O wątpieniu

Fragment książki - Bóg i świat, z kardynałem Jopsephem Ratzingerem rozmawia Peter Seewald

O wątpieniu Ksiądz Kardynał powtórzył kiedyś za Martinem Buberem historię, która przydarzyła się pewnemu rabbiemu, gdy odwiedził go uczony mąż, zwolennik oświeceniowych idei, aby mu udowodnić, że nie istnieje prawda wiary i że wiara jest wręcz anachronizmem, reliktem przeszłości. Gdy uczony wszedł do izby, zobaczył, jak rabbi chodzi tam i z powrotem, z książką w ręce, zatopiony w myślach. Rabbi nie zauważył przybysza. W pewnej chwili jednak się zatrzymał, spojrzał na niego przelotnie i powiedział tylko: „Być może jest to jednak prawdą”. To wystarczyło. Uczony, któremu zadrżały kolana, w popłochu opuścił dom. — Piękna anegdota. Ale również kapłani odwracają się od Kościoła, mnisi porzucają klasztory. Ksiądz Kardynał powiedział kiedyś o „dręczącej mocy niewiary”.

Wiara nigdy nie jest ot tak po prostu obecna, nigdy nie mogę powiedzieć: mam wiarę, inni jej nie mają. Wspominaliśmy już o tym. Wiara jest czymś żywym, czymś, co angażuje całego człowieka — jego rozum, jego wolę, jego uczucie. Może się coraz głębiej zakorzeniać w życiu, tak iż moje życie będzie się w coraz większym stopniu stawać tożsame z moją wiarą — ale nigdy nie jest czymś, co po prostu posiadam. Człowiek zawsze może ulec tej drugiej tendencji i upaść.

Wiara pozostaje drogą. Dopóki żyjemy, jesteśmy w drodze, dlatego zawsze także nad wiarą wisi groźba i udręka. Zbawienne jest również, że wiara nie przeradza się w ideologię. Że nie kostnieje, że nie przeszkadza mi myśleć, a także cierpieć z moimi pytającymi, wątpiącymi braćmi. Wiara może dojrzewać tylko wtedy, gdy na wszelkich szczeblach życia wytrzymuje, przyjmuje, a w końcu także przekracza udrękę i moc niewiary, by w nowych czasach znów można było kroczyć drogą wiary.

Jak wygląda to u Księdza Kardynała? Czy Ksiądz Kardynał zna z własnego doświadczenia tę „dręczącą moc niewiary”?

Naturalnie. Gdy jako profesor czy jako nauczyciel wiary stara się człowiek razem z innymi wierzyć w sytuacji duchowej naszego stulecia, nie sposób nie dopuścić do siebie pytań, które powodują, że nie jest to takie łatwe. A wówczas, rzecz jasna, napierają również owe modele życia, które obiecują nam, że potrafią zastąpić wiarę albo że dzięki nim wiara stanie się zbyteczna. W tym sensie przyjmowanie, wewnętrzny opór, udręka z powodu tego wszystkiego, co w dzisiejszych czasach przemawia przeciwko wierze, stanowią istotną część mojego zadania.

Nawet gdybym nie chciał, napiera to również na mnie — poprzez informacje, poprzez wydarzenia, poprzez wszystko, co przynosi codzienne doświadczenie. Z jednej strony, droga wiary staje się bardziej mozolna. Ale gdy znów ukazuje się światło, człowiek dostrzega, że wiara jest wspinaczką i że właśnie dzięki niej przybliżamy się do Pana.

Czy kiedyś to mija?

Nigdy nie mija całkowicie.

Czy można sobie wyobrazić, że również papieża opadają wątpliwości czy nawet niewiara?

Niewiara nie. Ale można sobie wyobrazić, że również papieże zmagają się z pytami, które utrudniają wiarę. Nigdy nie zapomnę spotkania z czasów, gdy pełniłem posługę kapłańską w Monachium. Proboszcz mojej parafii, Blumscheid, przyjaźnił się z pastorem sąsiedniej parafii ewangelickiej. Pewnego dnia przybył do nas Romano Guardini z odczytem i obaj duchowni mieli okazję z nim rozmawiać. Nie znam przebiegu rozmowy. Ale jak potem opowiadał mi skonfundowany Blumscheid, Guardini bronił tezy, że na starość wierzyć nie jest łatwiej, lecz trudniej. Guradini miał wtedy może sześćdziesiąt pięć, może siedemdziesiąt lat. Naturalnie, było to specyficzne doświadczenie człowieka melancholijnego, który wiele przeszedł w życiu. Ale, jak powiedziałem, z problemami tymi nigdy nie można się całkowicie uporać. Z drugiej strony, wiara staje się jednak łatwiejsza, ponieważ także płomień życia staje się krótszy. Ale dopóki jest człowiek w drodze, dopóty jest w drodze.

