"Poza Kościołem nie ma zbawienia" - próby interpretacji tej prawdy nierzadko przypominają usiłowanie dokonania szpagatu przez słabo wygimnastykowanych intelektualistów
Przykłady teologiczne tytułowej figury gimnastycznej można by mnożyć. Weźmy jednak pierwsze z brzegu, może najjaskrawsze exemplum: pytanie o konieczność Kościoła do zbawienia.
Kościół w określeniu samego siebie i swojej roli wykonał słuszny, a przecież ryzykowny ruch. Ruch niebezpieczny o tyle, o ile działanie w imię miłości — do innych oraz do prawdy — zawsze obarczone jest pewnym ryzykiem. Ale przecież można by równie dobrze nazwać ten ruch niezbędnym. Nawet jeśli towarzyszą mu szeroko otwarte ze zdziwienia oczy świeckich. Nawet jeśli niewierzący usłyszą w kościelnej nauce tylko to, co zgrzyta w ich uszach.Yves Congar twierdził, że zasada „Poza Kościołem nie ma zbawienia” to nieszczęśliwe sformułowanie, choć może raczej trzeba było powiedzieć, że nie o samą frazę rzecz się rozbija, ale o jej interpretację. Nie wolno zapomnieć, że samo Pismo Święte wykonuje nie lada szpagat, gdy z jednej strony wskazuje na konieczność chrztu i wiary w Jezusa (por. Mk 16,16), a z drugiej widzi w Nim Zbawcę wszystkich ludzi, zwłaszcza wierzących (1 Tm 4,10). Nie wolno więc powyższej zasady, przypisywanej św. Cyprianowi, rozumieć na sposób ekskluzywistyczny i w tym duchu odmawiać komuś zbawienia ze względu na brak widzialnej przynależności do Kościoła. Zresztą trzeba pamiętać, że zasada extra Ecclesiam nulla salus nie została skierowana do pogan, ale do chrześcijan, o których troszczył się pasterz Kartaginy, uważający łączność z biskupem za sprawdzian autentycznej wiary.
Jak dziś rozumieć ten aksjomat afrykańskiego ojca Kościoła? Należy wyjść od stwierdzenia (oczywistego dla chrześcijanina): „Poza Chrystusem nie ma zbawienia” (extra Christum nulla salus) i nie zapominać, że Chrystus jest Głową dla Kościoła, który jest Jego Ciałem (Ef 1,22—23). Z tego brzmiącego poetycko, ale przecież wyrażającego prawdziwą jedność sformułowania wynika zbawcze pośrednictwo Kościoła związane ze zbawczym pośrednictwem Chrystusa. Nie chodzi o wykluczanie z Kościoła kogokolwiek (wyznajemy w Credo wiarę w Kościół katolicki, a nie sekciarski), ale o podkreślenie, że jeśli misją Chrystusa jest zbawienie ludzi, to dzieła zbawienia dokonuje On w Kościele i poprzez niego. Aksjomat „Poza Kościołem nie ma zbawienia” oraz idea Kościoła jako powszechnego sakramentu zbawienia — podkreślał wyżej cytowany uczestnik Soboru Watykańskiego II — mają dokładnie to samo znaczenie.
Słusznie Kościół doszedł do wniosku, że właściwszy od eklezjocentryzmu będzie chrystocentryzm. Zauważmy, że ta zmiana paradygmatu uwidacznia się także w stosunku do innych religii. Proponuje się dziś podejście inkluzywistyczne, które uznaje zbawczą wartość religii pozachrześcijańskich, ale zbawienie w nich postrzega jako pochodzące od Chrystusa i obecne w Jego Kościele (Ireneusz Sławomir Ledwoń). Mocno wysunięta w przód noga nie może oderwać się od tamtej stąpającej po ziemi obiecanej Objawienia, według którego tylko w Chrystusie możemy być zbawieni. Dlatego należy wykluczyć — przestrzega teologicznych gimnastyków Międzynarodowa Komisja Teologiczna — istnienie odmiennych ekonomii zbawienia dla tych, którzy wierzą w Jezusa, i dla tych, którzy nie wierzą w Niego. Nie może być dróg prowadzących do Boga, które nie zbiegałyby się w jedynej drodze, którą jest Chrystus (dokument Chrześcijaństwo a inne religie).
Spotyka się świecki co rusz z tymi, których określa slogan „Chrystus tak, Kościół nie”; jeszcze częściej („co rusz co rusz”) dane mu jest dialogować z tymi, którzy twierdzą, że wszystkie religie mówią o tym samym. I mimo że jest dla niego oczywiste, iż granice doświadczania Boga nie przebiegają według prostych linii progów naszych kościołów, to jednak tęskno mu, Panie, do tego, co stracił — Kościół zabrał mu jeden z tych argumentów w rozmowie z niewierzącymi, do których tak przywykł: ten moralny szantaż, straszak uderzania w wysokie tony potępienia, który służył do zmuszania ludzi, aby raczyli uznać Chrystusa (by uniknąć piekła, oczywiście) i wejść do Kościoła (dla tego samego powodu). Teraz świecki będzie zmuszony do uczynienia tej figury gimnastycznej, którą Kościół ćwiczy od kilku dziesięcioleci. Niechże przemyśli na nowo swoje bycie w nim, a potem proponuje wejście do niego tym, których spotka na swojej drodze.
Dwa są rodzaje szpagatu: pierwszy, zwany damskim (albo francuskim), polega na wystawieniu jednej nogi w przód, a drugiej w tył; Kościół, zwany naszą matką, preferuje oczywiście ten wariant szpagatu, próbując łączyć rzeczy nowe ze starymi. Ale niektórzy chcieliby wykonać szpagat męski (zwany tureckim), który polega na rozłożeniu nóg na boki. I jeśli damski jest ryzykowny o tyle, że wymaga wysiłku ze strony wierzących oraz właściwego wytłumaczenia swojego stanowiska niewierzącym, o tyle ten drugi, męski, nie prowadzi do niczego dobrego. Na przykład niejaki John Hick wykonuje męski szpagat, gdy uznaje swoją myśl — cóż za skromność! — za przewrót kopernikański zrównujący wszystkie religie, jako że po tym przewrocie Chrystus staje się jedynie wzorcem pośrednictwa zbawczego. No cóż, kto twierdził, że gimnastyka to zdrowie?...
Tekst ukazał się w Homo Dei nr 4 (305)/2012.
opr. mg/mg