania podobnej pozycji. Mam nadzieję, że czytelnicy będą nam za to wdzięczni.
VIKTOR FRANKL (1905–1997), psychiatra austriacki, podczas pobytu w hitlerowskim obozie zagłady stwierdził, że ten koszmar udawało się przeżyć przede wszystkim tym, którzy mieli w życiu jakieś zadanie do spełnienia; którzy pragnęli wrócić do kochanej osoby czy wychować swoje dzieci. Po wyjściu z obozu zajął się psychiatrią. Odrzucił opinię Zygmunta Freuda, że przyjemność, zwłaszcza seksualna, jest motorem życia, czymś, wokół czego obracają się myśli, pragnienia i działania człowieka. Na podstawie własnych obozowych obserwacji stworzył metodę psychoterapii zwaną logoterapią, polegającą na leczeniu chorób psychicznych i nerwowych poprzez odnalezienie sensu czy też celu życia. Frankl zauważył:
W połowie XX wieku przeprowadzono ankietę wśród ośmiu tysięcy studentów uniwersytetów amerykańskich na temat tego, co jest najważniejszą rzeczą w ich życiu. 78 procent ankietowanych odpowiedziało: odnaleźć sens swego życia.
W połowie XX wieku przeprowadzono ankietę wśród ośmiu tysięcy studentów uniwersytetów amerykańskich na temat tego, co jest najważniejszą rzeczą w ich życiu. 78 procent ankietowanych odpowiedziało: odnaleźć sens swego życia.
Mniej więcej trzecia część moich pacjentów nie ma neuroz dających się określić klinicznie, ale cierpi z powodu poczucia bezsensu. Można to nazwać powszechną neurozą naszych czasów.
Co nadaje sens ludzkiemu życiu? Bez wchodzenia w szczegóły można powiedzieć, że dostrzeżenie w nim, a następnie realizacja celów i zadań zarówno materialnych, jak też kulturalnych oraz religijnych. Przyjrzyjmy się najpierw dwóm pierwszym z nich.
Praca
Kobiety żyją przeciętnie około sześciu lat dłużej niż mężczyźni – to niezbicie stwierdzony fakt. Tak było i w starożytności. W Dziejach Apostolskich i Listach Pawłowych czytamy o zbiórkach pieniędzy dla ubogich wdów. Ubezpieczeń bowiem wówczas nie znano. Nie ma natomiast wzmianki o pomocy wdowcom. Oni, podobnie jak we współczesnym świecie, szybciej opuszczali ten świat.
Uczeni zastanawiają się nad przyczynami długowieczności kobiet. Chciałbym zwrócić uwagę na jedną z nich, moim zdaniem ważną.
Kobieta po przejściu na emeryturę o wiele łatwiej niż mężczyzna znajduje angażujące ją zajęcia, a często właściwie kontynuuje dotychczasowe. Codziennie krząta się w kuchni lub robi porządki w mieszkaniu. Chętnie zajmuje się opieką nad wnukami lub kimś chorym w rodzinie. Łatwo daje się wciągnąć do pracy charytatywnej. Dzięki temu czuje się komuś potrzebna – jej życie ma sens. Przez to podtrzymuje, a nawet rozwija, siły witalne.
Długowieczne panie niekiedy dokonują żywota w domach spokojnej starości. Niektóre spędzają tam czas dość pogodnie. Telewizor i rozmowy z sąsiadkami ratują je od nudy. Ale nie brak i takich, które godzinami wpatrują się w drzwi, oczekując, że otworzy je ktoś z rodziny lub przyjaciół.
Pewna wdowa, jeszcze zdrowa i nie wymagająca opieki lekarskiej, boleśnie odczuwała brak bliskich. Dostrzegł to jej syn i zaproponował, by zamieszkała razem z jego teściową, samotną i potrzebującą opieki. Chętnie się zgodziła. Przygotowywała jej posiłki, robiła porządki w mieszkaniu i zakupy, prowadziła ją pod rękę na spacer. Czuła, że jest potrzebna, jej życie nabrało sensu. Syn zauważył, że odmłodniała.
Natomiast mężczyźnie kończącemu pracę zawodową o wiele trudniej znaleźć absorbujące zajęcie. Często siedzi bezczynnie. Oglądanie programów telewizyjnych nie pomaga mu czuć się komuś potrzebnym. To może powodować nudę, powolną utratę sił witalnych i w rezultacie skrócenie życia. Szczęśliwi ci, którzy oprócz pracy zawodowej mieli jakieś zainteresowania, jakieś hobby. W najlepszej sytuacji są naukowcy i artyści. Oni zwykle i na emeryturze kontynuują dotychczasową pracę.
Praca, jak to zauważył jeden z pisarzy, chroni człowieka od: biedy, występku, nudy i bezsensu życia. Sprawdza się to u bezrobotnych bardziej niż u ludzi starych. Dlatego Bóg, gdy w raju umieścił człowieka, polecił mu, „aby go uprawiał i strzegł”, a po upadku w grzech powiedział: „W pocie czoła będziesz zdobywał pożywienie przez wszystkie dni życia” (Rdz 2,15; 3,19).
Małżeństwo i rodzina
Małżeństwo i rodzina jest celem zarówno mężczyzny, jak i kobiety – te więzi nadają sens życiu obojga. W Piśmie Świętym w Księdze Rodzaju (1,27–28; 2,24) czytamy:
Stworzył Bóg ludzi na swój obraz: na obraz Boży ich stworzył. Stworzył ich jako mężczyznę i niewiastę. I błogosławił im, mówiąc: „Bądźcie płodni i mnóżcie się i zaludniajcie ziemię oraz czyńcie ją sobie poddaną” [...]. Dlatego opuści mężczyzna swego ojca i swoją matkę, a złączy się ze swoją żoną, tak że staną się jednym ciałem.
Stąd zarówno mężczyzna, jak i kobieta, zanim wzajemnie wyznają sobie miłość, czują się kimś niespełnionym, jakby jakąś połówką. Dopiero poprzez miłość i rodzenie dzieci ich życie nabiera pełnego sensu. Porzucenie przez współmałżonka albo jego śmierć odczuwają jakby swoistą amputację, pozbawienie ważnej części własnej osobowości. Bardziej odczuwa to kobieta niż mężczyzna.
Francuski filozof André Frossard (1915–1995) zauważył:
Kobiety z nielicznymi wyjątkami o sensie życia myślą inaczej niż mężczyźni. Nie pytają, jak przedstawiciele płci brzydszej: „Po co żyć?”, ale: „Dla kogo żyć?”. Stąd w podręcznikach historii filozofii trudno odnaleźć kobietę.
Dobrze ilustruje to poniższa anegdota:
Na egzaminie z filozofii przed profesorem siada studentka.
– Czy zastanawiała się pani głębiej nad sensem życia – pyta profesor. – Czy pytała pani siebie, po co żyć?
– Nie, nikt mi się jeszcze nie oświadczył – odpowiada zażenowana.
Kobieta odkrywająca sens życia w kochanej osobie, w dzieciach, łatwiej przyjmuje wiarę w Boga osobowego, w Chrystusa, niż mężczyzna poszukujący sensu w nauce, polityce czy zdobywaniu majątku.
PRACA W RÓŻNYCH dziedzinach aktywności zawodowej i miłość mężczyzny do kobiety prowadząca do małżeństwa stanowią naturalny, ziemski cel i sens życia. Ale od początku istnienia człowiek pytał, czy istnieje również cel i sens wykraczający poza to, co naturalne, ziemskie. Religia odpowiadała twierdząco i wskazywała na Boga. W poznaniu tego celu i dążeniu do niego ludzie doznają różnych trudności i prowadzą niekończące się dyskusje.
Bieda i bogactwo przeszkodami w drodze do Boga
Lata trzydzieste XX wieku. Ks. Wincenty Lebbe, belgijski misjonarz, patrzy na Chińczyka siejącego ryż.
– Dlaczego siejesz? – pyta.
– Bym miał co jeść.
– A dlaczego chcesz jeść?
– Żebym był silny.
– A po co ci siła?
– Też pytanie! Abym mógł siać ryż.
Całe życie tego ubogiego Chińczyka obracało się w kręgu pracy i posiłków. Nie widział wyższych celów i wartości. Nie był na nie wrażliwy. Podobnie działo się w Indiach za czasów Mahatmy Gandhiego (1869–1948). Napisał on w swojej Autobiografii:
Człowiek głodny myśli przede wszystkim, jak zaspokoić ten głód. Jest gotów nawet sprzedać swą wolność, byleby tylko otrzymać za nią kawałek chleba. W takiej sytuacji znajdują się w Indiach miliony istot. Dla nich Bóg, wolność i jakiekolwiek inne idee, nie mają żadnego znaczenia. Jedyną formą, w której Bóg mógłby się im objawić, jest praca i zapłata zapewniająca pokarm1.
Podobny skutek, jak skrajne ubóstwo, może mieć również nadmierne bogactwo. Mieszkańcy Stanów Zjednoczonych w latach siedemdziesiątych XX stulecia obok wzrostu zamożności przeżyli coś, co można nazwać rewolucją kulturalną i obyczajową. Wprowadzono aborcję i w wielu środowiskach zapanowała duża swoboda seksualna. Doradca prezydenta Jamesa Cartera Zbigniew Brzeziński pisał o tym okresie:
Sens życia określa się po prostu jako większe posiadanie dóbr materialnych. A to prowadzi do hedonizmu kulturalnego, do egoizmu i do zmniejszenia odpowiedzialności za społeczeństwo.
W nie mniejszym stopniu zapanował konsumpcyjny styl życia także w Europie, a laicyzacja i obojętność religijna wystąpiły w jeszcze większej mierze. Miał rację mędrzec z kart Starego Testamentu, modląc się do Boga: „Nie dawaj mi ani ubóstwa, ani bogactwa, ale pozwól, abym jadł niezbędny chleb” (Prz 30,8).
Wątpliwości i poszukiwania uczonych
Dla filozofów i pisarzy epoki oświecenia religijny sens życia nie był czymś tak pewnym, jak dla ludzi żyjących we wcześniejszych wiekach. Jeden z czołowych przedstawicieli francuskiej myśli oświeceniowej Denis Diderot (1713–1784) napisał:
Kim jesteś, skąd się wziąłeś, co się z tobą stanie? – to pytania, które sobie stawiają wszystkie istoty wszechświata, ale na które nikt nie umie odpowiedzieć.
Urodzony w tym samym stuleciu Johann Wolfgang von Goethe (1749–1832) uchodził za człowieka wierzącego, ale i jemu wiara nie dawała całkowitej pewności. Dał temu wyraz, pisząc w 66. roku życia:
Całą swoją sztukę i wiedzę oddałbym, by poznać z pewnością trzy wielkie problemy: skąd się wziąłem, dokąd idę i co mam zrobić z życiem.
Przejdźmy wreszcie do uczonych XX wieku, bo oni równie często, jak filozofowie, zabierali głos w tej materii. Francuski biolog Jacques Monod (1910–1976) głosił szeroko dyskutowane poglądy o braku celu, sensu i o zupełnej przypadkowości zarówno wszechświata, jak i człowieka:
Chcielibyśmy być niezbędni, konieczni, włączeni w odwieczny ład świata. Wszystkie religie, prawie wszystkie filozofie, częściowo nawet nauka, świadczą o heroicznym, niestrudzonym wysiłku ludzkości rozpaczliwie zaprzeczającej swojej własnej przypadkowości.
I nieco dalej dodawał:
Człowiek żyje jak Cygan w całkowitej samotności i radykalnej obcości na brzegach świata, który jest głuchy na jego muzykę, który jest niewrażliwy na jego nadzieje, cierpienia albo występki. Człowiek wie wreszcie, że jest sam w obojętnej niezmierzoności wszechświata, z którego się wynurzył przypadkowo. Nigdzie nie decydowano o jego losie i obowiązkach.
Inni znani uczeni byli zdania, że naukom przyrodniczym brakuje kompetencji do rozwiązywania problemów sensu wszechświata i życia ludzkiego. Fizyk austriacki Erwin Schrödinger (1887–1961), zdobywca Nagrody Nobla w 1933 roku, napisał:
Wizja naukowa świata sama w sobie nie zawiera wartości etycznych ani estetycznych i nie może ani słowa powiedzieć o naszym przeznaczeniu osobistym, o naszym celu ostatecznym. Skąd pochodzę? Dokąd dążę?… Nauka nie ma odpowiedzi na te pytania.
Natomiast Albert Einstein (1897–1955), genialny fizyk, laureat Nagrody Nobla w 1921 roku, kazał szukać odpowiedzi na takie pytania właśnie w religii:
Jaki jest sens życia ludzkiego albo ogólniej wszelkiego bytu? By poznać odpowiedź na to pytanie, trzeba być religijnym. Zapytacie więc, czy warto je stawiać? Odpowiadam: ktokolwiek sądzi, że jego własne życie lub czyjekolwiek jest pozbawione sensu, jest nie tylko nieszczęśliwy, ale prawie zdyskwalifikowany do życia.
Podobnie sądzi wielu innych dawnych i współczesnych uczonych.
Bóg sensem świata i człowieka
Na pytanie: „Skąd pochodzę?” – na które agnostycy nie znajdują odpowiedzi – człowiek wierzący odpowiada: od Boga, który stworzył świat i człowieka.
Na pytanie: „Dokąd idę, co jest celem ostatecznym mojego życia” – wierzącemu odpowiada Pismo Święte: wrócisz do Boga, źródła wszelkiego istnienia i życia.
Na trzecie zaś z ważnych pytań: „Co mam robić na tym świecie?” – wiara daje odpowiedź: kochać Boga przez modlitwę, pracę i służbę bliźniemu.
Przyjęcie tych odpowiedzi czyni sensownym całe życie człowieka. Potrzebę Boga jako sensu życia szczególnie dotkliwie odczuwa człowiek w chwili zagrożenia własnego życia albo utraty kochanej osoby. W „La Città Nuova” znajdujemy następującą historię, która to ilustruje:
Elza, Włoszka, matka kilkorga dzieci, należąca do ruchu fokolarynów, dowiaduje się, że jej mąż uległ wypadkowi samochodowemu. Biegnie do szpitala i tam w poczekalni spotyka kobietę, której mąż stracił życie w podobnym wypadku. „Zbliżam się do niej – pisze – i całuję ją. Mówię, że rozumiem jej ból. Ona zaś zrozpaczona woła: «Mój mąż był dla mnie wszystkim, rozumie pani? Wszystkim! Nie mam już po co żyć na świecie!». Odchodzę od niej, odczuwając coś, co mnie uspokaja i pociesza. Czuję mocno i jasno, że dla mnie wszystkim w życiu jest Bóg. I odczuwam ogromną wdzięczność wobec tego, kto pozwolił mi odkryć, że Bóg jest miłością i w konsekwencji doprowadził mnie do postawienia Boga na pierwszym miejscu”.
Na oddziale reanimacyjnym Elza odnajduje męża nieprzytomnego. Modli się za niego. Całuje go i głaszcze, ale kończy modlitwą: „Nie moja, ale Twoja, Boże, niech się stanie wola, tak wtedy, gdy zostawisz mi go przy życiu, jak i wtedy, gdy zechcesz go wziąć do siebie”. Jej mąż umiera. Elzę na pogrzebie otacza miłość dzieci i przyjaciół. Śpiewy są pełne ufności – jakby wszyscy czuli, że zmarły, opuszczając rodzinę, odszedł do Ojca w niebie 2.
Elza bardzo kochała męża, ale wiara i nadzieja, że kiedyś go spotka, pozwoliły jej przezwyciężyć ból i nie poddać się rozpaczy. Żyła dalej i pracowała dla dzieci i obecnego w nich Boga. Nie załamała się, jak ta druga Włoszka, która postawiła męża na miejscu Boga.
Nie tylko w tak skrajnych przypadkach i przeżyciach, jak śmierć bliskiej osoby czy utrata zdrowia albo całego majątku, religia pomaga znaleźć sens życia. Również w zwykłych, codziennych okolicznościach religia, zwłaszcza chrześcijańska – ucząc nas miłości i wybaczania, a w małżeństwie wierności, a także pomagając nam zachowywać te wartości – czyni życie bardziej pięknym, celowym i sensownym. Dodaje coś ważnego do sensu czysto naturalnego.
ISTNIEJĄ LUDZIE o wrodzonym żywym zmyśle religijnym, którzy interesują się religią, względnie łatwo przyjmują jej prawdy i chętnie biorą udział w obrzędach kultu Bożego. Należał do nich św. Jan apostoł. Wystarczyło mu ujrzeć pusty grób Jezusa, by uwierzyć w Jego zmartwychwstanie. Natomiast św. Tomaszowi brakło tego zmysłu. Nie chciał nawet wierzyć innym apostołom, którzy już widzieli Zmartwychwstałego. By uwierzyć, sam chciał Go nie tylko ujrzeć, ale i dotknąć. Obecnie można spotkać więcej Tomaszów niż Janów.
