Czy ten grzech może być odpuszczony?

Z cyklu "Szukającym drogi"

Niestety, to już się stało. Wszystko dałabym za to, żeby móc jeszcze raz ten wybór podjąć. Życie nawet bym za to oddała. Tego jednak już się nie da odwrócić. I nie mogę uwierzyć, żeby sam Bóg mógł mój grzech unieważnić. Wierzę, że Pan Bóg jest nieskończenie miłosierny. Proszę jednak zrozumieć moją rozpacz: przecież zabiłam niewinną istotę, która była mi powierzona. Tego się już nie da cofnąć, miłosierdzie Boże nie może chyba dokonywać rzeczy absurdalnych. Życie straciło dla mnie sens. Gdyby mieć iskierkę nadziei, że ten grzech da się choć trochę naprawić, unieważnić, odwrócić, wymazać — żeby on mnie tak nie obciążał. Patrzę, jak matki prowadzą swoje wózki, patrzę z płaczem na rówieśników mojego dziecka, ale ono już nie żyje. Z mojej winy.

Niech Pani sobie przypomni, jak odnosił się do grzeszników Pan Jezus. Nigdy nie próbował pocieszać ich nieprawdziwie. Nie przekonywał na przykład cudzołożnicy, że jej grzech nie jest wielki — byłaby to nieprawda: jej grzech był przecież bardzo ciężki. Nie mówił też jej, że On jej grzech unieważnia. On tylko pochylił się nad nią miłosiernie i powiedział, że jej nie potępia. Powiedział jej ponadto, żeby więcej nie grzeszyła. Ona zaś z pewnością nie tylko już więcej nie dopuściła się tego grzechu, ale jej życie stało się odtąd zupełnie inne, przemienione.

Toteż bardzo dobrze, że nie daje Pani posłuchu nierzetelnym pocieszycielom, których zapewne Pani nie brak. Że nie szuka Pani żadnych usprawiedliwień swojego czynu. Grzech nazywa Pani po imieniu. I ma Pani niestety rację. Choć niejedno usprawiedliwienie zapewne by się znalazło. Zapewne przed podjęciem swojej nieszczęsnej decyzji przeżyła Pani wielki dramat, zapewne istniały jakieś wielkie powody, dla których Pani na ten krok się odważyła. Cóż, kiedy te powody — i teraz Pani to dobrze rozumie — zupełnie nie usprawiedliwiają zamachu na życie własnego dziecka. Zapewne ma Pani żal — jakżeż słuszny! — do różnych osób, które w taki lub inny sposób przyczyniły się do tego, że stało się to, co się stało. Cóż, kiedy to właśnie Pani podjęła tę decyzję, a przecież — i słusznie Panią to gnębi — dramat swój mogła Pani i powinna rozwiązać inaczej.

Ciężko mi pisać te słowa, Pani ciężko będzie je czytać, ale z tym zgadzamy się zapewne oboje: że prawdziwą pociechę można znaleźć tylko na gruncie prawdy, nawet jeśli to prawda bardzo gorzka.

Pierwsze słowo, jakie mam Pani do powiedzenia, tylko pośrednio jest słowem pociechy, przede wszystkim jest ono słowem przestrogi: Niech Pani nie da się zagryźć wyrzutom sumienia! Nie po to Pan Bóg dał nam sumienie, żeby nas dręczyło, ale po to, żeby przestrzegało przed złem oraz żeby przynaglało nas do naprawy zła już popełnionego (w tym wszystkim, co się jeszcze da naprawić). Sumienie ma swoją naturalną celowość, jest skierowane ku życiu: chroni przed upadkiem lub z niego dźwiga, wzywa do wejścia na lepszą drogę i zachęca do wytrwania na niej. Sumienie, które tylko człowieka gnębi i rozsnuwa czarne chmury nad jego życiem, jest sumieniem zbłąkanym, pozbawionym swojej naturalnej celowości.

Powiem Pani otwarcie: Niech Pani stara się nie dopuścić diabła do swoich wyrzutów sumienia. Diabeł jest ojcem śmierci. To on popchnął Panią do tego grzechu, a teraz chce jeszcze zagarnąć dla siebie ten wielki dar Boży, jakim są wyrzuty sumienia; chce Panią przygnieść smutkiem, rozpaczą, duchowo sparaliżować. Proszę za żadną cenę nie dopuścić do tego, że wyrzuty sumienia zamkną Panią w bezpłodnym bólu z powodu popełnionego grzechu. To prawda, trzeba płakać nad swoim grzechem, i dobrze Pani robi, że płacze — ale niech ten płacz Panią przemienia, pomoże Pani odnaleźć się, prowadzi do życia.

Teraz Pani już wie, że tego grzechu nigdy więcej Pani nie popełni. Ale owocem wyrzutów sumienia powinno być coś więcej niż postanowienie, że to się już więcej nie powtórzy. Straszny grzech, którym obciążyła Pani swoje sumienie, miał przecież głębsze źródła: zabrakło Pani utrwalonego przeświadczenia, że życie ludzkie zawsze i bez względu na okoliczności jest święte; nie było w Pani stanowczej wiary, że nie ma takiej sytuacji, w której człowiek musiałby popełnić zło; zbyt słabe okazało się Pani zaufanie do Bożej Opatrzności, która wprawdzie dopuszcza na nas różne doświadczenia, ale nigdy nie zostawia nas samym sobie. Wyrzuty sumienia dopiero wtedy spełnią swój cel, kiedy zacznie Pani pracować nad usunięciem tych niedobrych źródeł grzechu. Niech zacznie Pani prosić Boga o prawdziwą ufność w Bożą Opatrzność, ufność na co dzień, o głębokie pragnienie zachowywania wszystkich Bożych przykazań, o wewnętrzną przemianę.

Życia dziecku Pani już nie przywróci, ale niech naprawia Pani przynajmniej to, co się jeszcze da naprawić. Los dziecka proszę zostawić miłosiernemu Bogu. Jak wiadomo, niektóre dzieci również bez winy swoich rodziców umierają jeszcze przed urodzeniem — i na pewno Pan Bóg żadnego z nich nie skrzywdzi. Ufajmy, że nie skrzywdzi też tego dzieciątka, przeciwko któremu Pani tak ciężko zawiniła. Nie otrzyma ono od Boga tych darów, które zapewne otrzymałoby, gdyby mogło żyć, ale Pan Bóg na pewno okaże mu w jakiś sposób swoją dobroć. Teraz od Pani zależy, czy jego śmierć niewinna będzie miała przynajmniej ten sens pozytywny, że stanie się bodźcem do duchowej przemiany w Pani, jego pokutującej matce.

Męczy Panią świadomość, że popełniła Pani grzech nie do naprawienia. Proszę mnie teraz posłuchać uważnie, bo to jest najważniejsza część tego listu. Proszę popatrzeć na Ukrzyżowanego Chrystusa i szczególnie zauważyć rany w Jego ciele: te rany sprowadziły na Niego śmierć. I proszę sobie przypomnieć, że rany te wcale nie zniknęły w ciele Zmartwychwstałego: niewiernemu Tomaszowi kazał przecież Chrystus włożyć rękę w swój bok i palec w miejsce gwoździ. Jednak w ciele Zmartwychwstałego rany te doznały najgłębszego przemienienia: już nie były źródłem śmierci, stały się źródłem życia dla nas wszystkich!

