Z cyklu "Nadzieja poddawana próbom"
Jaki jest sens życia ludzi samotnych, którzy nie założyli rodziny ani nie podjęli celibatu religijnego? Czy kawalerstwo i panieństwo jest powołaniem, czy też kalectwem życiowym? Niektórzy, mając już dość swojej samotności, wiążą się z rozwodnikiem i mają z nim dzieci. Ostatnio coraz częściej się zdarza, że samotna dziewczyna z premedytacją „funduje” sobie dziecko, żeby przynajmniej w ten sposób zdobyć sobie kogoś bliskiego. Może są to rozwiązania lepsze i właściwsze, niż żyć samemu?
Pytam zatem: Co czynić, jak żyć, żeby samotność nie była taka straszna? Zwłaszcza dzisiaj, kiedy człowiek samotny, chociaż wykształcony, ale bez mieszkania i pracujący za jałmużnę, jest niczym? Dziś powiem o sobie tylko tyle: Znalazłam się bardzo wiele pięter pod ziemią.
Zacznę trochę nie na temat. Wiele razy rozmawiałem z żonami lub mężami, których współmałżonkowie dążyli do rozwodu, a oni za wszelką cenę chcieli swoje małżeństwo uratować. Otóż niekiedy widzę, że główne powody, dla których ktoś tak bardzo chce zatrzymać przy sobie odchodzącego współmałżonka, są egocentryczne: zwyczajny strach przed samotnością, lęk, że w pojedynkę nie dam sobie rady, przeświadczenie, że bez mężczyzny (kobiety) nie da się normalnie żyć.
Kiedy patrzy się na czyjąś sytuację od zewnątrz, można nieraz zauważyć coś, czego sam zainteresowany nie dostrzega. Otóż nierzadko odnoszę wrażenie, że takie kurczowe zatrzymywanie odchodzącego współmałżonka nie tylko nie osiąga skutku, ale jeszcze przyspiesza odejście tego, którego próbuje się zatrzymać w ten sposób. Małżonek, starający się uratować swój rozpadający się związek, powinien być możliwie jak najwięcej wolny. Jeśli pragnie zwiększyć skuteczność swoich zabiegów na rzecz zachowania małżeństwa, musi zapanować nad egocentrycznymi lękami przed życiem samotnym i walczyć o swoje małżeństwo z powodów ważniejszych niż ten, że ja nie umiem sobie nawet wyobrazić życia w pojedynkę.
To, co teraz powiem, zabrzmi może w Pani uszach jak kiepski żart lub szyderstwo, ale ufam, że prędzej czy później przyzna mi Pani rację: Kościołowi (i w ogóle społeczeństwu) bardzo potrzebni są świadkowie, że również w życiu samotnym można realizować się w pełni i po Bożemu. Tacy świadkowie potrzebni są zwłaszcza dzisiaj, kiedy wielu ludzi nie umie sobie poradzić ze swoją sytuacją człowieka samotnego. A ludzi w takiej sytuacji jest dziś coraz więcej. Oprócz tych, co z różnych powodów nie związali się małżeństwem, szeregi ludzi samotnych wydatnie powiększają ci, których małżeństwo — nieraz zupełnie bez ich winy — się rozpadło. Toteż ukształtowanie dobrych i prawdziwie chrześcijańskich wzorów życia samotnego, tak żeby ludzie stający wobec perspektywy takiego życia nie byli nią przerażeni ani rozgoryczeni, lecz przeciwnie: żeby umieli rozpoznać w niej swoje powołanie — jest dzisiaj czymś może ważniejszym niż kiedykolwiek.
Brak takich wzorów uruchamia, niestety, najbardziej niekorzystny mechanizm samospełniającego się proroctwa. Kto z góry wie, że w swoim życiu samotnym ani się nie zrealizuje, ani nie znajdzie szczęścia, zazwyczaj tak sobie układa życie, że wszystkie te najgorsze przewidywania mu się spełniają. A ponieważ nikt nie żyje tylko na własny rachunek, swoim rozgoryczeniem będzie zatruwał, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, swoje otoczenie.
Nie poddany namysłowi moralnemu lęk przed samotnością może powodować szkody jeszcze większe. Na przykład zdarza się, że ktoś pod wpływem tego lęku ucieka w małżeństwo, zamiast ożenić się czy wyjść za mąż naprawdę. Zawieranie małżeństwa z lęku przed samotnością nieuchronnie naznaczone jest egocentryzmem i nieuważnością w wyborze współmałżonka — i trudno się dziwić, że takiemu małżeństwu towarzyszy zazwyczaj wiele bolesnych rozczarowań.
Lęk przed samotnością może człowieka popchnąć nawet do bezpośredniego krzywdzenia innych ludzi, na przykład do rozbicia cudzego małżeństwa albo do świadomego zaplanowania sobie dziecka pozamałżeńskiego. Co do tego ostatniego „sposobu” ucieczki przed samotnością, zwróćmy uwagę na szczególne poniżenie ludzkiej godności dziecka, które jest upragnione i poczęte z pobudek przede wszystkim egoistycznych. To prawda, że również wielu innym dzieciom brakuje normalnej rodziny, często z oczywistej winy ich rodziców. Jednak czym innym jest to, że dzieci (między innymi dzieci nieślubne) ponoszą konsekwencje ułomności swoich rodziców, czym innym zaś to, że dziecko jeszcze przed swoim poczęciem planowane jest do życia bez rodziny, jako środek na zmniejszenie samotności swojej matki. Jest coś nieludzkiego w tak instrumentalnym i własnościowym podejściu do dziecka.
Zdarzają się jeszcze bardziej nieludzkie sposoby radzenia sobie ze swoją samotnością. Nieraz ludzie moralnie pogubieni widzą małżeństwo głównie jako ograniczenie wolności, zaś rodzenie i wychowywanie dzieci — jako sprowadzanie na siebie niepotrzebnych kłopotów. Samotność jawi się takim ludziom jako najbardziej pożądany i najwygodniejszy sposób realizowania hedonistycznego ideału życia. Otóż kiedy ktoś zaplanuje sobie takie życie na różowo, nieraz — na jego własne nieszczęście — to mu się udaje zrealizować. „Zawsze mam więcej kobiet, niż potrzebuję — chwalił się pewien nieszczęsny, a zadowolony z siebie rozwodnik — więc gdy jedną stracę, nigdy nie jest to poważna strata”.
Aż ciarki przechodzą człowiekowi po plecach, kiedy słyszy, że ktoś może tak niemądrze marnować własne życie. Mówiąc szczerze, znacznie to lepiej, że czuje się Pani „bardzo wiele pięter pod ziemią”, niż gdyby miała Pani znaleźć takie szczęście. Bo Pani z całą pewnością — i to raczej prędzej niż później — wyjdzie na powierzchnię i życie zacznie się Pani układać pięknie i sensownie. Po prostu zorientuje się Pani, że życie samotne — nawet jeśli go Pani sobie nie wybierała — można napełnić miłością i pożyteczną służbą dla innych, a wtedy odnajdzie Pani najważniejszy sens życia. Otóż nie zdarzyło się jeszcze, żeby ktoś, kto dobrze wie, po co żyje, był człowiekiem nieszczęśliwym.
Teraz doświadcza Pani gorzko, i na własnej skórze, prawdy słowa Bożego, że „nie jest dobrze, ażeby człowiek był sam” (Rdz 2,18). Zwyczajnym sposobem przekraczania tej niedobrej samotności jest małżeństwo i rodzicielstwo. Jednak od czasu, kiedy sam Syn Boży przeszedł przez ziemię jako człowiek samotny, poznaliśmy również samotność błogosławioną, samotność, która umożliwia realizowanie takich dzieł miłości, które zazwyczaj przekraczają możliwości ludzi obarczonych obowiązkami rodzinnymi. Obrazowo można to wyrazić następująco: Jeśli poszczególne rodziny stanowią jakby cegiełki, które tworzą większe ludzkie wspólnoty, to ludzie samotni, jeśli starają się żyć nie tylko dla siebie, spełniają rolę cementu, łączącego poszczególne cegiełki.
Cały ten ból duszy, jakiego doświadcza Pani z powodu swojej samotności, wydaje mi się czymś pozytywnym. Oby tylko nie zaczęła Pani szukać środków znieczulających na ten ból. Bo ma on swoją celowość: stanowi on wezwanie, ażeby w życiu samotnym, nawet jeśli go sobie Pani nie wybierała, odnaleźć swoje powołanie do życia według programu miłości. Wtedy ból nie tylko minie (bez stosowania środków znieczulających), ale zacznie Pani odczuwać to, co zwykliśmy nazywać smakiem i radością życia.
W swojej adhortacji apostolskiej na temat życia rodzinnego Jan Paweł II napisał, że ludziom samotnym w ich poszukiwaniu swojej drogi życiowej należy się pomoc, zwłaszcza ze strony Kościoła. Osoby te — pisze Ojciec Święty — „ze względu na konkretną sytuację życiową, w jakiej się znajdują — często nie z własnego wyboru — uważam za szczególnie bliskie Sercu Chrystusa, godne miłości i skutecznej troski Kościoła oraz duszpasterzy. Bardzo wiele osób na świecie, niestety, nie może w żaden sposób odwołać się do tego, co określa się w ścisłym sensie pojęciem rodziny. (...) Tym, którzy nie mają rodziny naturalnej, trzeba jeszcze szerzej otworzyć drzwi wielkiej rodziny, którą jest Kościół, konkretyzujący się następnie w rodzinie diecezjalnej, parafialnej, w podstawowych wspólnotach kościelnych i w ruchach apostolskich. Nikt nie jest pozbawiony rodziny na tym świecie: Kościół jest domem i rodziną dla wszystkich, szczególnie zaś dla «utrudzonych i obciążonych» (Mt 11,28)”.
Przynależność do Kościoła pomoże Pani uwierzyć w głęboki sens swojego życia i swojej drogi życiowej. Mocna tą wiarą niech się Pani stara sama rozpoznawać swoje własne i niepowtarzalne życiowe powołanie — bo w tym jednym nikt człowieka nie wyręczy.
Od siebie podpowiem tylko tyle, że na Pani miejscu nie wykluczałbym z góry tego, że jest Pani powołana do czegoś bardzo wielkiego. Jeśli jednak okaże się, że ma Pani do zrealizowania powołanie najpokorniejsze z pokornych, z pewnością — jeśli tylko Pani swoje powołanie usłyszy — przyczyni się Pani do tego, że nasza ziemia stanie się odrobinę piękniejsza. Jeśli Pani lubi fiołki, to na pewno dobrze mnie Pani rozumie, o co mi teraz chodzi.
Do mądrze i po Bożemu przeżywanego życia samotnego odważyłbym się nawet odnieść słowa, które Apostoł Paweł stosuje do samego Kościoła: „Wesel się, niepłodna, która nie rodziłaś, wykrzykuj z radości, która nie znałaś bólów rodzenia, bo więcej dzieci ma samotna niż ta, która żyje z mężem” (Ga 4,27). Otóż życzę Pani najserdeczniej, żeby doczekała Pani takiego momentu, kiedy w tych słowach rozpozna Pani również swoją własną radość. Radość z tego, że życie ułożyło się pięknie, pożytecznie i ofiarnie.
Mówiąc inaczej, życzę Pani najserdeczniej, aby w życiu Pani było jak najwięcej podobieństwa do życia Pana Jezusa, o którym czytamy: „Dlatego że Bóg był z Nim, przeszedł On dobrze czyniąc i uzdrawiając wszystkich, którzy byli pod władzą diabła” (Dz 10,38).
opr. aw/aw