Do osób nad wyraz wrażliwych na sprawy wiary i Boga należy zaliczyć mistyków. Tę wrażliwość objawiała już od dziecka św. Teresa od Dzieciątka Jezus (1873–1897). Gdy jako siedmioletnia dziewczynka szła z ojcem nad rzekę, nie brała udziału w łowieniu ryb, ale siedziała na ukwieconej łące i, jak wspominała w Dziejach duszy:
Pogrążałam się w głębokich myślach i chociaż nie wiedziałam, co to jest rozmyślanie, dusza moja zatapiała się w rzeczywistej modlitwie. Do uszu moich dobiegały odległe hałasy, szum wiatru i ledwie dosłyszalna muzyka wojskowa, której dźwięki dochodzące do mnie rzewnie nastrajały moje serce. Ziemia wydawała mi się miejscem wygnania i marzyłam o niebie. 3
Rosyjska dziewczyna
Natury o żywym zmyśle religijnym można spotkać nawet wśród ludzi wychowywanych w środowisku ateistycznym. Świadczy o tym list rosyjskiej dziewczyny Swietłany S. do ateistycznego pisma „Nauka i religia”, cytowany w „Przeglądzie Powszechnym” w 1976 roku:
Droga Redakcjo! Pisze do was uczennica technikum, która ukończyła dziesięcioletnią szkołę. Należę do Komsomołu. Nikt nigdy wiary w Boga mi nie wmawiał, ani mnie do niej nie zmuszał. Ja sama dawniej bardzo mało interesowałam się tym problemem. Raz przekroczyłam próg cerkwi i zostałam porwana czarem pieśni, zapachem kadzidła, płomykami zapalonych świec. I coś się we mnie zachwiało. Od tego przedziwnego momentu zaczęłam dążyć do połączenia się z tym czystym, świętym czarem. Nie jestem fanatyczką, lecz sowiecką dziewczyną. Lubię się zabawić, chodzę do kina, oglądam telewizję, żyję podobnie jak inni. Ale dla mnie to jest wielkie święto, gdy idę do cerkwi. Nie wie o tym moja matka. Byłaby zresztą bardzo zdziwiona. Wierzę w Boga, jak w jakąś piękną baśń. I cóż w tym złego? Nikomu to przecież nie szkodzi; przeciwnie, daje korzyść. Gdyby wszyscy rzeczywiście w Boga wierzyli, nie byłoby u nas oszustw, kłamstw, zdrady i morderstw. Czy to pragnienie, żeby być czystym, nie jest godne pochwały? Usiłowano mi to w szkole wyperswadować, ale bez skutku, bo nieprzekonywająco i powierzchownie.
Wypowiedź tej dziewczyny przypomina pewną staroruską opowiastkę:
Muzykant grał na skrzypcach z taką wirtuozerią, że stojący obok niego zaczęli tańczyć. W pewnej chwili przechodził obok niego głuchoniemy. Jemu taniec ten wydał się kręceniem się w kółko grupy głupców.
Niestety, ludzi tak wrażliwych na religię, jak owi tancerze na muzykę, jest niezbyt wielu w Rosji i na świecie. Natomiast obecnie, jeśli chodzi o tego rodzaju wrażliwość, wielu ludzi przypomina tego głuchoniemego.
Służba bliźnim
Istnieją ludzie, których oddanie pracy na rzecz bliźnich prowadzi niekiedy do wiary w Boga, a często ją ożywia. W poezji angielskiej czytamy:
Szukałem mojej duszy
lecz nie mogłem zobaczyć mej duszy.
Szukałem mojego Boga,
lecz nie mogłem pojąć mojego Boga.
Szukałem mojego brata
i znalazłem wówczas wszystko.
Mahatma Gandhi, ojciec nowoczesnych Indii, napisał w swojej Autobiografii:
Z chwilą, gdy uprzytomniłem sobie, że najlepszą drogą wiodącą do poznania Boga jest służenie innym, uznałem tę zasadę za religię mnie obowiązującą.
Innym razem wyraził to obszerniej:
Jestem cząstką wielkiej całości i wiem, że nie zdołam Go znaleźć, jeśli się odseparuję od reszty ludzkości. Moi rodacy są tu moimi najbliższymi towarzyszami. Stali się oni tak nieszczęśliwi i bezradni, że muszę skupić wszystkie swoje siły w służbie dla nich. Gdybym mógł dojść do przekonania, że znajdę Go w jakiejś jaskini w Himalajach, od razu bym tam poszedł. Ale przecież wiem, że nie można Go znaleźć w oderwaniu od ludzkości [...].
Don Milani, sławny we Włoszech opiekun opuszczonych dzieci, ujął tę myśl krótko: „Jeśli stracisz, tak jak ja, swą głowę dla kilku dziesiątek dzieci, znajdziesz Boga jako nagrodę”. Nie zawsze jednak służba bliźniemu wiąże się z wiarą w Boga jak u Mahatmy Gandhiego czy Matki Teresy z Kalkuty. Francuska poetka Marie Noël (1883–1967) zauważyła:
Ci moi sąsiedzi niewierzący, oni nie czują potrzeby Boga. Bez Boga mają wszystko: piękno, wdzięk, inteligencję, talent, cenne przyjaźnie, wiele szacunku wśród ludzi. A także rzadką wartość: z dobroci płynącą zdolność i wolę czynienia dobrze. Tylko jednej rzeczy im brak: głodu [głodu Boga].
Być może zostali wychowani w środowisku ateistycznym albo wykazywali się wrodzoną niewrażliwością na religię, tak jak niektórzy są nieczuli na muzykę, poezję czy malarstwo. Można mieć nadzieję, że Bóg w końcu da się im poznać za ich dobroć serca.
W Starym Testamencie
OD CZASÓW MOJŻESZA Izraelici najczęściej nazywali Boga imieniem Jahwe, które znaczy: „Jestem, który jestem”. Usłyszał je Mojżesz na górze Synaj w gorejącym krzewie. W późniejszych wiekach, zwłaszcza po niewoli babilońskiej, by nie wymawiano tego imienia bez należnego mu szacunku, Izraelici zaczęli używać imion zastępczych, takich jak: Najwyższy, Wszechmocny, Odwieczny, Święty Izraela, a przede wszystkim Pan (po hebrajsku Adonaj, po grecku Kyrios). Dziś również często używamy imienia Pan zamiast Bóg. Chrystusa także często nazywamy tym słowem.
Stary Testament rzadko przedstawia Boga jako kochającego Ojca. Do wyjątków należy zaliczyć słowa Mojżesza, w których prorok wyraża opiekę Boga nad ludem Izraela wędrującym przez pustynię: „Pan, wasz Bóg, niósł was, jak ojciec niesie syna” (Pwt 1,31). Mojżesz zwykle przedstawia Boga jako przyjaciela Abrahama i innych patriarchów. W Starym Testamencie głównym przymiotem Boga jest sprawiedliwość, nie miłość. Bóg sprawiedliwy nagradzał i karał lud wybrany. Ale częściej przydarzały się kary niż nagrody, bo częstsze były grzechy ludu, niż posłuszeństwo Bogu. Stąd lęk jest uczuciem, które Izraelici żywią najczęściej przy spotkaniu z Bogiem albo Jego przedstawicielami.
Gdy Bóg wśród grzmotów i błyskawic dawał prorokowi dziesięć przykazań na górze Synaj, lud drżał ze strachu i prosił Mojżesza: „Ty mów do nas, a my będziemy słuchali. Bóg niech do nas nie przemawia, byśmy nie poginęli” (Wj 20,19). Trzeba jednak przyznać, że z upływem wieków bojaźń Boża przybierała również cechy bojaźni synowskiej.
Chrystus objawia Boga jako kochającego Ojca
Chrześcijanie, poznając Ewangelię, wyzbywają się lęku przed karzącym Bogiem Starego Testamentu. Pewna współcześnie żyjąca francuska nauczycielka wyznała:
Jestem szczęśliwa, że nie urodziłam się w czasach Starego Testamentu, bo nie wiem, czy nie znając Chrystusa, potrafiłabym pokochać Boga. Wiem, jak daleko mi do doskonałości, więc zamknęłabym oczy z lęku przed Bogiem, zamknęłabym serce, a teraz sama szukam Tego, który mnie wysłucha, przebaczy mi i pomoże.
Pierwsze słowa Jezusa, które odnotowała Ewangelia, mówią o Bogu jako Ojcu. Wypowiedział On je jako dwunastoletni chłopiec odnaleziony w Świątyni Jerozolimskiej do poszukujących Go Maryi i Józefa: „Dlaczego Mnie szukaliście? Czy nie wiedzieliście, że muszę być w tym, co jest mego Ojca?” (Łk 2,49). Sprawy Boga Ojca związane były ze świątynią i właśnie o nich dyskutował Jezus z uczonymi w Piśmie. Również ostatnie słowa Jezusa, wypowiedziane w chwili konania na krzyżu, zwrócone są do Boga Ojca: „Ojcze, w Twoje ręce oddaję mojego ducha” (Łk 23,46).
O ile w Starym Testamencie rzadko spotykamy słowo „Ojciec”, używane jako imię Boże, to Jezus znacznie częściej używa określeń „Ojciec” czy „Ojciec niebieski”. Jeden z egzegetów obliczył, że w samym tylko Kazaniu na Górze słowo „Ojciec” jako synonim imienia Boga występuje dziewiętnaście razy.
W języku hebrajskim abba jest określeniem zdrobniałym i znaczy: „tata”, „tatuś”. Jezus używał go, by podkreślić miłość i poufałość w obcowaniu z Bogiem. W licznych wypowiedziach Jezus przedstawia Boga jako najlepszego i kochającego Ojca, który troszczy się o swoje dzieci. Czyni to przede wszystkim w przypowieściach.
Wzruszająca jest zwłaszcza postać Boga w przypowieści o synu marnotrawnym. Ale Ojciec, nawet najlepszy, dla dobra dzieci powinien być wymagający, a czasem nawet surowy. Jak pisał Sinclair Lewis (1885–1951), pisarz i dramaturg amerykański:
Tymczasem nam podobałoby się mieć w niebie nie tyle Ojca, ile dziadka, który otaczałby nas starczą życzliwością i patrzył z uśmiechem, jak się bawimy i na końcu dnia wołamy: „Ależ dziś używaliśmy sobie – tak że trudno więcej sobie wyobrazić”.
Jezus przedstawia nam Boga również jako Ojca wymagającego, niekiedy grożącego karą, ale zawsze gotowego wybaczyć. Miłość i wybaczanie – ujmując to w ludzkich kategoriach – przeważają w Nim nad sprawiedliwością.
Miłość Boga pociąga i nawraca ludzi
W pierwszych wiekach po Chrystusie obserwujemy szybki rozwój religii chrześcijańskiej. Masy biedoty i niewolników pociągała wiara głosząca miłość Boga do ludzi i miłość ludzi między sobą. Tego brakło im w religii pogańskiej. Podobnie dzieje się w czasach współczesnych w krajach misyjnych, co potwierdza historia opisana w książce Jak z pogodnego nieba: młodzież świata wychodzi na spotkanie z Chrystusem4 :
Cała egzystencja mojej rodziny – pisze Cathy Nadon z Papui-Nowej Gwinei – była uzależniona od różnego rodzaju duchów. Wierzyli, że przebywają one w jaskiniach, wysokich drzewach, rzekach, a także burzy. Wierzyli, że duchy są wszędzie.
Moja ciocia, wdowa, zdecydowała się wyjść powtórnie za mąż, lecz zmarła przed ślubem. Ludzie mówili, że zamordowały ją duchy jej zmarłego męża, ponieważ nie pozostała mu wierna po śmierci. Jednym słowem moi przodkowie żyli w ustawicznej zależności od duchów. Towarzyszył im nieustanny lęk, ponieważ nie umieli poznać tych duchów. Byli więc niewolnikami niewidzialnych panów.
Katecheta z naszej wsi często opowiadał dzieciom historie z życia Jezusa. Z początku byłam przekonana, że Jezus też jest duchem z innej wioski. Kiedy Go jednak poznałam, czułam, że mogę Mu zaufać, że mnie kocha i że nie mógłby wyrządzić mi krzywdy. Przestałam wreszcie bać się duchów.
Kiedy skończyłam dwunasty rok życia, otrzymałam chrzest i Jezus stał się moim przyjacielem. Doznałam uszczęśliwiającego uczucia, że uwolniłam się całkowicie od potęgi duchów. Dlatego też zapragnęłam pomóc moim dziadkom i innym ludziom w poznaniu Jezusa.
APOSTOŁOWIE OBSERWOWALI modlącego się Jezusa. Gdy skończył swą cichą rozmowę z Ojcem w niebie, tak różną od ich głośnego recytowania modlitw, jeden z nich poprosił: „Panie, naucz nas modlić się”. W odpowiedzi Jezus uczy ich modlitwy Ojcze nasz, zwanej Modlitwą Pańską, to jest modlitwą Pana Jezusa. Wersja Ojcze nasz, którą odmawiamy, zaczerpnięta z Ewangelii św. Mateusza (11,2–4), jest nieco dłuższa od tekstu przekazanego przez św. Łukasza, ale obie wersje zawierają te same istotne elementy.
Na pamiątkę tego wydarzenia cesarzowa Helena kazała wznieść bazylikę na Górze Oliwnej, bo na niej według starożytnej tradycji miała miejsce ta nauka. Przynajmniej dwukrotnie bazylika uległa zniszczeniu. Teraz na jej gruzach wznosi się kościół Pater Noster. Obok niego znajduje się klasztor. Na ścianach jego krużganka umieszczono tablice z tekstem Ojcze nasz w 62 językach. O zamieszczenie tłumaczenia polskiego zatroszczyli się żołnierze gen. Władysława Andersa podczas II wojny światowej.
Najdoskonalsza modlitwa
Ojcze nasz jest najdoskonalszą modlitwą, bo – jak zauważał już św. Tomasz z Akwinu – zawiera najważniejsze sprawy, o które mamy się modlić do Boga, a przy tym w kolejności, w której mamy to czynić.
Pierwsza jej część mówi o naszym największym obowiązku, o oddawaniu czci Bogu i służeniu Mu: „Święć się imię Twoje, przyjdź Królestwo Twoje, bądź wola Twoja”. Prośby drugiej części obejmują natomiast podstawowe potrzeby człowieka: są to prośby o chleb powszedni, wybaczenie win i grzechów oraz obronę przed złem. Wybaczanie win i obrona przed złem są nam na co dzień równie potrzebne jak chleb.
Prostota, głębia i piękno tej modlitwy wzruszają niekiedy nawet niewierzących. W „Irish Digest” z lipca 1958 roku w tekście Nicolina Saralego czytamy:
Mój przyjaciel rozmawiał pewnego dnia z córką Karola Marksa. Jak każda poważna rozmowa, tak i ta zeszła na sprawy religii. Córka Marksa powiedziała: – Byłam wychowywana w ateizmie. Dlatego nie wierzę w Boga. – Ale zaraz potem dodała zamyślona: – Jednakże pewnego dnia wpadła mi w ręce stara książka niemiecka, w której była pewna modlitwa. Pomyślałem, że jeśli Bóg tej modlitwy istnieje, to mogłabym w Niego wierzyć. – Jaka to była modlitwa? – zapytał mój przyjaciel. Córka Marksa zaczęła powoli recytować Ojcze nasz.
Znak rozpoznawczy chrześcijan
Ks. Mieczysław Maliński napisał: „Religia zaczyna się, gdy powiesz Bogu «Ojcze»”. Trudno przyznać pełną rację temu zdaniu, gdyż wierzeniom ludów Indii, Chin czy Japonii nie można odmówić miana religii, choć rzadko spotyka się w nich wiarę w Boga Ojca. Ale z pewnością nie byłby chrześcijaninem ten, kto nie wierzy w Boga Ojca i nie modli się do Niego.
W pierwszych wiekach – o czym zaświadczają św. Cyryl i Tertulian – tekst Ojcze nasz przekazywano katechumenom dopiero na końcu przygotowywania do chrztu. Po otrzymaniu chrztu dotychczasowy katechumen brał udział we Mszy świętej i razem z całą wspólnotą wołał Ojcze nasz z podniesionymi rękami. Możność odmawiania Ojcze nasz była oznaką przynależności do religii chrześcijańskiej.
Profesor Jerzy Armata, lekarz chorych dzieci w Krakowie, odnotował w swych wspomnieniach przygodę polskiej dziewczynki wywiezionej z rodzicami na Syberię.
Przy ognisku oazowym najciekawszą historię swego życia opowiedziała Basia: „Na Sybirze utraciłam najpierw ojca, potem siostry a na ostatku matkę. Moja mamusia błagała mnie, wówczas małe dziecko, abym nie zapomniała jedynej modlitwy, którą zdołała mnie nauczyć. Tułając się po sierocińcach (spotykałam tam niekiedy dobrych ludzi), wśród obcych, coraz mniej pamiętałam polskich słów, ale Ojcze nasz rano i wieczorem odmawiałam skrycie każdego dnia. Dopiero po ukończeniu szkoły średniej, przed komisją, która miała mnie, dobrą uczennicę i wzorową, czerwoną (rzekomo) pionierkę, skierować na studia wyższe, wyznałam, że jestem Polką i chcę wracać do kraju. Byłam przesłuchiwana przez NKWD. Mój sędzia i prokurator w jednej osobie groził mi łagrem za zdradę socjalistycznej ojczyzny i twierdził, że nie mam żadnych dowodów na swoje polskie pochodzenie. Ale dowód przedstawiłam, recytując bez zająknięcia Ojcze nasz. Uznano, że w domach dziecka w ZSRR nikt tej modlitwy nie mógł mnie wyuczyć, a osoby skażonej wiarą w Boga lepiej w ZSRR nie trzymać”.
Jest to jedno z piękniejszych świadectw, że Ojcze nasz jest znakiem rozpoznawczym chrześcijan.
DZIECKO W PIERWSZYCH latach życia doświadcza troskliwej miłości i czułości ze strony rodziców. Dzięki temu ma do nich zaufanie i darzy ich miłością. W miarę rozwoju, obserwując ich wiarę, modlitwę i zaufanie do Boga, idąc za ich przykładem, zaczyna darzyć Boga tymi samymi uczuciami.
Bóg stworzył człowieka – jak głosi Księga Rodzaju – na swój obraz i podobieństwo. Stąd dobry człowiek jest Jego obrazem. Dla dziecka tym obrazem staje się dobry ojciec, rzadko matka, jako że w naszej kulturze i języku mówimy o Bogu jako o istocie rodzaju męskiego. „Ja – pisze trzynastoletnia dziewczyna – gdy się modlę, wyobrażam sobie Boga jako mojego ojca”. Inne dzieci niekiedy wyobrażają Go sobie jako dziadka z siwą brodą.
Nieobecny ojciec i niewidzialny Bóg
W ankietach i licznych świadectwach spotykamy takie zjawisko: gdy ojciec jest dobry, syn czy córka mają zaufanie do Boga; gdy ojciec jest zły, jego dzieciom Bóg jest obcy, często czują lęk przed Nim. We francuskiej ankiecie zatytułowanej Kim jest dla ciebie Bóg? znajdujemy taką wypowiedź:
Miałem trzy lata w 1939 roku – pisze starszy już Francuz – gdy mój ojciec wyruszył na wojnę. Wkrótce dostał się do niewoli. Mało go znałem. Tylko piękna fotografia przypominała mi, że mam ojca. O nim też często mówiła nam matka. Dzięki jej opowiadaniom zdobyłem trochę wiadomości o nim. Niekiedy przychodził od niego list. Czytaliśmy go, patrząc na jego fotografię. Z listów dowiedzieliśmy się, że nas kocha i wciąż myśli o nas. Moja miłość do ojca dalekiego i niewidzialnego miała w sobie coś z tajemnicy.
Gdy wrócił w 1945 roku, miałem już osiem lat. By go przyjąć, wyszliśmy na stację kolejową w niedalekim miasteczku. Będę zawsze pamiętał o tym pierwszym spotkaniu i krzyku serca: „To on!”.
Dla mnie Bóg jest również kimś takim: moim Ojcem dalekim, niewidzialnym, ale Kimś, kogo poznaję przez Jego słowa w Piśmie Świętym, przez życie i miłość w rodzinie i słowa tych, którzy mi mówią o Nim. Wiem, że Go rozpoznam, gdy Go spotkam na końcu mej drogi życiowej. Jego oblicze i Jego miłość są już w moim sercu.
Św. Teresa od Dzieciątka Jezus w Dziejach duszy wielokrotnie wspomina dobroć i szlachetność swojego ojca. Niekiedy mówi o nim nawet z zachwytem. Wyciąga z tego następujący wniosek:
Dlaczegóż miałabym wątpić o miłości i dobroci Ojca mojego w niebie, podczas gdy od ojca mojego, który jest tylko człowiekiem, doznałam tyle dobroci i czułości?
Niestety, w literaturze wspomnieniowej częściej niż o dobrych ojcach jest mowa o ojcach złych, a to powoduje w dzieciach lęk przed Bogiem.
Wyzwolenie od lęku
Amerykanka Cheryl Brown, baptystka, wykładowczyni języków biblijnych uniwersytetu w Betlejem i przyjaciółka katolików, zachorowała na raka. Pisała później o swoich przeżyciach:
Było mi niezwykle trudno zawierzyć Bogu i oddać się w Jego ręce. Dostawałam setki listów i kartek, które zapewniały mnie o przyjaźni i dodawały odwagi. I znów zrozumiałam, że Bóg za pośrednictwem ludzi wyrażał mi swoją miłość, ale miewałam momenty wątpienia. Wierzyłam, że Bóg mnie kocha, ale był to raczej akt woli, a nie stałe przeświadczenie. Ostatecznie potem stwierdziłam, że to, co stanowiło zasadniczy problem w moim życiu modlitwy, to było fałszywe pojęcie Boga. Łączyłam je z obrazem swego ojca, którego się bałam. Bałam się ojca i bałam się Boga Ojca. Bałam się, że zostanę na nowo odrzucona, że nie zasłużyłam na jego miłość. Miałam ciągle świadomość, że mój ojciec mnie nie kocha, że nigdy nic nie umiem zrobić tak, jakby tego chciał, że mnie nie akceptuje taką, jaką jestem. Zawsze miałam wrażenie, że czy bym umarła, czy została przy życiu, niewiele by to go obchodziło. Nie wiem, co myślał naprawdę, ale obojętność, jaką czułam z jego strony i sposób, w jaki wstrzymywał się od okazania mi miłości, otuchy czy aprobaty, przenosiłam na Boga. I sądzę, że to był właśnie ten obszar mojego życia, który najbardziej domagał się uzdrowienia. A pierwszym krokiem musiało tu być przebaczenie ojcu na wzór Jezusa, który nauczył nas wybaczać winowajcom. Przebaczenie ojcu było naprawdę moim wyzwoleniem. Dokonało się ono w momencie, kiedy czytałam ostatni werset Psalmu 66: „Niech będzie Bóg błogosławiony, bo nie odtrącił mojej modlitwy, ani swej łaski mi nie odmówił”. To było tak, jakby mówił do mnie: „Ja nie jestem podobny do waszych ojców ziemskich”. Od tej chwili wierzę z większą ufnością i jestem przekonana, że Bóg wysłuchuje moich modlitw nawet wówczas, gdy nie odpowiada mi tak, jak bym chciała lub myślę, że powinien. Mogłam Mu już zawierzyć, że uczyni to, co będzie dla mnie najlepsze. 5
Wiele tego rodzaju wspomnień zebrała współczesna szwajcarska pisarka Margrit Erni6 . Coś podobnego znany także z życiorysu św. Augustyna. Miał on surowego ojca Patrycjusza. W Bogu zaś widział sprawiedliwego i surowego sędziego, który wielu (łac. massa damnata – „tłum potępionych”) pośle na potępienie.
W tym wpływie ojca na stosunek do Boga nie można jednak dopatrywać się automatyzmu. Świadectwa mówią o wyzwoleniu się od lęku przed Bogiem nawet u małych dzieci mających surowych ojców. Zachodzi to zwłaszcza wówczas, gdy znajdą się w środowisku kochających ludzi.
Ojcowie w rodzinie winni zdawać sobie sprawę z wpływu, który może wywierać ich zachowanie na wiarę syna czy córki. Matki zaś niech pamiętają, by w celach pedagogicznych nie straszyć dzieci ojcem, nie mówić: „Uważaj, jak się nie poprawisz, ojciec sprawi ci porządne lanie!”. Tym bardziej nie straszyć ich karami Bożymi. Dziecko winno mieć w swych myślach i wyobraźni obraz dobrych rodziców oraz kochającego i miłosiernego Boga Ojca.
BÓG – JAK WIERZYMY – stworzył świat, a w nim ludzi. Mamy więc, jak uczy Jezus, wspólnego Ojca w niebie, który kocha nas wszystkich. Nie wyklucza nikogo. Dlatego też Jezus w modlitwie, której nas nauczył, każe nam mówić „Ojcze nasz”, a nie „Ojcze mój”. Nikt nie może uważać się za jedynaka. Nie zabrania wprawdzie nikomu powiedzieć „Ojcze mój”, ale mówiący winien mieć świadomość, że nie jest jedyną Jego miłością, ale ma niezliczoną liczbę braci i sióstr, bo ma wspólnego z nimi Ojca.
W Modlitwie Pańskiej mamy wszak mówić: „Daj nam chleba”, a nie tylko mnie; „Odpuść nam nasze winy”, a nie tylko mnie. Nie modlimy się również: „Ojcze białych”, „Ojcze Żydów”, „Ojcze Anglików” czy też „Ojcze Amerykanów”, ale „Ojcze nasz” – nas wszystkich.
Niektórzy myślą, że wystarczy mieć dobre stosunki z Bogiem i nie troszczyć się o otaczających ich ludzi. Ale jeśli chcesz być dzieckiem Bożym, musisz ich traktować jak braci i siostry. Jeśli odrzucisz kogoś z nich, odrzucasz Boga i obrażasz Go.
Niestety, z historii znane są przypadki odrzucania drugiego człowieka pod postacią odmawiania równych praw całym grupom społecznym. Tak zaleca czynić ideologia rasistowska wobec ludzi o innym kolorze skóry, szowinistyczny nacjonalizm – w stosunku do innych narodów i zwykła nietolerancja – wobec wyznawców innej religii czy innego światopoglądu.
Rasizm
Rasizm istniał nawet w demokratycznych i tolerancyjnych Stanach Zjednoczonych. Jeszcze w XX wieku pastor Martin Luther King (1929–1968) opisywał takie wydarzenie:
Na południu tego kraju po zakończeniu meczu koszykówki jedzie autobus pełen uczniów murzyńskiej szkoły. Doszło do wypadku. Trzech chłopców odnosi ciężkie rany. Wezwano ambulans pogotowia, lecz kierowca widząc, że rannymi są Murzyni, odmawia przewiezienia. Przyjeżdża inny kierowca, bardziej wyrozumiały i wiezie rannych do najbliższego szpitala. Niestety, lekarz dyżurny odpowiada:
– Nie przyjmujemy czarnych.
Po drodze do szpitala dla kolorowych umiera jeden z chłopców. W szpitalu umierają obaj pozostali. Przybyli za późno.
Martin Luther King, teolog i pastor Kościoła baptystów, stanął na czele ruchu antyrasistowskiego. Za przykładem Gandhiego organizował pokojowe protesty i manifestacje, między innymi 200-tysięczny marsz na Waszyngton. W 1964 roku otrzymał pokojową Nagrodę Nobla. Wspierali go John i Robert Kennedy. Również Kościoły protestanckie i katolickie nie uznawały wówczas segregacji rasowej. Biali i czarni modlili się razem w kościołach. Kiedyś usłyszałem – nie wiem – autentyczną relację czy anegdotę z tym związaną.
Policjant wchodzi do kościoła i spostrzega czarnego chłopca. Chce go wyrzucić. Ale ten się tłumaczy, że tu tylko sprząta. Policjant zostawia go, mówiąc: – Uważaj tylko, bym cię nie przyłapał na modlitwie.
W 1968 roku Martin Luther King został zamordowany przez białego rasistę. Przez Amerykę przetoczyła się wówczas fala oburzenia, która przyczyniła się do zniesienia resztek segregacji rasowej. Około trzydziestu lat później udało się ludności murzyńskiej po latach walki znieść segregację rasową w Republice Południowej Afryki, ostatnim państwie o rasistowskich rządach białych. Mimo, że obecnie nigdzie nie istnieje już urzędowy, prawny rasizm, jego indywidualne objawy można spotkać w wielu krajach. Oto przykład z prasy włoskiej:
Genua, środa 24 lutego 1993 roku. Na ulicy Canneto po południu jest otwarty tylko jeden sklep z żywnością. Sprzedawca odpędza od niego młodego Murzyna, chcącego wejść, wołając:
– Odejdź, już zamknięte!
Jasnowłosa dziewczyna, widząc to, chce odejść.
– Pani może wejść, obsłużymy – mówi sprzedawca.
– Ale przecież przed chwilą słyszałam, że sklep już zamknięto – odpowiada.
– Nie chcemy tylko, by pewni ludzie tu kupowali – słyszy w odpowiedzi.
– A ja u pewnych ludzi nie chcę kupować – odpowiedziała. Po czym odeszła, a razem z nią starsza pani z dzieckiem.
Kościół w krajach misyjnych też dołożył swoją cegiełkę do umniejszania i zniesienia rasizmu, ucząc, że wszyscy jako dzieci jednego Boga Ojca jesteśmy równi. W praktyce zaś pracował nad usuwaniem nierówności, zakładając tysiące szkół, szpitali i ośrodków zdrowia dla tubylczej ludności.
Nacjonalizm
Wrogiem braterstwa i równości między ludźmi jest szowinistyczny nacjonalizm. Przez tysiąclecia był on przyczyną wojen między narodami. Jaskrawy jego przejaw stanowił hitlerowski nazizm, panujący w niemieckiej III Rzeszy. Usiłował on między innymi podbić i skolonizować słowiańskie kraje Europy Środkowowschodniej, wzniecając nienawiść i chęć odwetu. Niewielu udało się opanować te uczucia. Jeden z przykładów opisuje Bernhard Häring (1912–1998), teolog, służący podczas II wojny światowej w armii niemieckiej. Przytoczmy fragment jego wspomnień:
Po bitwie pod Stalingradem udało mi się uniknąć niewoli. Podczas ucieczki przybyłem do ubogiej chaty rosyjskiej wraz z osiemnastoma ciężko rannymi i chorymi ludźmi. Zostaliśmy przyjęci serdecznie, jakby się przyjmowało samego Chrystusa. Ugoszczono nas, mimo że mieszkańcy narażali się na niebezpieczeństwo, bo blisko domu biegła droga, po której przesuwało się rosyjskie wojsko raz naprzód, raz do tyłu. Nakarmili nas nocą i opatrzyli nasze rany.
Przed odejściem zapytałem:
– Co skłoniło was do tak odważnego okazania miłości wrogom ojczyzny?
Matka rodziny odpowiedziała z wielką prostotą:
– Mamy czterech synów w rosyjskim wojsku i każdego dnia modlimy się, by zdrowi wrócili do domu. Jakże moglibyśmy prowadzić nasze modlitwy, jeślibyśmy dziś zapomnieli, że wasze matki i wasi ojcowie proszą Boga o to samo?
7
Chrystus w przypowieści o dobrym Samarytaninie mówi, że gdy widzimy człowieka w potrzebie, nie należy badać, jaką religię wyznaje czy jaką ma narodowość, ani pytać o legitymację partyjną albo sąsiadów o jego życie moralne, ale natychmiast udzielić mu pomocy.
O tolerancji i szacunku dla ludzi innych religii czy wyznań powiemy w innym rozdziale. Ten natomiast zakończmy wierszem polskiego poety Sergiusza Riabinina (1918–1997):
Jeśli nie widzisz drugiego człowieka,
jeśli nie chcesz go zrozumieć,
jeśli nie chcesz go pokochać,
jeśli nie chcesz mu wybaczyć
– nie odmawiaj wtedy Ojcze nasz,
bo zraniłbyś Pana Jezusa,
bo skłamałbyś przed Bogiem.
Odpoczynek
PODSTAWOWYM CELEM, dla którego Mojżesz w imieniu Boga ustanowił szabat, było oddanie czci Bogu i zapewnienie odpoczynku człowiekowi. Mówi o tym Księga Wyjścia (Wj 20,8–11):
Pamiętaj o dniu szabatu, aby należycie go świętować. Przez sześć dni będziesz wykonywał wszystkie swoje prace, lecz siódmy dzień jest szabatem dla Pana, twego Boga. W tym dniu nie podejmiesz żadnej pracy – ani ty, ani syn twój, ani twoja córka, ani twój sługa, ani twoja służąca, ani nawet bydło, czy cudzoziemiec, który mieszka w twoim domu.
Przykazanie to, jak widzimy, ma charakter humanitarny, nowoczesny. Zapewnia odpoczynek siódmego dnia nawet niewolnikom i zwierzętom, którymi posługuje się człowiek. Tymczasem wraz z upływem wieków uczeni w Piśmie i faryzeusze obwarowali zakaz pracy w szabat tak drobiazgowymi przepisami, iż często bardziej przeszkadzał on niż pomagał w wypoczynku. Oto niektóre z tych zakazów: nie wolno rozpalić ognia, bo posiłek winien być przygotowany w przeddzień, nie wolno zrywać owocu z drzewa, nie wolno napisać więcej niż dwie litery alfabetu, nie wolno przejść więcej niż sześć stadiów (tj. niewiele ponad kilometr).
U nas, chrześcijan nie ma tak drobiazgowych zakazów pracy w niedzielę. Zakazane są zasadniczo tylko prace zarobkowe i to tylko te niekonieczne. Nie mamy skrupułów w leczeniu chorych w tym dniu. Mogą funkcjonować również służby publiczne, jak na przykład komunikacja, mimo iż są opłacane. Jest rzeczą normalną, że gospodynie w tym dniu przygotowują posiłek. Jednak gdzie to tylko możliwe, poważniejsze prace powinno się wykonywać w zwykłe dni tygodnia.
Udział we Mszy świętej
Centralnym momentem w życiu chrześcijan jest udział w niedzielnej Mszy świętej. Kardynał Desiré-Joseph Mercier na pytanie, kto jest chrześcijaninem, odpowiedział: „Ten, kto bierze udział we Mszy świętej”.
Niedzielny odpoczynek i Msza święta pozwalają nam oderwać się od codziennych prac i kłopotów, spojrzeć na nie z pewnego dystansu, z perspektywy Bożej. Dzięki temu możemy je właściwie ocenić w świetle Ewangelii, a potem podziękować Bogu za to, co było dobre, przeprosić za to, co niewłaściwe, i wnieść poprawki w najbliższym tygodniu. Chrystus przyjęty w Komunii świętej pomoże nam w ich wypełnieniu.
Przykład gorliwego uczestniczenia w niedzielnej Mszy świętej dają niekiedy znani ludzie. Kimś takim był marszałek Ferdynand Foch, który przyczynił się do zwycięstwa armii francuskiej w I wojnie światowej. Gdy przyjechał do Kanady, przygotowano dla niego bogaty program spotkań w niedzielę. On jednak wykreślił niektóre z nich, by móc udać się na Mszę świętą.
Podobnie postąpił zwycięski dowódca wojsk francuskich w II wojnie światowej, generał Charles de Gaulle. Gdy przybył z wizytą do Związku Radzieckiego, odwiedzając Leningrad, nie omieszkał wziąć udziału w niedzielnej Mszy świętej w jedynej świątyni katolickiej tego miasta. Anegdota mówi, że aby trochę uświetnić ten udział, ubrano w komże agentów KGB i dano im do rąk świece, by witali znakomitego gościa w drzwiach kościoła.
Wymówki
W większości krajów frekwencja na niedzielnej Mszy świętej w kończącym się XX stuleciu była niska, nierzadko nawet bardzo niska; wahała się w zakresie od 2 do 30 procent ogółu ludności. Jakie są tego przyczyny? Można by je streścić w jednym zdaniu: słaba wiara. Tę słabą wiarę usiłuje się często usprawiedliwić różnymi wymówkami. Są one podobne do tych, które Jezus wymienił w przypowieści o wymawiających się od zaproszenia na ucztę, będącej obrazem królestwa Bożego. Jeden z zaproszonych wymawia się: „Kupiłem pole i muszę je obejrzeć. Proszę cię, uznaj mnie za usprawiedliwionego!” (Łk 14,18). Dziś taką wymówką jest praca w ogródku, na działce czy w garażu. Drugi zaś odmawia przyjścia słowami: „Kupiłem pięć par wołów i idę je wypróbować” (Łk 14,19). Dziś woły w pracy i podróży zastąpił samochód. Iluż mężczyzn siada w niedzielę za kierownicą zabiera jeszcze kogoś z rodziny i rusza nad rzekę, jezioro, w góry czy do lasu, zapominając o powinności służby Bogu przez udział w liturgii.
Może nawet częstsza jest wymówka, którą Ewangelia wyraża w słowach: „Ożeniłem się i dlatego nie mogę przyjść!” (Łk 14,20). Opuszczanie Mszy świętej nierzadko zaczyna się już w okresie narzeczeństwa. Dwoje zakochanych mówi: „Wybieramy się na wycieczkę, więc nie możemy być w kościele”. Podobnie myślący będą w ten sam sposób postępować w małżeństwie. W minionym wieku pojawiła się również wymówka i przeszkoda dawniej nieznana: telewizja.
W poniedziałek ksiądz pyta chłopca na religii:
– Czy byłeś na Mszy w niedzielę?
– Nie, nie byłem.
– Dlaczego?
– Bo oglądałem film w telewizji.
– A mama, czy ci przypomniała o Mszy świętej?
– Mama razem ze mną oglądała film.
Zdarzają się i takie wypadki. Częściej jednak winien jest tu ojciec niż matka. Dosadnie oceniał takie wymówki pisarz francuski Louis Veuillot (1813–1883):
Rozmawiają dwaj przyjaciele. Jeden stara się wiernie świętować niedzielę, a drugi ją lekceważy. Pierwszy zwraca się do przyjaciela:
– Załóżmy, że ja mam siedem cennych monet w kieszeni i spotykając na drodze biednego, darowuję mu sześć. Co byś o tym powiedział?
– Uważałbym cię za bardzo hojnego, a obdarowany winien okazać ci wdzięczność.
– Dobrze, a jeśli on zamiast mi podziękować, zabrałby mi siłą siódmą monetę?
– Należałoby go surowo ukarać.
– Przyjacielu, ta historia odnosi się do ciebie. Bóg podarował ci sześć dni do pracy, a ty zamiast okazać mu wdzięczność, odbierasz Mu jeszcze siódmy.
Wysłuchać czy uczestniczyć?
Przed Soborem Watykańskim II przykazanie kościelne polecało: „w niedzielę i święta Mszy świętej pobożnie wysłuchać”. Dzięki soborowi już nie słuchamy, ale uczestniczymy. Sobór podkreślił powszechne kapłaństwo ludu Bożego, wynikające ze związania wiernych przez chrzest z Chrystusem. Stąd też kapłan nie mówi we Mszy świętej: „ofiaruję, dzięki składam, proszę”, ale zwykle: „ofiarujemy, dzięki składamy, prosimy...”.
Wprowadzenie przez Sobór języków narodowych ułatwia pobożne uczestniczenie we Mszy świętej, ale konieczne jest nasze zaangażowanie. I obecnie można spotkać w naszych świątyniach wiernych z „zasznurowanymi” ustami, nie zwracającymi uwagi ani na ołtarz, ani na modlitwy odmawiane przez kapłana i wiernych. Trzeba sporo dobrej woli i wysiłku, by otworzyć się na ofiarę Chrystusa, by wraz z innymi modlić się i śpiewać nie tylko ustami, ale sercem i umysłem. Nie ma też pełnego uczestnictwa bez przyjęcia Jezusa w Komunii świętej. Zacytujmy jeszcze słowa trzydziestodwuletniej mężatki francuskiej, czytelniczki pisma „Amen”, o uczestnictwie we Mszy świętej:
Dzień radości przeżywam w niedzielę, w Dzień Pański. Wstaję wcześniej, by się lepiej przygotować i o godzinie 10:00 dźwięk dzwonów zaprasza mnie na to wielkie spotkanie. Już w drodze odczuwam radość, gdy spotykam idących w tym samym kierunku przyjaciół i nieznajomych, z którymi łączy mnie wspólny cel. Staję przy dzieciach, którym nikt nie towarzyszy, by im pomóc śledzić przebieg Mszy świętej. Uśmiechamy się do siebie. Msza święta jest okazją do wspólnej modlitwy. Czuję się złączona z całym świętującym Kościołem. Słowo Boże poucza mnie o moim życiu i o życiu innych. Składam Bogu w ofierze cały mój tydzień, taki, jaki był, i wiem, że Chrystus zapomni o naszych upadkach, odkupi nas, przywróci nam radość chrztu świętego.
KS. WŁADYSŁAW KORNIŁOWICZ (1884–1946), jeden z twórców i prekursorów odnowy liturgicznej w Polsce, powtarzał wiernym rzadko przystępującym do Komunii świętej: „Pan Jezus nie powiedział apostołom na Ostatniej Wieczerzy: przyjdźcie i popatrzcie, ale bierzcie i jedzcie”. Te słowa Chrystusa doskonale rozumieli chrześcijanie pierwszych wieków. Wszyscy obecni na Mszy świętej, poza odbywającymi pokutę, przyjmowali Jezusa ukrytego pod postacią chleba.
Trochę historii
Nastały wieki średnie. Do Kościoła weszły tłumy pogańskich ludów, często bez należytego przygotowania. Przyjmowały chrzest niekiedy na rozkaz króla czy księcia. Ci nowo ochrzczeni, prymitywni chrześcijanie, lepiej rozumieli surowość i sprawiedliwość Boga niż Jego miłość zachęcającą do Komunii świętej. To wywołało lęk przed niegodnym jej przyjmowaniem. Minęły wieki, zanim wzrosła kultura religijna. W takiej sytuacji powstał zwyczaj, że Komunię świętą przyjmowano tylko trzy razy do roku. Tak czynił nawet pobożny król francuski Ludwik IX Święty, mimo że codziennie służył do Mszy świętej. Gdy jednak znaleźli się tacy, którzy zaniedbywali i te trzy razy, Kościół na Soborze Laterańskim IV w 1215 roku wydał przepis, że wszyscy wierni powinni przynajmniej raz w roku wyspowiadać się i przyjąć Komunią świętą w okresie wielkanocnym.
W późniejszych stuleciach, zwłaszcza w XIX wieku, lęk przed niegodnym przyjmowaniem Komunii został pogłębiony przez kierunek ascetyczny, zwany jansenizmem od swego założyciela Corneliusa Jansena (1585–1638). Domagał się on od komunikujących się „najczystszej miłości Boga”, wyolbrzymiał przeszkodę grzechu i domagał się spowiedzi przed każdą Komunią z obawy przed świętokradztwem.
Dopiero Pius X na początku XX wieku zachęcił wiernych do częstej, a nawet codziennej Komunii świętej. W dekrecie z 20 grudnia 1905 roku napisał, że aby można było przyjąć Ciało i Krew Jezusa, wystarczy stan łaski, to jest wolność od grzechu ciężkiego i dobra intencja. Dobra zaś intencja polega na tym, że przyjmujemy Komunię świętą, by odpowiedzieć na miłość Boga ku nam i wzrastać w cnocie miłości bliźniego. Złą intencją zaś byłoby samo przyzwyczajenie się czy próżność i chęć zamanifestowania swej pobożności.
Grzech i wzgląd ludzki
We Francji szczególnie mocno zaznaczyły się wpływy jansenizmu, o czym świadczy historia z życia generała Louisa Juchaulta de Lamoriciere’a (1806–1865), będącego przez pewien okres dowódcą wojsk papieskich.
Generał Juchault de Lamoriciere przyprowadza swą córkę do proboszcza i mówi:
– Proszę księdza, ta dziewczyna chciałaby często, a nawet codziennie, przystępować do Komunii świętej. A przecież my jesteśmy niegodni i tacy mali wobec Boga. Proszę jej wytłumaczyć, że tak nie można, że za wiele wymaga.
Proboszcz odpowiada w ten mniej więcej sposób:
– Ma pan zupełną rację. Jesteśmy rzeczywiście niegodni i mali wobec majestatu Bożego. Ale proszę pamiętać: Jezus ustanowił Najświętszy Sakrament nie jako nagrodę za naszą godność, za nasze wzorowe życie, ale jako lekarstwo na nasze grzechy i słabość. A czy człowiek mógłby ustrzec się od grzechów, a co więcej, wyzwolić się od swych złych skłonności bez pomocy łaski Bożej, którą otrzymujemy w Najświętszym Sakramencie? Stałby się raczej jeszcze bardziej grzeszny i niegodny.
Generał uznał słuszność tego rozumowania i powiedział do córki:
– Proboszcz mnie przekonał. Możesz, dziewczyno, ilekroć zapragniesz, przyjmować Pana Jezusa.
Ta przeszkoda, podobnie jak następna, mimo zachęty Piusa X, utrudniały życie wierzącym aż do Soboru Watykańskiego II. Tą drugą przeszkodą jest wzgląd ludzki.
Ksiądz zwraca się do jednego z parafian uchodzącego za dobrego chrześcijanina z pytaniem, dlaczego tak rzadko korzysta z Eucharystii. Zapytany odpowiada: – Proszę księdza, ja mógłbym nawet co niedziela przystępować do Komunii świętej, ale co by na to powiedzieli moi koledzy i znajomi? Obawiam się, że by szeptali: „Patrzcie, jaki świętoszek”.
Działo się to przed laty w parafii, w której zaledwie parę osób w niedzielę zbliżało się do stołu Pańskiego. Nie można powiedzieć, by ten mężczyzna odznaczał się zbytnią odwagą. Moja matka, jeszcze przed wojną mówiła mi, że czasem sama jedna z wielką nieśmiałością zbliżała się do ołtarza, by przyjąć Komunię świętą, podczas gdy cały kościół patrzył na nią.
Dzisiejsze częste i „łatwe” Komunie święte
Kilkadziesiąt lat po Soborze Watykańskim II można spotkać się ze zjawiskiem przeciwnym do wyżej opisanego. Niejeden z obecnych w kościele, widząc, jak krewni i znajomi tłumnie zbliżają się do ołtarza, by przyjąć Ciało Chrystusa, choć nie jest przygotowany, też idzie razem z nimi, bo myśli: „Co by powiedzieli inni, gdybym nie poszedł? Czy nie pomyśleliby: «Patrzcie, chyba ma jakieś grzechy ciężkie na sumieniu?»”. Fragmenty listów do redakcji „Famiglia Cristiana” 8, mówią o powątpiewaniu w godziwość tych „łatwych” komunii świętych. Oto kilka wybranych listów od czytelników:
Niekiedy stwierdza się, niestety, że znane osobistości teatru i telewizji przyjmują Komunię świętą, choć żyją w związkach niesakramentalnych. Przed paru dniami jeden z aktorów przekonał swą konkubinę, nawet nieochrzczoną, by razem z nim przystąpiła do Komunii świętej. Eucharystię traktują z lekkomyślnością podobną do tej towarzyszącej zjedzeniu ciastka.
W każdą niedzielę obserwuję, że trzy czwarte obecnych przyjmuje Komunię świętą. Młodzież – prawie cała. Prawie nikt się nie spowiada. Biorąc pod uwagę używanie przez nią narkotyków i dość swobodne życie seksualne, można się zapytać, czy mają oni świadomość grzechu ciężkiego.
Ja właściwie nie wiem, czy mam wystarczająco czyste sumienie; nie bardzo też mi na tym zależy. Gdy jestem z dala od znajomych i przyjaciół, nie przystępuję. Ale gdy jestem wśród nich, przystępuję razem.
Do niektórych takich chrześcijan można by odnieść słowa wypowiedziane przez Pana Jezusa do św. Faustyny: „Idę do niektórych serc, jakbym szedł na powtórną mękę”.
Wnioski końcowe
Z tych rozważań nie wynika jednak, że – by uniknąć zwyczajowego przyjmowania Komunii świętej – lepiej wcale jej nie przyjmować. Nie wynika też, że trzeba spowiadać się przed każdą Komunią świętą, jak dawniej się praktykowało.
Być może opisane powyżej negatywne zjawiska dotyczą względnie niewielkiej grupy chrześcijan. Opisaliśmy je jednak ku przestrodze. Możemy mieć nadzieję, że olbrzymia większość wierzących przyjmuje Jezusa w stanie łaski, a niektórzy nawet w sposób bliski świętości. To, co jest piękne i dobre, zwykle jest ciche i unika rozgłosu. Współcześnie, podobnie jak w pierwszych wiekach, winno być rzeczą normalną przystępowanie do Komunii świętej na każdej Mszy świętej.
Przypisy:
1 Mohandas Karamchand Gandhi, Autobiografia: dzieje moich poszukiwań prawdy, tłum. Józef Brodzki, Książka i Wiedza, Warszawa 1958.
2 „La Città Nuova” 20/1980.
3 Św. Teresa od Dzieciątka Jezus, Dzieje duszy, Wyd. Ojców Karmelitów Bosych, Kraków 1977.
4 Red. Bertram Otto, Ingelore Haepp, Jak z pogodnego nieba: młodzież świata wychodzi na spotkanie z Chrystusem, tłum. Katarzyna Kołodziejczyk, Verbinum, Warszawa 1988.
5 Kinga Strzelecka,Miasto świateł, WAM, Kraków 1987.
6 Margrit Erni, Das Vaterbild der Tochter, Benziger Verlag, Einsiedeln 1965.
7 Bernhard Häring, C’e ancora speranza, Ed. Paoline, Roma 1977.
8 „Famiglia Cristiana” 26/1985.
opr. aś/aś