Proszę uwierzyć, proszę uwierzyć całą duszą, że Chrystus ma moc przemienić tę ranę, którą Pani w sobie nosi. Ta rana wprawdzie nigdy nie zniknie, do końca życia będzie Panią nawiedzała świadomość, że dopuściła się Pani kiedyś tak wielkiego grzechu. Jednak Chrystus tę ranę śmierci może przemienić w źródło życia. Po dwóch znakach rozpozna Pani, że to już się stało — i wówczas nie tylko wróci Pani spokój i radość życia, ale ogarnie Panią taki pokój i radość, jakich przedtem Pani może nie znała. Warunkiem, żeby to się stało, jest oczywiście uzyskanie Chrystusowego przebaczenia w sakramencie pojednania. Znakami zaś, że nie stawia Pani przeszkód łasce przebaczenia, jest — po pierwsze — owa wewnętrzna przemiana, o której już napisałem; i po drugie to, że każdy grzech przeciwko poczętemu życiu, o którym Pani się dowie, będzie Panią napełniał bólem i smutkiem i będzie się Pani starała za wszelką cenę ustrzec inne kobiety przed tym, przed czym Pani nie ustrzeżono.

I kto wie, może nadejdzie kiedyś dzień, kiedy o swoim grzechu — przecież tak strasznym — odważy się Pani powiedzieć: „błogosławiona wina”. Rozpozna Pani wówczas, że właśnie do Pani odnoszą się słowa, które Chrystus wypowiedział o Marii Magdalenie: „Umiłowała wiele, albowiem wiele jej odpuszczono”. Jeśli bowiem Chrystus przebacza nawet tak wielki grzech — a na pewno przebacza każdemu, kto o to prawdziwie prosi — zobowiązuje nas to do nowego, głębszego życia. I do gorącej troski, żeby innych ludzi przed takim grzechem powstrzymywać.

Bo niestety praktycznie bywa różnie. Otrzyma czasem ojciec czy matka rozgrzeszenie z winy dzieciobójstwa, a jednocześnie sprawia im jakąś złą satysfakcję, że inni ludzie w analogicznej sytuacji postępują podobnie jak oni. Wydaje im się, że ich własna wina jakby się pomniejsza przez to, że inni też podobne winy popełniają. Często właśnie ci ludzie, którzy sami mają ten grzech na sumieniu, wręcz doradzają kobiecie, znajdującej się w trudnej sytuacji, żeby przekreśliła swoje macierzyństwo. Dokładają swoją niedobrą cząstkę do tej atmosfery nietolerancji, jaką w naszym społeczeństwie otoczona jest ciąża kobiety chorej, niezamężnej, zbyt starej, zbyt młodej, wielodzietnej, materialnie nieustabilizowanej itp.

Co powiedzieć o takich ludziach, którzy w sakramencie pokuty prosili Chrystusa o przebaczenie ich grzechu przeciw życiu własnego dziecka, a zarazem nie przeraża ich ani nie smuci to, że grzechy takie nadal są popełniane, i to masowo? Co warta była ich skrucha, jeśli nie ruszą nawet palcem, żeby innych przed podobnym grzechem powstrzymać? Czy oni naprawdę żałowali za swój grzech, jeśli innych do takiego samego grzechu namawiają?

Powiem tylko jedno: Miłosierdzie Boże jest wprawdzie nieskończone, ale Pan Bóg nie pozwoli się ze swojego miłosierdzia naigrawać. „Nie łudźcie się: Bóg nie dozwoli z siebie szydzić!” (Ga 6,7) „Straszna to rzecz wpaść w ręce Boga żywego” (Hbr 10,31). Jeśli w ogóle do kogoś te słowa się odnoszą, to na pewno skierowane są one przeciw tym ludziom, którzy splamili się niewinną krwią i nieprawdziwie wyspowiadali się z tego grzechu. Bo gdyby wyspowiadali się prawdziwie, otrzymaliby od Boga łaskę przerażenia i staraliby się ratować każde poczęte życie ludzkie, o którym dowiedzieliby się, że jest zagrożone.

Pani jednak niech się podniesie na duchu. Proszę się tylko otwierać na miłosierną wszechmoc Boga, który nawet ranę grzechu potrafi przemienić w źródło życia. Przy takiej postawie dotyczyć będzie Pani inny tekst święty, tekst skierowany właśnie do ludzi splamionych, ale prawdziwie pokutujących: „Choćby grzechy wasze były jak szkarłat, nad śnieg wybieleją; choćby były czerwone jak purpura, staną się białe jak wełna” (Iz 1,18).

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama