Z cyklu "Rozpacz pokonana"
Interesują nas etyczne konsekwencje wiary w zmartwychwstanie. Twierdzę, że wiara w zmartwychwstanie otwiera przed moralnością ludzką zupełnie nowe perspektywy, nadaje jej niemal nową jakość. Tę nową jakość moralności chrześcijańskiej można pokazać na modelu wziętym z przypowieści o budowaniu wieży.
„Któż z was, chcąc budować wieżę, nie usiądzie wpierw i nie oblicza wydatków, czy ma na ukończenie?” (Łk 14,28). Wiara w zmartwychwstanie rozszerza perspektywy człowieka poza doczesność, pozwala wybrać tak ambitny projekt, iż z góry wiadomo, że wieży na tym świecie człowiek dokończyć nie zdoła. Zwłaszcza w momentach trudnych, kiedy przed człowiekiem staje dramatyczna alternatywa moralnego kompromisu, pokusa żeby budować według mniej ambitnego planu, wiara w zmartwychwstanie ujawnia powierzchowność naszych rozterek i jednoznacznie nakazuje wierność temu co absolutne.
W tym miejscu może się okazać pożytecznym porównanie światopoglądu greckiego z biblijnym.
Otóż radykalna różnica między grecką a chrześcijańską eschatologią zawiera się już w odmiennych wizjach początku świata. Grekom nie było znane pojęcie stworzenia świata przez Boga. Na początku był chaos, jakaś samoistna pramateria, którą Bóg miał uporządkować, czyli przekształcić w kosmos. Bóg grecki nie jest więc stwórcą, jest jedynie demiurgiem. Pojęcie stworzenia jest specyficzne dla Biblii; wszystko co istnieje, dosłownie wszystko, pochodzi od Boga.
Odrębność w punkcie wyjścia prowadzi do niezmiernie daleko idących konsekwencji. Jeśli dobre jest to co Boskie - a ten dogmat, jak się wydaje, obowiązuje we wszystkich religiach - to według Biblii dobre jest wszystko, bo wszystko od Boga pochodzi. Autor opisu stworzenia podkreśla to starannie, zaznaczając kilkakrotnie dobroć wszystkiego, co Bóg powołał do istnienia: „;Bóg widział, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre”; (Rdz 1,31). Zło, według Biblii, pojawiło się dopiero na skutek tego, że niektóre obdarzone inteligencją stworzenia świadomie stanęły przeciwko Bogu. Natomiast Biblia nie zna takich dziedzin rzeczywistości, które byłyby moralnie neutralne. Wszystko jest fundamentalnie dobre, zło polega na wypaczeniu pierwotnej myśli Bożej. Zło z natury jest wtórne w stosunku do dobra; gdyby nie było dobra, nie byłoby też i zła; zło jest jakby rakiem, który toczy dobro, który do swojego istnienia potrzebuje dobra.
Inaczej w wizji greckiej. Według Greków chaos, a więc materia, a więc ciało, nie jest ani dobre, ani złe, albowiem nie pochodzi od Boga ani nie jest Bogu przeciwne. Istnieją całe dziedziny życia, które Grek traktuje życzliwie - często nawet potrafi się nimi cieszyć żywiołowo - ale nie przykłada do nich miary dobrą i zła. Boskie jest tylko to co duchowe. Słowem, jeśli chrześcijanin widzi rzeczywistość ludzką jako dobro zmieszane ze złem, przy czym zmieszanie to obejmuje zarówno sferę duchową, jak i cielesną człowieka, to Grek widzi ją raczej jako ducha zmieszanego z materią.
Jak to rzutuje na eschatologię? Dla Greka zbawienie polega na wyzwoleniu ducha z więzów ciała, zbawienie dla chrześcijanina to wyzwolenie dobra z więzów zła. Zbawienie według koncepcji greckiej dotyczy więc tylko duszy, według chrześcijan zbawiony ma być cały człowiek. Chrześcijańska nadzieja na zbawienie polega na tym, że duch zjednoczy się z Bogiem, i w ten sposób uleczony, wzmocniony i wywyższony przeduchowi ciało. To co od Boga wyszło, do Boga powinno wrócić: wyszliśmy od Boga niezależnie od naszej woli, wrócimy do Niego w sposób wolny. Ponieważ od Boga wyszedł cały człowiek, cały człowiek powinien do Niego wrócić. Obietnica zmartwychwstania tkwi więc już w samym fakcie stworzenia człowieka i mimo naszego grzechu zostanie spełniona; a to dzięki zbawczemu przyjściu Syna Bożego, dzięki Jego śmierci i zmartwychwstaniu.
Otóż według mojej znajomości rzeczy, w Kościele zawsze, nawet w najbardziej potrydenckim okresie, zbawienie rozumiano jako wyzwolenie z grzechu i przeduchowienie. Toteż zarzucać Ojcowi Kościoła albo tradycyjnej katechezie chrześcijańskiej, że zamieniła biblijne zmartwychwstanie na grecką nieśmiertelność duszy, to tyle samo, co przykładać nadmierną wagę do słów, a być zaślepionym na istotę rzeczy.
Wiara w zmartwychwstanie zawiera w sobie wezwanie do absolutnej wierności dobru. W jej świetle żaden, nawet najbardziej dramatyczny powód nie upoważnia człowieka do paktowania ze złem. Człowiekowi bowiem obiecane jest całkowite, ostateczne wyzwolenie od zła; będziemy bez reszty, aż do ostatniego włókna przesyceni obecnością Bożą.
W tym miejscu trzeba poczynić parę uwag na temat stosunku między dobrem a złem. Mam nadzieję, że personifikacja, którą stosuję tu świadomie, nie wpłynie niekorzystnie na wartość opisu. Zacznijmy od pytania, co sądzić o paktowaniu dobra ze złem w sytuacjach, kiedy zapalamy złu ogarek, ażeby w ten sposób uzyskać możność zaświecenia świeczki dla dobra. Niewłaściwość takiej postawy polega na tym, że zło traktujemy tak, jakby było ono równorzędnym partnerem dobra, a to jest niezgodne z rzeczywistą naturą dobra i zła. Relacje między dobrem a złem są bowiem dokładnie tego samego rodzaju, co stosunek między organizmem żywicielskim a pasożytem albo co zależność między mostem a dziurą. Zło może istnieć tylko na ciele dobra, natomiast dobro do swego istnienia zła nie potrzebuje. Wręcz przeciwnie, zło zawsze je wypacza, jest czymś zawsze niepożądanym, albowiem pozbawia je jego pierwotnej - zamierzonej przez Boga - wartości i piękna. Krótko mówiąc, żeby mogła zaistnieć dziura, musi przedtem istnieć most, natomiast dziura mostowi nie tylko nie jest potrzebna, ale całkiem przeciwnie. Otóż paktowanie dobra ze złem to tak jakby paktowanie mostu z dziurą, żywiciela z pasożytem: ono zawsze działa na korzyść zła.
To prawda, że w tym układzie są udzielane również dobru jakieś koncesje, ale przecież nie zapominajmy, że dobro jest koniecznym podłożem dla zła. Jeśli most zostanie zniszczony zupełnie, przestanie istnieć i dziura; śmierć żywiciela oznacza na ogół zarazem koniec pasożyta. Jest to elementarna prawda z zakresu stosunków między dobrem a złem, której nie można przeoczyć: zło wcale nie jest zainteresowane zupełnym zniszczeniem dobra: ono chce tylko uzyskać- możliwie szeroką przestrzeń dla swojej niszczycielskiej obecności. Zło może niekiedy nawet popierać ograniczony rozwój dobra z myślą o wykorzystaniu go dla swoich interesów. Kto pragnie „;przynajmniej ograniczonego rozwoju dobra, oddaje tylko przysługę złu: zło bowiem chce tylko”; ograniczonego rozwoju dobra. W tym zaś wypadku różnica między „;przynajmniej”; a „;tylko”; jest jedynie różnicą subiektywnego punktu widzenia, nie jest natomiast różnicą rzeczywistą. Dobru służy się całą duszą, albo nie służy mu się wcale.
Jeśli ktoś w tym miejscu zgadza się ze mną zbyt łatwo, to zapewne się nie rozumiemy. W moim opisie bowiem pobrzmiewa jakby nutka nieliczącej się z rzeczywistością fanfaronady, którą trzeba wyraźnie wskazać i albo wyrugować, albo nadać jej brzmienie autentyczne. Przecież człowiek jest niezmiernie głęboko uwikłany w grzech. Co najmniej na tej ziemi nie osiągniemy nigdy całkowitego wyzwolenia ze zła, a mówi nam o tym nie tylko wiara chrześcijańska, ale również pospolite ludzkie doświadczenie. To prawda, że na drodze dobra można czynić postępy, niekiedy nawet ogromne. Ale czy w ogóle człowiek jest w stanie uczynić jakieś dobro, które byłoby zupełnie wolne od domieszki zła? Czy więc takie mówienie, że „;dobru służy się całą duszą, albo nie służy mu się wcale”;, nie jest nieżyciowym, a więc i szkodliwym gadaniem?
Otóż trzeba odróżnić postawę celowego mieszania dobra ze złem lub przynajmniej świadomego godzenia się na taką mieszankę, od postawy szczerej, wyłącznej - ale niestety zawsze bardziej lub mniej ułomnej - służby dobru. Inaczej ocenimy lekarza, który tylko częściowo pragnie wyleczyć chorego, inaczej zaś lekarza, który robi co może, ale niestety efekt terapii jest tylko częściowy. Sądzę, że wszyscy ludzie dobrej woli zgadzają się co do tego, że całkowite zwycięstwo dobra jest ideałem, do którego należy dążyć ze wszystkich sił, który jest wart naszych wysiłków nawet w przypadku, gdybyśmy go nigdy nie mieli osiągnąć. To bowiem co w trakcie dążenia do ideału rzeczywiście osiągniemy, jest czymś tak wielkim i pięknym, że ponad wszelką wątpliwość jest warte wysiłku.
Doszliśmy do miejsca, gdzie naocznie widać różnicę między etyką zmartwychwstania a wszelką inną etyką ludzi dobrej woli. Otóż dla etyki zmartwychwstania jest aksjomatem, że ideał - całkowite, choć dla nas grzeszników niewyobrażalne zwycięstwo dobra, całkowite zanurzenie się człowieka w Bogu - jest realnie możliwe do osiągnięcia.
Już słyszę zarzut: to jest metafizyka. Wyrosła może ona z najpiękniejszych ludzkich tęsknot, ale czyż ma jakikolwiek realny wpływ na naszą moralność? Spróbuję pokazać, że zarzut ten jest niesłuszny. A postaram się to uczynić na jedynej drodze, na której można to pokazać. Mianowicie w historii ludzkiej zdarzył się jeden wypadek, kiedy ktoś z absolutną konsekwencją postępował według etyki zmartwychwstania. Okazało się wówczas, że jego postępowanie dość znacznie odbiegało od postępowania przeciętnych ludzi dobrej woli. Zresztą okazało się wówczas, że w naszym obecnym świecie, świecie skażonym złem, absolutna wierność dobru jest czymś niezmiernie kosztownym, jako że zło nie jest skore odstąpić bez walki ze swoich pozycji.
Łatwo się domyślić, że chcę teraz mówić o moralnych wymiarach krzyża Chrystusa. Otóż o tych sprawach albo mówi się z pokorą, albo się je wypacza. Jeśliby ktoś próbował wskazywać na niewiarygodną wprost czystość moralną, jaka promieniuje z krzyża Chrystusa, żeby teoretycznie wykazywać wyższość etyki chrześcijańskiej, trudno by go było obronić przed zarzutem obłudy. Na krzyż Chrystusa - jeśli rozważamy moralny wymiar tej tajemnicy trzeba patrzeć przede wszystkim jako na przykład do naśladowania. „;Jeśli kto chce iść za mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i naśladuje mnie”; (Mt 16,24). A wówczas niepodobna nie wiedzieć, jak trudna i nieporadna jest ta nasza droga krzyża. Oczywiście, ona prowadzi do konkretnych wyborów moralnych, których, gdybyśmy nie byli wyznawcami Chrystusa, być może nie podjęlibyśmy. Wszakże nasze naśladowanie Chrystusa jest tak pełne niedoskonałości, że nie sposób się nim chełpić przed innymi.
Zanim spróbujemy pokazać oryginalność etyki krzyża, zwróćmy uwagę, że jej tożsamość z etyką zmartwychwstania nie jest wcale czymś oczywistym. Przypomnę tu starą chrześcijańską refleksję związaną z faktem, że zmartwychwstały Chrystus objawiał się tylko swoim przyjaciołom. Nie objawił się ani Herodowi, ani Piłatowi, ani tym, co szydzili, że uwierzą w Niego, jeśli zstąpi z krzyża. Oni nie mieli z Nim żadnej cząstki, nie rozumieli nic z tajemnicy krzyża, nie pojęliby również nic z tajemnicy zmartwychwstania. Tak, Chrystus objawił się również Szawłowi, który Go prześladował, ale Szaweł był Jego przyjacielem ukrytym, bo - jak powiada św. Augustyn - Chrystus ma przyjaciół również wśród swoich nieprzyjaciół.
Ale Ewangelia milczy również o tym, żeby Zmartwychwstały objawił się swojej Matce. Ona przeżyła w pełni Jego krzyż, nie trzeba więc było otwierać przed nią sensu zmartwychwstania. Istotny sens zmartwychwstania zawarty był już w krzyżu, i ona to widziała: zmartwychwstanie było objawieniem tej niewyobrażalnie doskonałej jedności z Ojcem, której pełny wyraz dał Chrystus już na krzyżu. Po tej samej linii idzie kościelna tradycja liturgiczna, w której o krzyżu i zmartwychwstaniu mówi się jako o jednej tajemnicy paschalnej.
Związek krzyża ze zmartwychwstaniem widzi się zazwyczaj jednostronnie, jedynie w aspekcie przyczynowości sprawczej: Dlatego, że Chrystus nawet na krzyżu był bez reszty wierny Ojcu (w czym mieści się również oczywiście absolutna wierność dobru), więc zmartwychwstał; podobnie i nasze życie jest drogą przez krzyż do zmartwychwstania. Otóż można na ten związek popatrzeć również w aspekcie przyczynowości celowej: Ponieważ rzeczywistość zmartwychwstania, ponieważ absolutna jedność z Ojcem stanowiła nieodłączną cechę ziemskiego życia Chrystusa (por. tajemnica przemienienia), więc Chrystus był doskonale zjednoczony z Ojcem również na krzyżu; ponieważ została nam udzielona obietnica zmartwychwstania, więc podjęcie krzyża wraz z całym jego pozornym szaleństwem i absurdem jest obowiązkiem wszystkich, którzy tę obietnicę z wiarą przyjmują. Przy czym rzeczywistość zmartwychwstania już w krzyżu jest jakoś obecna (por. opis aresztowania Chrystusa z Ewangelii św. Jana), a rzeczywistość krzyża trwa w tajemniczy sposób również w stanie uwielbionym (wszak na ciele Zmartwychwstałego pozostały rany zadane w czasie męki).
Podkreślamy jeszcze raz, że istotą zarówno krzyża, jak zmartwychwstania jest doskonała jedność z Ojcem. Krzyż jest jednością z Ojcem w świecie skażonym grzechem, zmartwychwstanie jest jednością z Ojcem w świecie wyzwolonym od grzechu. Krzyż wyzwala od grzechu, a więc prowadzi do zmartwychwstania; zmartwychwstanie stanowi nadzieję, a więc zachęca do podjęcia krzyża.
Po takim przygotowaniu można wreszcie przystąpić do pytania, na czym polega absurd i szaleństwo krzyża, do którego jesteśmy wezwani na mocy naszej wiary w zmartwychwstanie. Weźmy prosty fakt: Chrystusowi na krzyżu przybito ręce: Te ręce, które czyniły tak wiele dobra. A przybito Mu je, żeby już więcej dobra nie czyniły. Przy czym ludzie, którzy Go zabili, nie byli bynajmniej generalnie przeciwni dobru, nie byli jawnymi cynikami ani bandytami: byli to ludzie uważający się za sprawiedliwych i rzeczywiście sporo dobra czyniący. Zabili zaś Go, ponieważ głosił absurdalną i nieżyciową zasadę, iż zło nigdy nie jest dozwolone, piętnował. ich zło, o którym oni sądzili, że jest czymś nieuniknionym, jako że takie po prostu jest życie. Otóż oni by wcale Go nie zabijali, gdyby się opamiętał i odstąpił od swego szaleństwa. Mógłby wtedy bez przeszkód dalej czynić swoje dobro. Chodziło im tylko o to, żeby On nie był taki doktryner, żeby odstąpił od swojej nieżyciowej bezkompromisowości, która wprowadza tylko niepokój i narusza ustaloną równowagę społeczną.
Alternatywa, przed którą postawiono Chrystusa, z ludzkiego punktu widzenia była zaiste dramatyczna: Zaświecisz złu ogarek i wtedy będziesz mógł dalej głosić swoje piękne nauki o Bogu oraz uzdrawiać chorych, albo też my Cię potrafimy unieruchomić. Otóż nawet tak przyciśnięty do muru Chrystus okazał się „;doktrynerem”;, z którym nie sposób się dogadać. Tyle tylko, że to co się wydaje doktrynerstwem ż ludzkiego punktu widzenia, z perspektywy Bożej jest jedynie słuszną drogą. Ale też powiedzmy sobie wyraźnie, że gdyby Chrystus nie zmartwychwstał, ci którzy starają się Go naśladować byliby ludźmi bardzo godnymi politowania: trzeba by tylko wzruszyć ramionami, jeśli ktoś odrzuca realne, choć połowiczne dobro na rzecz mrzonek o nieosiągalnym dobru doskonałym.
Ale patrzmy dalej, w jaki sposób etyka zmartwychwstania wprowadza Boską perspektywę w naszą ludzką rzeczywistość. Ukrzyżowanemu nie tylko przybito ręce, ale postanowiono - Go zhańbić i potraktować jak wyrzutka. Ukrzyżowano Go poza miastem, między łotrami, na drzewie hańby, wśród szyderstw i wyzwisk. Dramatyczność rachunku się pogłębia: wszak godność stanowi bezcenną wartość każdego człowieka, utracić ją to gorzej niż utracić życie. Śmierć w hańbie z doczesnego punktu widzenia jest nieszczęściem, którego nie odrobi się już nigdy. Otóż w rachunku ostatecznym nawet ta cena nie jest zbyt wielką, jeśli stawką jest bezwzględna wierność Bogu.
Okazało się zresztą przy okazji, że nawet wobec świata spaczonego złem szatan nie jest królem, ale co najwyżej księciem. Doprowadził do tego, że Chrystusowi przybito ręce, a przecież On nawet wówczas czyni dobro: głosi słowo pociechy i przestrogi płaczącym kobietom, sprawia przemianę łotra, ma słowa miłości dla Matki i Jana, modli się za nieprzyjaciół, a Jego śmierć nawraca setnika. Szatan chciał zhańbić Chrystusa, ale przecież nie wszyscy ulegli zaślepieniu i nawet w godzinie hańby znaleźli się przy Nim przyjaciele i współczujący.
Ostateczne owoce krzyża Chrystusa są oczywiście nieskończenie większe: okazało się, że dopiero bezwzględna wierność dobru - nawet jeśli ma pozory przegranej zadaje złu klęskę. Przybito Mu ręce, ażeby nie czynił więcej dobra, a On przez swoją mękę odkupił świat. Przygwożdżono Go, żeby jak buntownik Absalom zawisł między ziemią a niebem - na znak, że nie jest godzien chodzić po ziemi ani być przyjętym przez niebo - a On stał się pośrednikiem między ziemią a niebem. Rozciągnięto Mu ręce, ażeby więcej cierpiał, a On w swoje rozłożone ręce przygarnia wszystkich. Potraktowano Go jak zhańbionego i trędowatego, a On uzdrawia trędowatych na duszy i wszystkim, którzy się do Niego zbliżają, przywraca godność.
Ogólny nakaz, jaki płynie z krzyża Chrystusowego, jest jasny. Niestety nie zawsze łatwo go przełożyć na język konkretnych zachowań. Wszakże sformułujmy przynajmniej nakaz ogólny: Jesteśmy powołani do zmartwychwstania, a więc już na tej ziemi mamy się starać o bezwzględną jedność z Bogiem, realnie przybliżać się do realnego - choć w doczesności nie osiągalnego - ideału. Wynika stąd, że dobro, uczciwość, wierność sumieniu, miłość ma sens zawsze, również wówczas, kiedy to trudne. Ale nawet wtedy, kiedy wydaje się to bezsensowne, nie znajduje u ludzi uznania lub wystawia nas na nienawiść czy pośmiewisko. O tym, że pod żadnym pozorem nie wolno paktować ze złem, Chrystus mówił wielokrotnie: „;Jeśli prawe twoje oko jest ci powodem do grzechu, wyłup je i odrzuć od siebie. Bo lepiej dla ciebie, że zginie jeden z twoichţ członków, niż żeby całe twoje ciało miało być wrzucone do piekła”; (Mt 5,29); „;Jeśli kto przychodzi do mnie, a nie ma w nienawiści swego ojca i matki, żony i dzieci, braci i sióstr, a nadto i siebie samego, nie może być moim uczniem”; (Łk 14,26); „;Jakże ciasna jest brama i wąska droga, która prowadzi do życia, a mało jest takich, którzy ją znajdują”; (Mt 7,14).
Wydaje się przecież, że tylko ci, którzy idą tą drogą, dają prawdziwe świadectwo Chrystusowi, świadectwo, że zupełne wyzwolenie ze zła i całkowite zjednoczenie z Bogiem rzeczywiście nadchodzi.
Podkreślmy jeszcze jedno szaleństwo etyki zmartwychwstania, które budzi częste protesty u ludzi współczesnych. Chodzi tu o zasadę, że jeśli wszystko od Boga wyszło, wszystko powinno do Niego wrócić. Wynika stąd, że w życiu ludzkim nie ma dziedzin moralnie neutralnych. Można oczywiście zamordować tę prawdę zastanawianiem się nad moralną wartością spaceru czy gry w szachy, można wskazywać na niemożliwe prawie do rozwikłania uwarunkowania moralne naszych czynów, ale tu chodzi o coś daleko ważniejszego.
Mianowicie raz po raz staje przed nami pokusa, żeby jakieś dziedziny ludzkiego życia wyłączyć spod zasad moralnych. I tak swojego czasu liberalizm gospodarczy ogłosił za moralnie obojętną całą dziedzinę ekonomii: drapieżność, jaka wówczas była dozwolona, zostawiła rany, z których Europa leczy się po dziś dzień. Częściej i od dawna próbowano uniezależnić od norm moralnych dziedzinę władzy (por. Machiavelli). Już Biblia protestuje wielokrotnie przeciwko takim nadużyciom: „;Słuchajcie, królowie, i zrozumiejcie... Będąc sługami Jego królestwa, nie sądziliście uczciwie, aniście prawa nie przestrzegali, aniście poszli za zamysłem Boga. Przeto groźnie i rychło natrze On na was, będzie bowiem sąd. straszny nad panującymi”; (Mdr 6,1-9). Z kolei dzisiaj popularnością cieszy się pogląd, że neutralną moralnie jest cała sfera seksu, a pod normy moralne podpada jedynie o tyle, o ile w grę wchodzi dobro lub krzywda drugiego człowieka.
Ta formuła, że moralność dotyczy jakoby jedynie sfery stosunków międzyludzkich, warta jest szczególnej uwagi. Głoszą ją niekiedy ludzie niewątpliwie dobrej woli, a zarazem jest ona niezgodna nie tylko z etyką zmartwychwstania, ale budzi zastrzeżenia chyba nawet z pozycji czysto naturalnych. Mianowicie razi ona swoją doraźnością i krótkowzrocznością: chce się spożywać owoce, a zaniedbuje się pielęgnacji drzewa. To tak jakby kwestionować sensowność uprawiania tych nauk, które nie przynoszą bezpośrednich efektów praktycznych. Tymczasem tak jak kryterium sensowności nauki jest poznanie prawdy, tak kryterium moralności - uszanowanie całej rzeczywistości, uszanowanie natury poszczególnych stworzeń Boskich, uszanowanie Stwórcy i swojej własnej godności. To są korzenie, dzięki którym nauka owocuje praktycznością, a moralność - solidarnością i braterstwem. Jeśli korzenie uschną, owoce można zrywać co najwyżej tylko do końca sezonu.
Czyny ludzkie są czynami osoby: co człowiek czyni, jest związane przyczynowo z tym, kim człowiek jest. Stąd myśl chrześcijańska przywiązuje wagę do pracy nad sobą, tego co nazywano dawniej uprawą cnót czy kształtowaniem charakteru. Praca nad sobą obejmuje najpierw całą sferę myśli. O porządek moralny w naszych myślach trzeba się troszczyć z tym większą starannością, że z myślami można się ukryć przed otoczeniem, a przecież one są nam bezpośrednim bodźcem do dobrych lub złych czynów.
