Nadsens, który niekiedy wydaje się nonsensem

Z cyklu "Szukającym drogi"

Jest w Kościele wiele przeżytków średniowiecza, kłócących się ze zdrowym rozsądkiem. Na przykład klasztory karmelitanek, gdzie kobiety zamykają się na dziesięć spustów i odgradzają od świata. Po co to wszystko? Przecież modlić by się mogły również gdzie indziej. A tak to tylko marnują swoje życie. Przecież takie zakonnice mogłyby pielęgnować chorych albo uczyć religii, byłby przynajmniej z nich jakiś pożytek. A i Kościół by na tym skorzystał, bo gdyby takie pobożne panie nie uciekały od ludzi, mogłyby swoją pracą i słowem propagować wiarę.

 

Przepraszam, że będę odrobinę niegrzeczny. Cóż, okazuje się jeszcze raz, że człowiek jest istotą wiecznie nietolerancyjną. Sądzę, że nawet gdyby zamknięcie się w klasztorze kontemplacyjnym rzeczywiście nie miało sensu, nie widzę powodu, aby zabraniać takiego sposobu życia ludziom, którzy mieliby na to ochotę. Wydaje mi się, że należy być tolerancyjnym wobec różnych dziwnych ludzkich wyborów, jeśli tylko nie powodują cudzej krzywdy i nie naruszają publicznego porządku. Jeśli zaś jakiś „dziwny wybór” łączy się z dużym poświęceniem — wtedy już trzeba się zastanowić dziesięć razy, zanim się powie na jego temat jedno złe słowo.

Sądzę, że zakonnicom klauzurowym należy się przynajmniej tyle tolerancji, ile mają ludzie prości dla turystów udających się w góry. Nie mogą oni pojąć, jak człowiek przy zdrowych zmysłach może ładować na siebie ciężki plecak i drapać się na szczyty, mimo że nikt go do tego nie zmusza — bo czyż nie lepiej byłoby odpocząć sobie w ogródku albo pójść na spacer na łąkę czy do lasu? Prości ludzie mogą nie rozumieć uroków górskich wędrówek, ale dziwią się ich amatorom w sposób życzliwy i bynajmniej nie uważają ich za głupców.

Jaki ma sens zamknięcie się w klasztorze kontemplacyjnym? W każdym razie tego pytania nie rozpatrywałbym z punktu widzenia korzyści, jakie życie klasztorne może przynieść zakonnikowi, innym ludziom czy całemu Kościołowi. Wyprawy górskie podejmuje się, jak wiadomo, bezinteresownie, i chociaż przynoszą one wiele korzyści (również społecznych), są to korzyści, po pierwsze, osiągane jakby mimochodem, a po wtóre — zupełnie swoiste, mieszczące się raczej w kategorii być niż mieć. Na szczytach gór nie należy raczej szukać bogactw naturalnych, a nawet formy życia są tu uboższe (choć szczególnie piękne). Tutaj można raczej znaleźć trochę hartu, głębszego poznania siebie, rozszerzyć swoją wyobraźnię, spojrzeć w zupełnie nowy sposób na różne skądinąd całkiem banalne szczegóły swojego ludzkiego żywota, jak również świata, w którym ten żywot przyszło nam spędzać. Ponadto, wyprawy górskie po prostu wzmacniają zarówno fizycznie, jak psychicznie.

Pytanie o korzyść jest oczywiście ważne, ale biada nam, gdybyśmy chcieli wszystko oceniać przez jego pryzmat. Życie stałoby się żałośnie ubogie i smutne. Wartości mieszczące się w kategorii mieć są bardzo ważne i po wielekroć łączą się z wartościami typu być, ale te ostatnie nie są bynajmniej pochodną tych pierwszych. Dlatego zarówno poszczególny człowiek, jak i społeczeństwa odczuwają potrzebę działań nie przynoszących żadnych wymiernych korzyści. Co komu przyszło z tego, że jakiś uczony poświęcił mnóstwo energii i czasu, aby odczytać pismo starożytnych Sumerów? Albo co za korzyść z kwiatów, które przyniosłeś mi na imieniny? Czy nie lepiej, gdybyś mi kupił bombonierę? Po co nadstawiasz głowę w obronie pokrzywdzonego? Nic nie zdziałasz, a jeśli coś zyskasz, to najwyżej nieprzyjaciół. Rzecz jasna, że trzeba być barbarzyńcą, aby w ten sposób myśleć — i sądzę, że na szczęście niewielu jest takich barbarzyńców.

Niestety, miliony ludzi cierpi głód. Ale czy trzeba wobec tego domagać się, aby zaprzestano uprawy kwiatów i całą ziemię, przeznaczoną dotąd na kwiaty, obsadzić kartoflami? Absurd, oczywiście. Ziemi jest dość, żeby rodziła wszystkim zarówno chleb, jak i kwiaty. To tylko nam brakuje rozumu i miłości, aby ziemię odpowiednio wykorzystać. Ziemia, na której zakazano by rosnąć kwiatom, dlatego że musi rodzić kartofle, byłaby koszmarem.

Podobnie jest z międzyludzką solidarnością. Od upadku pierwszych rodziców ciągle brakuje dobrych rąk, które niosłyby pomoc i pociechę chorym, sierotom, starcom i wszystkim, których dotknęło jakieś nieszczęście. Ale czyżby stąd wynikało, że wszystkich bez wyjątku, którzy nastawili się na życie bezinteresowne, należy kierować do dzieł miłosierdzia? Zawsze najłatwiej domagać się czegoś od innych, innych poprawiać, innymi zatykać dokuczliwe dziury. A może należałoby raczej uszanować bogactwo ludzkich powołań, zaś bezinteresowność i postawy braterstwa wobec potrzebujących krzewić wśród wszystkich, od siebie zaczynając?

W każdym razie z punktu widzenia Ewangelii Pański pogląd na temat klasztorów klauzurowych wydaje się fatalny. Bo czymże jest ta obawa, że dobre energie, kierowane bezpośrednio ku Bogu, marnują się, podczas gdy można by je zużytkować na korzyść ubogich? Właśnie tak zareagował jeden z uczniów — nie wymieniajmy go po imieniu — na „zmarnowanie” drogocennego olejku, który Maria z Betanii wylała na stopy Jezusa (J 12,1—8). Uczeń ten był zdrajcą. Również dzisiaj wydaje się swego rodzaju zdradą zapomnieć, że źródłem naszej miłości braterskiej, również miłości ubogich i potrzebujących, jest prawdziwa miłość Boga. Kościół, który by zapomniał, że Boga należy kochać „z całego serca, z całej duszy, ze wszystkich sił i ze wszystkich myśli”, nie umiałby już pełnić dzieł miłosierdzia.

Właśnie to jest jednym z głównych sensów klasztoru kontemplacyjnego: przypominanie Kościołowi, że Bóg wart jest miłości ponad wszystko, bezinteresowne wylewanie drogocennego olejku na stopy Jezusa.

Jeszcze jeden obraz biblijny kojarzy mi się szczególnie z zakonami kontemplacyjnymi. Mianowicie targowanie się Abrahama z Panem Bogiem o los Sodomitów. Gdyby było w Sodomie choćby dziesięciu sprawiedliwych, ze względu na nich Bóg zachowałby od zagłady całe bezbożne miasto. Oczywiście, naszą Głową jest sam Najsprawiedliwszy, dlatego bramy piekielne nie zwyciężą Kościoła. Niemniej Chrystus nie przyszedł przecież po to, aby nas zastąpić w dziele sprawiedliwości, ale żeby nas do niego wezwać i uzdolnić. Toteż deficyt sprawiedliwych wydaje się dzisiaj chyba tak samo palący jak wówczas w Sodomie.

Otóż mam takie ciche przekonanie, że ta niezmiernie trudna (bo w swojej zewnętrznej formie tak dokuczliwie monotonna) ofiara, jaką składają Bogu siostry i bracia z zakonów kontemplacyjnych, bardzo nam poprawia ten nie najlepszy bilans sprawiedliwości (a że nie najlepszy, to widać gołymi oczami). Oczywiście, niedostępne są człowiekowi drogi Boże ani nie poznamy do końca tajemnicy spełniania się obcowania świętych, ale tak jakoś czuję.

W każdym razie nie sądzę, abyśmy błądzili, jeśli — grzeszni, choć ciągle starający się podnosić i dążyć do Boga — spodziewamy się, że ci, którzy poświęcili swoje życie wyłącznie Bogu, służą Mu również w naszym imieniu.

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama