Podróż jezuity do Ziemi Świętej z Biblią jako przewodnikiem
- Powinieneś pojechać do Ziemi Świętej - powiedział do mnie redaktor naczelny czasopisma „America". Siedzieliśmy w gabinecie mojego szefa w nowojorskiej siedzibie redakcji. - Skoro chcesz pisać książkę o Jezusie, może ci to bardzo pomóc.
Byłem mu wdzięczny za dobrą radę, ale miałem wątpliwości. O. Drew, jezuita tak samo jak i ja, dzięki wieloletniemu doświadczeniu w dziedzinie stosunków chrześcijańsko-żydowskich i licznym podróżom do Izraela, czuł się w naturalny sposób związany z rejonem świata określanym mianem Ziemi Świętej. Sądziłem więc, że to, co powiedział, wynikało raczej z jego osobistego zamiłowania. Tak, jakby kibic baseballu powiedział:
- Musisz koniecznie zwiedzić Galerię Sławy w Copperstown[1].
Gdy tak mnie nakłaniał, zacząłem dostrzegać coraz więcej argumentów przeciw. Po pierwsze, codziennie, odkąd wstąpiłem do nowicjatu, czytałem Ewangelie. Ślęczałem nad dziesiątkami książek o Jezusie, rozważałem na modlitwie fragmenty Ewangelii setki - jeśli nie tysiące - razy. Czego ponad to mogła mnie nauczyć podróż?
Pewien mój przyjaciel potwierdzał moje przemyślenia. Czytaliśmy (i słyszeliśmy) te opowieści tak często, tak często modliliśmy się rozważając je, że stworzyliśmy sobie własne mentalne obrazy miejsc wymienianych na kartach Ewangelii. „Wiedziałem” już, jak wygląda Betlejem, Nazaret, Jerozolima czy Morze Galilejskie, ponieważ wielokrotnie sobie wyobrażałem te miejscowości. Obawialiśmy się, że widok miejsc obleganych przez turystów zmąci nasz nieskazitelny obraz noszony w myślach. Czy widok bogato zdobionej Bazyliki Grobu Bożego w Jerozolimie, jedną z pierwszych destylacji turystycznych w historii, mógłby wyprzeć moje własne wyobrażenie Grobu Chrystusowego w Palestynie pierwszego wieku?
- Podoba mi się moja Ewangelia - rzekł mój kolega.
Cóż, mnie też.
- Nie - odpowiedziałem na zachęty Drewa. - Nie sądzę.
Powoli jednak zaczynałem wątpić we własne wątpliwości.
- Odbiło ci?? - spytał mnie znajomy, który był w Ziemi Świętej kilkakrotnie. - Jak możesz odrzucać taką okazję? Poza tym chyba co roku w sierpniu wyjeżdżasz na rekolekcje. Pojedź więc na tę pielgrzymkę traktując ją właśnie jako rekolekcje. Będziesz zachwycony Ziemią Świętą - zapewnił, stawiając kropkę nad i.
Wobec okazji zobaczenia kraju, w którym mieszkał Jezus, moje wątpliwości zaczynały tracić na znaczeniu.
Plan powoli zaczynał nabierać kształtów. Odpowiednią porą wydawał się koniec sierpnia (choć Drew ostrzegał, że „żar będzie się lał z nieba”). Telefony i maile do zorientowanych w zagadnieniu przyjaciół i znajomych pozwoliły mi opracować wstępny plan podróży.
W miarę zapełniania listy miejsc do odwiedzenia - Morze Galilejskie, Nazaret, Jerozolima, Betlejem, Betania - mój zapał wzrastał. Sama myśl o odwiedzeniu tych miejsc, o których tak długo rozważałem na modlitwie, napełniała mnie radością. Oczywiście, że chcę tam pojechać! Gdy wstępowałem do jezuitów, wyznałem pewnemu starszemu kapłanowi, że gdy (czy też jeśli) dotrę do Nieba, przede wszystkim poproszę Boga o to, by pokazał mi, jak wyglądało życie Jezusa. Jak wyglądał tamtejszy krajobraz. By pokazał mi to, co oglądał Jezus. Teraz miałem okazję zrealizować po części to marzenie już po tej stronie nieba.