Czy Kościół katolicki wie z absolutną pewnością, jaki Bóg rzeczywiście jest, co rzeczywiście powiedział, czego od nas naprawdę oczekuje?

W swej wierze Kościół katolicki wie, co Bóg powiedział nam w historii Objawienia. Rzecz jasna, rozumienie tego — również rozumienie kościelne — nigdy nie dorównuje wielkości słów Boga. Dlatego wiara się rozwija. Każde pokolenie może przez pryzmat swego życia odkrywać nowe aspekty, których wcześniej nie znał również Kościół. W Ewangelii św. Jana sam Jezus Chrystus przepowiada wszak: „Duch Święty was poprowadzi, w całą prawdę, abyście poznali również to, czego teraz jeszcze nie potrafilibyście unieść”. To znaczy: wciąż istnieje pewna nadwyżka, pewne „górowanie” Objawienia, nie tylko nad tym, co pojął z niego pojedynczy człowiek, ale również nad tym, co poznał z niego Kościół. Dla każdego pokolenia nadwyżka ta staje się nową przygodą.

Co to znaczy?

Nigdy nie jest tak, że możemy powiedzieć: teraz wiemy wszystko, teraz chrześcijaństwo doszło w swym poznawaniu do końca. Bóg i ludzkie życie są niezgłębione, wciąż ukazują się nowe wymiary. Ale Kościołowi dana została pewność, dzięki której wiemy, co jest nie do pogodzenia z Ewangelią. W swym wyznaniu wiary i w swych dogmatach Kościół sformułował istotne owoce poznania. Nadał im postać formuł negatywnych, które mówią nam, gdzie przebiega granica, za którą człowiek zaczyna błądzić. Przestrzeń wewnętrzna pozostaje, by tak rzec, wciąż otwarta i rozległa. Dlatego Kościół może również przed ludzkim życiem rysować podstawowe kierunki i wskazywać, dokąd z pewnością nie powinienem zmierzać, jeśli nie chcę runąć. Od jednostki zależy, które z wielorakich możliwości rozpozna i wybierze w swej drodze.

Niektórzy uważają jednak, że chrześcijaństwo jest nie tyle religią praktyczną, ile religią, która ma na uwadze tamten świat, że zatem jest drogą, na której można zbierać punkty na konto tego innego świata.

To prawda, że chrześcijańskie spojrzenie na życie obejmuje tamten świat. Gdyby to usunąć, nasza perspektywa stałaby się osobliwym fragmentem, czymś poszatkowanym. Ludzkie życie uległoby deformacji, gdyby je widzieć tylko w wymiarze tych siedemdziesięciu czy osiemdziesięciu lat. Takie podejście rodzi osobliwą żądzę życia. Oczywiście, uznając ten chwilowy żywot za jedyny, jaki w ogóle jest mi dany, muszę się starać jak najwięcej zdobyć i zgromadzić. Trudno mi też zważać na innych.

Tamten świat zapewnia mi kryteria, nadaje obecnemu życiu powagę i znaczenie. Dzięki temu nie żyję tylko chwilą, lecz tak, by moje życie do czegoś się przydało, by było coś warte — nie tylko dla mnie, lecz i dla ogółu. Bóg, który nas wysłuchuje, nie zdejmuje z nas odpowiedzialności, lecz właśnie uczy nas być odpowiedzialnymi. Prowadzi nas w tym kierunku, byśmy mocą swego zadania żyli odpowiedzialnie, a dzięki temu mogli kiedyś stanąć przed Jego obliczem.

Chrystus mówi: „Proście, a będzie wam dane; szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a otworzą wam”. Z drugiej strony, gdy na przykład mój syn ma przed sobą jakieś zadanie szkolne, prosi Boga o pomoc. Ale, szczerze mówiąc, nie zawsze to pomaga.

Ludzie proszą na przykład o zdrowie; matka o zdrowie dla swego dziecka, mąż o zdrowie dla swej żony; proszą, by naród nie pobłądził — i wiemy, że Bóg nie zawsze wysłuchuje tych próśb. Dla człowieka, który walczy o życie, może się to stać wielkim problemem. Dlaczego nie otrzymałem odpowiedzi — a w każdym razie nie tę, o którą prosiłem? Dlaczego Bóg milczy? Dlaczego się wycofał? Dlaczego sprawy potoczyły się zupełnie inaczej, niż chciałem?

Rozziew między obietnicą Jezusa a naszym doświadczeniem skłaniał wszystkie pokolenia, skłaniał każdą jednostkę, skłaniał również mnie do namysłu. Każdy musi sam starać się o odpowiedź, bo wtedy uczy się w końcu rozumieć, dlaczego Bóg właśnie w taki sposób z nim rozmawiał.

I jaka jest odpowiedź?

Augustyn i inni z wielkich mówią, że Bóg daje nam to, co dla nas najlepsze — nawet jeśli nie potrafimy tego od razu dostrzec. Często wszak za najlepsze dla nas uważamy coś, co stanowi diametralne przeciwieństwo tego, co On czyni. Musimy się nauczyć aprobować również tę drogę, która w świetle naszego doświadczenia, naszego bólu wydaje się nam tak trudna, i dostrzegać w niej Jego przewodnictwo. Droga Boża często jest wielką drogą przekształcania, przetapiania naszego życia, drogą, w której rzeczywiście się zmieniamy i korygujemy.

W tym sensie muszę powiedzieć, że owo „proście, a otrzymacie” z pewnością nie znaczy, iż w każdej sprawie, w jakiej zechcę, mogę potraktować Boga jako wyrękę, dzięki której będzie się mi wygodnie żyło. Albo że Bóg uwolni mnie od cierpień i pytań. Przeciwnie, słowa te znaczą, że Bóg zawsze mnie słyszy i w tylko Jemu znany sposób wysłuchuje mych słów tak, jak to odpowiada mojej sytuacji.

By powrócić do konkretnego przypadku: dla Pańskiego syna może to mieć wręcz zbawienne skutki, gdy się nauczy, że Pan Bóg go nie wyręczy, jeśli się czegoś nie nauczył — że sam musi się wysilić. Czasami może to również oznaczać, że nie ominie go drobna kara. Albowiem może właśnie to okaże się konieczne, by odnalazł drogę, którą powinien iść.

Skarżyć się jak Hiob?

Joseph Roth wiódł autentyczny spór ze swym Bogiem, w duchu żydowskiej tradycji. „Miliony podobnych do mnie płodzisz w swym straszliwym bezsensie”, pisał pod wrażeniem okropności pierwszej wojny światowej. „Nie chcę twej łaski!”, wołał w rozpaczy ku niebu, „poślij mnie do piekieł”.

W kręgu judaizmu być może ma to bardziej wyrazistą formę, również dlatego, że nie pojawił się jeszcze Chrystus — współczujący, ocalający dusze Bóg, który zstąpił w nędzę, który stoi przed nami już nie tylko jako wielki Niepojęty, jakim koniec końców jawi się w Księdze Hioba, lecz również jako ten, który sam zszedł do najniższego punktu, tak iż mógł za psalmem powiedzieć o sobie: „Ja zaś jestem robak, a nie człowiek”, jako ten, którego podeptano, zdeptano.

Właśnie w czasach niedoli wciąż pojawia się pytanie: dlaczego tak czynisz? Jak powiedzieliśmy na początku, chwila, gdy otwarcie wyznajemy Bogu, że Go nie rozumiemy, w wielu sytuacjach może być już początkiem osobistej modlitwy i zwycięstwa. Mówimy w poczuciu fundamentalnej pewności: otrzymam odpowiedź, ponieważ zawsze jest przede mną Ukrzyżowany, któremu też się źle wiodło.

Może się mylę, ale odnoszę wrażenie, że chrześcijan cechuje bardziej nabożny stosunek do Boga. Augustyn pisze: „Panie, [...] nie będę się prawował z Tobą — z Tobą, któryś Prawdą jest [...]. Nie prawuję się więc z Tobą [...]. Ale chociaż jestem tylko prochem i popiołem, pozwól mi przemówić do miłosierdzia Twego”*.

Św. Augustyna, który przecież zawsze był cierpiącym i zmagającym się człowiekiem, pytanie to bez przerwy nurtowało. Na początku pisał on, że od chwili nawrócenia człowiek idzie drogą na wysokościach. Później zauważył, że również droga na wysokościach jest straszliwie trudna i że obok rozciągają się ciemne doliny. Augustyn był zdania, że nawet św. Paweł do końca cierpiał pokusy — co Augustyn zapewne przeniósł nań z własnego życia. Ale właśnie dlatego, że Augustyn przeżywał udręki, było dlań tak istotne, że może się zwracać do Boga jako Miłosiernego, że może oczekiwać od Niego wsparcia, że widzi Jego dobrotliwe oblicze, że nie musi się z Nim spierać.

W tym sensie sądzę, że postać Chrystusa rzeczywiście czyni nasz spór z Bogiem nieco mniej gorzkim. Odpowiedź, która na widok Stwórcy zaświtała Hiobowi tylko w rudymentarnej postaci, z czasem się wzbogaciła.

Jeszcze raz: Wielu ludzi, właśnie cierpiąc niedolę, szuka pomocy w wierze. Czasami to skutkuje, ale czasami dręczy człowieka pytanie: Mój Boże, gdzie Ty właściwie jesteś? Dlaczego mi bardziej nie pomagasz, gdy tego tak potrzebuję?

Księga Hioba jest klasycznym przykładem krzyku człowieka, który doświadcza całej nędzy istnienia, a zarazem widzi milczenie Boga. Hiob w rozpaczy i gniewie wylicza przed Bogiem wszystko, co go przygniata i każe mu wątpić w dobroć Boga.

Czy w ogóle dobrze jest żyć? Czy Bóg jest dobry, czy rzeczywiście istnieje, czy rzeczywiście nam pomaga? Los nie oszczędza nam tych mrocznych pytań. Z pewnością są one też niezbędne, abyśmy pośród cierpień mogli się czegoś nauczyć, abyśmy się mogli nauczyć wolności i dojrzałości, a przede wszystkim zdolności współczucia. Nie ma tu ostatecznej, racjonalnej odpowiedzi, jednej formuły dla całego świata, która mogłaby wyjaśnić wszystkie te sprawy. Tam bowiem, gdzie człowiek odczuwa to wszystko na własnej skórze i we własnym sercu, w grę wchodzą zupełnie inne dylematy, których nie da się rozwiązać za pomocą uniwersalnych formuł — dylematy, z którymi koniec końców możemy się uporać jedynie w swym osobistym przeżywaniu.

„Zyskałem miesiące męczarni, przeznaczono mi noce udręki”, uskarżał się Hiob, „Położę się, mówiąc do siebie: Kiedyż zaświta i wstanę? Lecz noc wiecznością się staje i boleść mną targa do zmroku. [...] Ponownie oko me szczęścia nie zazna”. Co właściwie wiara może dać człowiekowi, któremu nie został oszczędzony ten ból duszy?

Mamy prawo stawiać takie pytanie, bo gdy coś czynię, powinno to mieć sens. Chcę wiedzieć: Czy słusznie postępuję? Czy ma to jakieś znaczenie, czy też w rzeczywistości jest tylko iluzją? Tego rodzaju pytania stają się błędem, gdy wszystko, co istnieje, rozpatruję z punktu widzenia swego „ja”, swych własnych korzyści. Wtedy bowiem patrzę na wszystko chciwym okiem, zamykam się w sobie, nie potrafię już niczego więcej zrozumieć i koniec końców muszę ponieść klęskę.

Chrystus powiedział: Kto chce zachować życie, ten je straci. Jedynie ten, kto traci swe życie, kto jest gotów je oddać, osiąga właściwą perspektywę i może je dzięki temu znaleźć. To znaczy: koniec końców muszę odrzucić pytanie, co ja będę z tego wszystkiego miał. Muszę się nauczyć rozumieć, że ważne jest, bym się oderwał od siebie. Muszę być gotowy dać siebie.

Łatwo powiedzieć.

Ale przecież już wszelka miłość między ludźmi staje się rzeczywiście wzbogacająca i wielka, gdy jestem dla tej drugiej osoby gotowy zrezygnować z siebie, wyjść poza siebie, dać jej siebie. W jeszcze większym stopniu dotyczy to naszej relacji z Bogiem — dopiero dzięki niej mogą się zrodzić wszelkie inne relacje.

Najpierw muszę, już nie oglądając się na siebie, zapytać, czego On chce. Najpierw muszę się nauczyć miłości. Miłość polega właśnie na tym, że swe spojrzenie kieruję z siebie na Niego. Gdy dzięki temu fundamentalnemu ukierunkowaniu już się nie zastanawiam nad zyskami, które będę mógł zanotować po swojej stronie, lecz po prostu pozwalam Mu, by mnie prowadził, gdy rzeczywiście zatracam się w Chrystusie, gdy zostawiam siebie, gdy się od siebie odrywam, dopiero wtedy właściwie postrzegam życie, ba, dopiero wtedy życie staje się właściwe, ponieważ bez tego wszystkiego jestem sam dla siebie zbyt ograniczony. Życie zaczyna się dopiero wtedy, jego wielkość pojawia się dopiero wtedy, gdy wychodzę, by tak rzec, na wolną przestrzeń.

Teraz zapewne usłyszę, że może to długo trwać.

Cóż, jest to droga, której nie można przebyć w jeden dzień. Gdy się nastawiamy na szybkie szczęście, z wiarą nie daje się to pogodzić. Jedną z przyczyn dzisiejszego kryzysu wiary jest zapewne to, że chcemy natychmiast poczuć zadowolenie i szczęście, nie podejmując ryzyka przygody, która trwa całe życie — w ufnym poczuciu, że skok ten nie jest skokiem w nicość, lecz ze swej istoty stanowi akt miłości, dla którego zostaliśmy stworzeni. Akt, dzięki któremu w ogóle mogę miłować i być miłowanym, a tym samym znaleźć prawdziwe szczęście.

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama