Z cyklu "Nadzieja poddawana próbom"
Czy Ojciec zastanawiał się kiedyś nad słowami Apokalipsy: „Obyś był zimny albo gorący! A tak, skoro jesteś letni i ani gorący, ani zimny, chcę cię wyrzucić z mych ust” (3,15n)? Czyżby zimny drań był lepszy niż zamykający się w swoich sprawach, ale nie szkodzący innym egocentryk? Bo ta termiczna symbolika tak mi się mniej więcej kojarzy. Albo czy agresywny cham lub człowiek żerujący bezlitośnie na cudzej biedze jest lepszy niż ktoś, kto wprawdzie mało przejmuje się losem bliźniego, ale stara się przynajmniej przestrzegać reguł dobrego wychowania? Czy lepiej być sadystą dla żony albo zdradzać męża niż — skoro małżonków nie łączy gorąca miłość — żyć spokojnie obok siebie jak dwoje dobrych i lojalnych znajomych?
Proszę mnie dobrze zrozumieć. Nie jestem zbuntowana, tylko niczego tu nie rozumiem. A może właśnie przez te słowa Bóg chce mi coś ważnego powiedzieć? Dlatego piszę ten list.
Sądzę, że przytoczone przez Panią słowa Apokalipsy rzucają sporo światła na tajemnicę zła oraz na tajemnicę miłości Bożej. Spójrzmy najpierw w ich świetle na tajemnicę zła. Otóż chyba w każdym z nas działa taki fałszywy odruch, ażeby obecność zła utożsamiać z jego postrzegalnością. Chodzi o coś więcej niż o to przedziwne zaślepienie w stosunku do własnych grzechów, któremu podlegamy chyba wszyscy. Polega ono na tym, że ludzie może już nawet nie mogą ze mną wytrzymać, a mi się wydaje, że jestem niemal święty. Może być we mnie również takie zło, którego nawet moi bliźni nie dostrzegają. Ja zarówno sam sobie, jak również innym ludziom wydaję się człowiekiem bez zarzutu, a przecież toczy mnie ciężka choroba ducha.
Krótko mówiąc, z chorobami ducha bywa podobnie jak z chorobami ciała. Jest choroba, którą pacjent dostrzega (czasem nawet uda mu się ukryć ją przed innymi). Jest choroba, z której pacjent nie zdaje sobie sprawy do końca, ale jest ona znana lekarzowi, a może jeszcze innym ludziom. Jest wreszcie choroba, i to śmiertelna, która ujawni się dopiero przez nagłą śmierć chorego.
Pan Jezus poświęcił wiele swojej nauczycielskiej uwagi, żeby uświadomić nam, że grzeszność jest czymś równie obiektywnym jak choroba ciała — i że to nie jest tak, iż grzeszni jesteśmy tylko wtedy, kiedy to sami widzimy albo kiedy widzą to inni. Można być ciężko chorym duchowo, a zarazem nie tylko w swoich, ale również w cudzych oczach uchodzić za człowieka dobrego i uczciwego.
Najczęściej mówił o tym Pan Jezus w sporach z faryzeuszami. Wystarczy sobie przypomnieć scenę z jawnogrzesznicą, której okazał miłosierdzie w domu faryzeusza Szymona, albo przypowieść o dwóch ludziach, modlących się w świątyni: faryzeuszu i celniku. Jezus chciał nam w ten sposób zwrócić uwagę na to, że grzech jest nie tylko tam, gdzie my go dostrzegamy. Co więcej, z grzechu, który sobie uświadamiamy (a zwłaszcza kiedy budzi on niesmak w naszych bliźnich), łatwiej się nawrócić. To właśnie dlatego „celnicy i nierządnice wchodzą przed wami do królestwa niebieskiego” (Mt 21,31).
W myśl powyższego wyjaśnienia, człowiek „zimny” to ktoś zdający sobie sprawę ze swych ciężkich grzechów (zwłaszcza kiedy jest z tego powodu potępiany przez innych), zaś człowiek „letni”, to ktoś ciężko chory duchowo, a mimo to uważający się za człowieka bez zarzutu. Trafną uwagę na temat tej bardzo groźnej postawy znalazłem kiedyś w notatkach Artura Górskiego: „Typ człowieka filistra we współczesnej kulturze, który jest ani zły, ani dobry, i który w życiu swoim nie ma nic do zmienienia. Jest to dla religijnego stosunku do życia zagadnienie najtrudniejsze. Dla takich ludzi stworzone są wojny jako ruszenie ich z posad, potrzebne są choroby, a w końcu śmierć, ta ostatnia jako jedyny sposób odnowy z gruntu”.
Równie prawdziwe wydaje mi się drugie wyjaśnienie słów, o które Pani pyta: „zimny” jest człowiek, któremu nie dane jeszcze było poznać Boga, natomiast „letni” to człowiek znający Boga, któremu brak jednak odwagi, żeby Go pokochać całym sercem. Tak wyjaśniał ten tekst Apokalipsy św. Tomasz z Akwinu i może warto zacytować go tu dosłownie: „Zimnym jest tu nazwany niewierzący, którego można wytłumaczyć, że grzeszy z niewiedzy. Takim był niegdyś sam Apostoł: «Dostąpiłem miłosierdzia, ponieważ działałem bezwiednie, w niewierze» (1 Tm 1,13). Letnim zaś nazwano tu grzesznego chrześcijanina, który popełniając taki sam grzech, grzeszy ciężej: «Pomyślcie, o ileż surowszej kary stanie się winien ten, kto (...) zbezcześcił krew Przymierza» (Hbr 10,29)” (De malo, q.3 a.13 ad 1).
Zatem być letnim to kochać Boga miłością, która jest Mu wstrętna, miłością byle jaką, połowiczą, nawet nie próbując osiągnąć miary „całego serca, wszystkich sił i wszystkich myśli”. Być letnim to próbować pogodzić rzeczy nie do pogodzenia — zachowywanie Bożych przykazań i swoich niezgodnych z przykazaniami przyzwyczajeń, służbę Bogu i hołdowanie bożkom. „Dopókiż będziecie chwiać się na obie strony? — pyta Eliasz, «prorok jak ogień». — Jeżeli Pan jest Bogiem, to Jemu służcie, a jeżeli Baal, to służcie jemu!” (1 Krl 18,21) Z kolei Pan Jezus mówił o wąskiej i szerokiej drodze i o tym, że lepiej pozbyć się oka lub ręki niż utracić życie wieczne.
W tym miejscu niejednego, kto zechce przeczytać ten list, może ogarnąć niepokój: Tak bardzo chciałbym kochać Boga gorącym sercem, ale przecież jestem tak słaby i ułomny!
Otóż istotne jest, żebym ja naprawdę chciał służyć Bogu całym sercem, bo wówczas (ale dopiero wówczas) wolno mi powierzyć Mu całą moją słabość. „Wie On, z czego jesteśmy stworzeni, pamięta, że jesteśmy prochem” (Ps 103,14).
Tę prawdę, że również słaby człowiek może gorącym sercem kochać Pana Boga, najlepiej potrafią opisać mistycy i poeci. Przypomina mi się tutaj czterowiersz Beaty Obertyńskiej z Grudek kadzidła:
Gdybym dwie siebie mając, gorszą Ci dawała,
mógłbyś mnie precz odtrącić, minąć jak niczyją...
Nie mam lepszej... Mam jedną... I stąd moja śmiałość.
Cóż zrobisz, mój Najdroższy? Już musisz mnie przyjąć!
Rozpoznanie własnej słabości pomaga więc poetce zrozumieć, że Bóg to nie człowiek: On nie tylko kocha, z Niego jest również ta miłość, jaką ja Jego kocham. Co więcej, gorące serce nawet w doświadczeniu własnej grzeszności znajdzie bodziec do tego, żeby się umocnić w swoim kochaniu Boga:
Niech Cię, Panie, źle kocham... Ale za to sprawże,
aby Cię nikt ode mnie nie miłował — gorzej!
Trudno wątpić, że jest to już ta miłość, o której pisał Apostoł Paweł: „Teraz zaś już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus” (Ga 2,20). Z podziwu godną dyskrecją, a zarazem tak bardzo prawdziwie miłość tę przedstawił Tadeusz Żukowski w wierszu pt. Namiot i może tym wierszem zakończę niniejszy list:
O serce me
uczyń Panie
Namiotem Przymierza
Zamieszkacie w nim
razem: Ty i nie znane mi
tylko Tobie
moje?
ja.