Wtedy to ktoś mi przypomniał, że jezuici prowadzą w Jerozolimie swój dom. Papieski Instytut Biblijny został założony w 1927 r z myślą o jezuickich biblistach i archeologach pracujących przy wykopaliskach. Dziś Instytut udziela gościny jezuitom z całego świata, studentom różnych jerozolimskich uczelni a także wielu pielgrzymom. Szczęśliwym (czy też opatrznościowym) zbiegiem okoliczności wieloletni przełożony Instytutu przybył na kilka tygodni do mojej nowojorskiej wspólnoty.
- PIB byłby idealnym miejscem - stwierdził, dodając, że mieścił się on o zaledwie kilka ulic od „Starego Miasta”. Nie miałem pojęcia, czym było to Stare Miasto, ale brzmiało to tak, jakby było to dość ważne. Skontaktował mnie z o. Davidem, jezuitą, który tam mieszkał. Po krótkiej wymianie maili miałem już gdzie się zatrzymać w Jerozolimie.
Inny mój kolega, jezuita studiujący w Rzymie, który kilkakrotnie odwiedzał Ziemię Świętą, pomógł mi rozwiązać inny dylemat: czy powinienem dołączyć do jakiejś zorganizowanej grupy? Ponieważ wybierałem się tam po raz pierwszy, niepokoiłem się, że pominę niektóre miejsca, do niektórych nie trafię, a w przypadku innych nie zrozumiem ich znaczenia. Wyobrażałem sobie, że po moim powrocie ktoś mi wypomni:
- Nie widziałeś tego?! Jak mogłeś pominąć najbardziej poruszające miejsce w Galilei??
Jeden ze znajomych napisał do mnie: „nie potrzebujesz biura podróży, wystarczy ci dobry przewodnik. Zwiedzając indywidualnie będziesz mógł spędzić w każdym miejscu tyle czasu, ile zechcesz. Będziesz mógł się modlić, jak długo zechcesz, o co podróżując w grupie nie byłoby ci tak łatwo". Do tych wszystkich porad dodał jeszcze jedną: na wyprawę do Galilei wypożycz sobie samochód.
Do Galilei? A to nie tuż obok Jerozolimy?
- Nie - odparł cierpliwie Drew. - To kilka godzin jazdy.
Krótki rzut oka na mapę dowiódł, że mimo mej miłości do Ewangelii topografia regionu była mi zupełnie nieznana. Pewną konkretną rekomendację odnośnie pobytu w Galilei otrzymałem od jeszcze innego konfratra, polecił mi on dom pielgrzyma prowadzony przez siostry franciszkanki na samym Wzgórzu Błogosławieństw.
- Doskonałe miejsce - stwierdził, wspominając z nostalgią własne rekolekcje, które odprawił tam przed kilkudziesięciu laty. O. David przysłał mi z Jerozolimy adres poczty elektronicznej sióstr.
Westchnąłem ciężko (przynajmniej w myślach). Wątpiłem w to, że rzeczywiście uda mi się dokonać rezerwacji ze Stanów. Oczyma wyobraźni ujrzałem senny klasztor franciszkański posiadający jeden archaiczny pecet stojący w zakurzonym hallu, włączany raz na tydzień przez starszą wiekiem zakonnicę, słabo widzącą a jeszcze słabiej znającą się na komputerach. Z wahaniem napisałem e-mail z grzeczną prośbą o pokój, dla ułatwienia po angielsku i po francusku.
W ciągu kilku godzin otrzymałem odpowiedź od Siostry Telesphory: „Avec plaisir je vous informe...” Z przyjemnością informowała mnie, że będę mógł skorzystać z noclegu w cenie 90 dolarów za noc. Plan podróży zaczynał nabierać kształtów.