„;Z wnętrza bowiem, z serca ludzkiego, pochodzą złe myśli, nierząd, kradzieże, zabójstwa, cudzołóstwa, chciwość, chytrość, wyuzdanie, zazdrość, obelgi, pycha, głupota. Wszystko to złe z wnętrza pochodzi i nieczystym czyni człowieka”; (Mk 7,21-23). Myśli nasze wyrastają z gleby naszych dobrych lub złych namiętności: praca nad sobą to również wysiłki, żeby nasze namiętności poddawać prawu Bożemu - dobre oczyszczać i rozwijać, złe wykorzeniać, wypaczone prostować. I niech nikt nie mówi, że zła namiętność, która się nie ujawnia na zewnątrz, nikogo nie krzywdzi. „;A Ja wam powiadam: Każdy, kto pożądliwie patrzy na kobietę, już się z nią cudzołóstwa dopuścił w swoim sercu”; (Mt 5,28).
Wszakże korzyść zewnętrzna - owoc w postaci dobrych. czynów - nie jest dla etyki zmartwychwstania celem głównym. Celem głównym jest przesycanie wszystkiego swego wnętrza i całego otoczenia - obecnością Bożą, otwarcie całej swojej istoty na przeduchowienie. Dobre czyny pojawiają się jakby ubocznie, i - rzecz paradoksalna - właśnie dlatego są szczególnie wartościowe. Jest to coś podobnego jak ze szczęściem, które lubi pojawić się zwłaszcza wtedy, kiedy nie jest głównym celem człowieka.
Szaleństwo etyki zmartwychwstania, wynikające z założenia, że cały człowiek, skoro wyszedł od Boga, może i powinien bez reszty do Niego wrócić, to inne jeszcze zasady i normy, z reguły trudne do przyjęcia nawet dla ludzi dobrej woli. A więc będzie to urągający „;zdrowemu rozsądkowi”; nakaz miłości nieprzyjaciół, oparty na przeświadczeniu, że nie ma takich okoliczności, które czyniłyby miłość niemożliwą. Dalej, zasada nierozerwalności małżeństwa, która zdumiewa tym bardziej, że przecież Chrystus dobrze wiedział o twardości naszych ludzkich serc: dlaczegóż więc daje nakazy tak trudne, jak byśmy już byli doskonałymi, a nasze serca przestały już być twarde? Mojżesz przez zatwardziałość serc waszych pozwolił wam na rozwód, ale teraz obowiązuje nowe przykazanie: „;Kto by oddalił swą żonę, a pojąłby inną, popełnia cudzołóstwo względem niej. I gdyby żona opuściwszy swego męża wyszła za innego, dopuszcza się cudzołóstwa”; (Mk 10,2-12).
Jeśli ktoś ma pretensje do Chrystusa o któreś z tych przykazań, w imię logiki powinien te pretensje rozszerzyć i w ogóle mieć żal do Chrystusa, że każe nam iść drogą krzyża. Przecież żyjemy otoczeni złem i sami jesteśmy złem przeniknięci, jakżeż więc wymagać od nas, żebyśmy byli wierni dobru bezwzględnie? Jakże wymagać od grzeszników, żeby postępowali nieskazitelnie skoro aż do śmierci nie zdołamy się wyzwolić z naszych grzechów? Istnieje tylko jedna odpowiedź na te pytania. Po prostu doświadczenie wiary, że absurdalną etykę krzyża można rzeczywiście zachować i że to niezmiernie zbliża człowieka do Boga. Pisał o tym św. Paweł: „;My głosimy Chrystusa ukrzyżowanego, który jest zgorszeniem dla Żydów, a głupstwem dla pogan, dla tych zaś, którzy są powołani, tak spośród Żydów, jak spośród pogan, Chrystusem, mocą i mądrością Bożą”; (1 Kor 1,23n).
Pretensje, dlaczego Bóg żąda od nas rzeczy niemożliwych, w ostatecznym wymiarze sprowadzają się do pretensji, dlaczego Bóg powołał nas do zmartwychwstania. Tymczasem jeśli mamy być bez reszty przepełnieni Bogiem, to i droga do zbawienia musi być bezkompromisową wiernością dobru. Wprawdzie po ludzku rzecz biorąc, życie według etyki krzyża jest po prostu niemożliwe, podobnie zresztą jak zupełnie niewiarygodnie brzmi obietnica zmartwychwstania. Wszakże w miarę jak człowiek żyje według zasad krzyża, coraz bardziej - choć na razie jakby przez mgłę - dostrzega, że naprawdę Bóg nas przygotowuje do przebóstwiającego zmartwychwstania. I wówczas nie co innego, tylko moje osobiste doświadczenie duchowe każe mi wołać razem ze św. Pawłem: „;Wiem, komu zawierzyłem!”
opr. aw/aw