Tak właśnie powiedziałem mniej więcej w tamtym czasie jednemu z moich najbliższych przyjaciół, Georgowi, z którym znaliśmy się od czasów nowicjatu. George od wielu lat pełnił posługę kapelana więziennego, kilka miesięcy temu przyjął nową posadę - kapelana w Więzieniu Stanowym San Quentin w Kalifornii. Zaś kilka lat wcześniej zatrzymał się w PIB w ramach miesięcznego seminarium o relacjach międzyreligijnych.
- Chcesz mieć jakieś towarzystwo? - Zapytał wówczas.
- Żartujesz - odparłem. Perspektywa posiadania towarzysza podróży, w dodatku w osobie dobrego przyjaciela, była czymś, nad czym się nie zastanawiałem, teraz zaś pojawiła się tak nagle.
- Nie - odpowiedział. - Mam nieco czasu pod koniec sierpnia i bardzo bym chciał pojechać.
Pomyślałem, że George byłby idealnym towarzyszem podróży: był człowiekiem modlitwy a przy tym był niewymagający i dobrze zorientowany. Kolejna korzyść - podjął się prowadzenia samochodu, który mieliśmy wypożyczyć.
- Możemy jeździć, gdzie chcesz, bo ja już tam byłem.
Na koniec należy dodać, że George ma niesamowite poczucie humoru. Wiedziałem że oprócz chwil modlitwy będziemy mieć wiele radości.
Postanowiliśmy, że będziemy się starać utrzymać pielgrzymkę w konwencji jak najbliższej rekolekcjom, modląc się co rano przed podróżą, dbając o to, by Msza była częścią codziennego planu nawet, gdyby był on bardzo napięty, nie pędząc z miejsca na miejsce, ale zatrzymując się w miejscach, które skłaniały do medytacji, wożąc przy sobie nie tylko przewodniki, ale i Biblie.
W czerwcu plan podróży był już prawie opracowany. Kilku współbraci przekazało mi listy miejsc, których nie wolno pominąć. Zamówiłem też doskonały przewodnik zatytułowany „Ziemia Święta”, autorstwa jednego z czołowych światowych biblistów, Jerome Murphy'ego - O'Connora, księdza katolickiego, dominikanina. Wreszcie zarezerwowałem bilet do Tel Awiwu.
Pielgrzymki do Ziemi Świętej, na którą z początku nie chciałem jechać, która wydawała się nie do zorganizowania, teraz już nie mogłem się doczekać. Miałem wrażenie, że zorganizowała się sama.
*****
Wiedziałem, że lot do Izraela będzie długi. Nie wiedziałem jednak, że będzie aż tak nietypowy. Spodziewałem się oczywiście nadzwyczajnych środków bezpieczeństwa, mimo to byłem zaskoczony widząc, jak pasażerów do Tel Awiwu gromadzi się w określonym sektorze portu lotniczego Newark, oddzielonym od reszty terminalu barierkami nie pozwalającymi go opuścić po przejściu przez kontrolę celną. Przed wejściem na pokład dodatkowo obszukano nas jeszcze dokładnie.
W terminalu, co nie mogło dziwić, oczekiwało wielu ortodoksyjnych Żydów i Żydówek. To jeszcze bardziej rozgrzewało moje emocje - naprawdę jechałem do Izraela! Mniej zachwycony byłem liczbą rozwydrzonych dzieciaków, które miały z nami lecieć - dziesiątek dzieciaków. Gdy wsiadłem do samolotu, okazało się, że przydzielono mi miejsce w rzędzie poprzedzającym rząd, w którym siedziała czwórka z nich. Każde wrzeszczało. Znękana matka, skromnie osłonięta chustą, dzielnie, lecz bezskutecznie starała się je uspokoić. Dyskretnie zapytałem stewardessę, czy są wolne jakieś inne miejsca. Zaprzeczyła współczująco ruchem głowy. Nachylając się nade mną, wyjaśniła
- Tym samolotem zawsze leci dużo dzieci, to ulubiony rejs rodzin udających się z Nowego Jorku do Izraela.
Lekarz na szczęście przepisał mi na wszelki wypadek tabletki nasenne. Gdy tylko samolot wystartował, włożyłem jedną z nich do ust i niecierpliwie oczekiwałem nadejścia przyjemnej ociężałości zwiastującej osiem nieprzerwanych godzin błogiego snu. Czekałem godzinę - i nic. Byłem rześki, jak zawsze. No dobrze. Starając się nie zauważać dziecka ustawicznie kopiącego w mój fotel i krzyczącego „NIENAWIDZĘ cię, mamo!„ wyjąłem „Ziemię Świętą” o. Jerome'a Murphy'ego-O'Connora. Zastanawiałem się, czy lecący z San Francisco George ma podobne atrakcje.
Książka o. Murphy'ego-O'Connora była właśnie takim przewodnikiem, jakiego potrzebowałem. Po pierwsze sam autor miał świetną opinię. Jako naukowiec pracujący na jerozolimskiej École Biblique oraz autor licznych książek był jak najbardziej wiarygodny[2]. Za pomocą pojęć takich jak „mało prawdopodobne”, „możliwe”, „prawdopodobne” precyzyjnie określał stopień autentyczności danego miejsca - od w pełni autentycznych do w sposób oczywisty legendarnych. O Bazylice Grobu Bożego pisał następująco: „w kolejnych stuleciach kościół wielokrotnie był bezczeszczony i niszczony. Nie mniej szkód powodowały nieudolne naprawy". Dzięki jego książce przetrwałem 10 godzin we względnym spokoju.
*****
Międzynarodowy Port Lotniczy Ben Guriona w Tel Awiwie był olśniewająco nowoczesny, z otworu w suficie równie nowoczesna fontanna tryskała wodą do zbiornika w podłodze. Mój przyjaciel, David, poradził mi, żeby znaleźć szerut do Jerozolimy.
Nie miałem pojęcia, co to szerut. Szedłem więc za innymi podróżnymi, podałem sympatycznemu urzędnikowi (Szalom!) paszport do podstemplowania, wymieniłem dolary na szekle i w końcu wyszedłem na zewnątrz. Zacząłem rozglądać się po rzędzie busików, krążąc w piekącym, bliskowschodnim słońcu. Natychmiast poczułem ten dreszcz zakłopotania, które ogarnia nas w obcym kraju, gdy zdajemy sobie sprawę, że nie znając podstawowych słów wyjdziemy na głupców.
- Czy to cheroot[3]? - Zapytałem przekrzykując hałas silników.
- Szerut! - Poprawił kierowca, śmiejąc się. Słowo to po hebrajsku oznacza „obsługę, służbę”
- Czy jedzie pan do Jerozolimy?
Śmiejąc się wciąż machnął kciukiem w kierunku napisu na autobusie, który głosił „Jerusalem”
Busem podróżowało nieco Izraelczyków, ortodoksyjni Żydzi (z mojego samolotu) i pewien amerykański student. Wszyscyśmy wesoło rozmawiali, samochód podskakiwał na ulicach. Piaszczystą okolicą, porośniętą drzewkami oliwnymi i krzakami makii dotarliśmy do wysokiego, metalowego ogrodzenia wyznaczającego granicę terenów palestyńskich. Czasopismo „America” opublikowało szereg artykułów o tym murze, mimo to jego widok był szokujący: był on wysoki, szary, metalowy, nieprzystępny.
Wjechaliśmy do miasteczka. Było to osiedle żydowskie - miasto żydowskich „osadników” wewnątrz terytorium palestyńskiego. Kwestia tych osiedli jest bardzo kontrowersyjna. Spytałem kierowcę o nazwę miasta, ale nie chciał mi jej podać, zamiast tego opisał trzy rodzaje kontroli nad terytorium: A, B i C. Terytorium A - pełna autonomia palestyńska, B - podział kontroli między wojsko izraelskie i Palestyńczyków, C - pełna kontrola Izraela. Gdy mówił, pozostali pasażerowie zamilkli.
Kilka osób wysiadło z szeruta przy swoich schludnych, żółtych domach z piaskowca. Gdy wróciliśmy do głównej szosy, zobaczyłem tablice kierunkowe w stronę Jerozolimy. Wkrótce znaleźliśmy się w ruchliwym śródmieściu. Wiele budynków - od drapaczy chmur po skromniejsze domy - było kremowo białych. Wykonane zostały z budulca zwanego kamieniem jerozolimskim, bladego piaskowca wykorzystywanego tu do budowy wszystkiego, od apteki po Ścianę Płaczu. Takie elewacje często są wykończone na wysoki połysk, w słońcu lśnią prawie biało. Oczarowany przypomniałem sobie biblijne wersety o pielgrzymach „wstępujących” do Jeruzalem[4]. Pomyślałem, że musiał to być cudowny widok.
- Poproszę na ulicę Paula Émile'a Botty trzy - powiedziałem do kierowcy. Gdy dotarliśmy do serca miasta, byłem już jedynym pasażerem. Moje serce zadrżało na widok murów Starego Miasta. Mury, a przynajmniej ich zarys, należą do najstarszych budowli w Jerozolimie; były poprawiane przez władców mniej więcej w czasach Chrystusa oraz przez Sulejmana Wspaniałego w XVI w.
- To tu - powiedział parkując obok wysokiej metalowej bramy. Przeliczyłem sumę szekli, która wydała mi się odpowiednia, i wręczyłem mu, a następnie pomogłem wyładować moje bagaże
- Ciężkie - stwierdził, śmiejąc się. - Jak długo pan zostaje?
Przed wyjazdem czytałem fragmenty Ewangelii, w których Jezus poleca uczniom, by „nie brali nic na drogę[5]” i poczułem wyrzut sumienia. Mam w zwyczaju brać ze sobą dosłownie wszystko, zbyt często musiałem w podróży wydawać pieniądze np. na sweter, który mogłem wziąć ze sobą. Podróż z dużą ilością bagażu pozwala zaoszczędzić pieniądze, choć sprawia, że podróżny wygląda nieco dziwacznie. Nie wiem jednak, czy Jezusowi by się to spodobało.
Obok niewielkiego szyldu głoszącego „Papieski Instytut Biblijny” znajdował się dzwonek. Drzwi otworzył jakiś uśmiechnięty robotnik. Spodziewałem się ubogiego jezuickiego domu. Widok mnie zaszokował. W głębi żwirowego dziedzińca, na którym rosły trzy wysokie palmy, stał trzypiętrowy budynek w piaskowym kolorze, przypominający zamek krzyżowców (łącznie z krenelażowymi wieżami). Podszedłem i zadzwoniłem kolejnym dzwonkiem.
Uśmiechnięty ciemnowłosy współbrat hinduskiej narodowości, który otworzył mi drzwi, przedstawił się jako brat Tony.
- Witamy serdecznie. Chce się ojciec czegoś napić?
Poprowadził mnie przez wysoki hall, którego posadzka wykonana była z lastriko. Po prawej stronie znajdowała się przestronna kaplica z prostymi krzesłami i imponującą sceną Ukrzyżowania na ścianie. Z lewej, za szklanymi drzwiami, było niewielkie muzeum archeologiczne, w długich szklanych gablotach umieszczono starożytne eksponaty: posągi, ceramikę, zwoje. I mumię - przedmiot niecodzienny w jezuickim domu. Pod schody wciśnięto niewielką windę, na prawo była jadalnia i salon, rzęsiście oświetlone słońcem, którego światło wpadało przez matowe okna.
Naszym celem był jednak duży metalowy pojemnik znajdujący się na zewnątrz jadalni
- Bardzo dobra! - stwierdził brat Tony nalewając do filiżanki jasnożółty płyn z plastikowego kranu na przedzie pojemnika. - Może ksiądz brać sobie do butelek wychodząc na miasto.
Skosztowałem. Lemoniada! Przez najbliższe dwa tygodnie automat z lemoniadą stał się celem odwiedzanym równie chętnie, co święte miejsca.
Gdy br. Tony przygotowywał obiad, do pokoju wszedł o. Joseph Doan Công Nguyen. O. Doan, stojący na czele jezuickiej wspólnoty w Papieskim Instytucie Biblijnym był Wietnamczykiem, przez kilka lat pracował w Domu Generalnym Jezuitów w Rzymie. Zaś 11 lat spędził w wietnamskich więzieniach po wprowadzeniu komunizmu. Zaoferował mi pomoc w opracowaniu planu najbliższych dni - często robił pielgrzymom taką przysługę.
- Chyba jesteś zmęczony, James - zauważył Tony po obiedzie. - Może byś się położył?
Choć chciałem od razu zacząć zwiedzać (nawet bez George'a), nie mogłem się oprzeć tej propozycji. Tony towarzyszył mi w podróży windą na pierwsze piętro i odprowadził mnie do dużego, nieskazitelnie czystego pokoju wyposażonego w dwa ogromne biurka, wąskie łóżko, umywalkę i wysokie okno wychodzące na przestronny dziedziniec.
- Teraz odpocznij, a później porozmawiasz z Ojcem Doanem - poradził.
Jednak gdy tylko się położyłem, środek nasenny zrobił swoje.
Po czterech godzinach zerwałem się na równe nogi. Wyjrzałem przez okno - jestem w Jerozolimie! Jeszcze półprzytomny odnalazłem drogę do schludnego gabinetu o. Doana. W hallu wpadłem na George'a, który właśnie przyjechał.
- Szalom! - powiedział na powitanie.
Doan był człowiekiem małomównym, typem naukowca. Spytał, które miejsca najbardziej chcielibyśmy odwiedzić. Gdy przejrzeliśmy naszą listę, podszedł do biblioteczki i wyciągnął dużą, pogniecioną mapę Izraela, którą ostrożnie rozłożył na biurku. Kolejną godzinę poświęciliśmy na planowanie następnych dwóch tygodni: proponował, żebyśmy zaczęli od Jerozolimy zwiedzając najważniejsze miejsca. Następnie wynajęli samochód na podróż do Galilei a po powrocie zwiedzili to, co zostało do zobaczenia w Jerozolimie. Z rozkoszą słuchałem, jak wymienia mnóstwo nazw, które dotąd słyszałem na zajęciach z biblistyki: Jerycho, Getsemani, Betfage, Betania czy Góra Oliwna.
|
fragment pochodzi z książki:
James Martin SJ Jezus
|
Według słów o. Doana o rzut kamieniem od naszego domu znajdowała się Gehenna - ta część Jerozolimy, gdzie w starożytności mieszkańcy palili śmieci. Tego wyrazistego obrazu Jezus często używał jako metafory piekła. Kilka dni później, podczas obiadu, jeden z ojców opowiadając o jakichś miejskich inwestycjach powiedział coś, czego nigdy nie mógłbym się spodziewać:
- Gehenna jest teraz prześliczna.
George zapytał, czy można gdzieś w pobliżu odprawić rekolekcje. Doan powiedział, że Franciszkanie prowadzą w Ogrodzie Getsemani kilkanaście pustelni, w których można się modlić, jednak ciężko o rezerwację ze względu na wysokie zapotrzebowanie.
Gdy o. Doan opisywał kolejne miejsca na swej sfatygowanej mapie, sen niemal mnie zmógł. Zachwycony ale wyczerpany obiecałem sobie wrócić do jego notatek. Podziękowaliśmy mu, zabraliśmy swoje notatki i zostawiliśmy mapę.
- Nie, nie. Jest wasza na ten tydzień. Jeszcze jedno, po południu mamy obiad, a po Mszy, o siódmej, kolację. I serdecznie zapraszamy do odprawienia Mszy.
- Gotów? - Zapytał z uśmiechem George, gdy opuściliśmy gabinet o. Doana.
[1] Narodowe Muzeum i Galeria Sławy Baseballu w Copperstown w stanie Nowy Jork (przyp. tłum.)
[2] Nazwa tej prestiżowej szkoły brzmi: École biblique et archéologique française de Jérusalem (przyp. Autora)
[3] Cheroot to ucięte z obu stron cygaro. Wymowa jest nieco inna niż hebrajskiego słowa „szerut” (שירות), jednak nie na tyle, by móc to przekazać w polskiej pisowni (przyp. tłum.)
opr. ab/ab