Trzy antropologie i trzy pedagogiki

Z cyklu "Wybierajmy życie"

Zacznę od banalnej uwagi, że wychowanie jest tak ogromnie ważne , że dziecko, jeżeli braknie mu wychowania, po prostu umrze. „Człowiek musi zostać wychowany, aby mógł żyć jako człowiek. (...) W porównaniu z wszystkimi gatunkami zwierząt instynktowna spuścizna człowieka jest nieproporcjonalnie mała: nie umie on prawie nic i prawie nic nie umie zrobić. Jeśli nie zostanie pouczony, nie wie na przykład, co powinien jeść. Jeżeli małe dziecko - a nawet osoba dorosła - zgubi się w lesie, nie umie rozróżnić, co może spożyć, a czego nie; nie wie, jak polować, ani gdzie w ziemi szukać pożywienia. Skoro nie wie i samo nie potrafi się nauczyć znajdowania pokarmu ani przygotowywania go, ani obrony, ani nawet chodzenia, potrzebuje obecności i nauki innych, dorosłych ludzi, aby posiąść te elementarne wiadomości i umiejętności”.

Można powiedzieć tak: Każdy człowiek otrzymuje jakieś wychowanie, rzecz w tym, że człowieka można wychowywać dobrze lub źle. Stąd ogromna ważność naszych poglądów na wychowanie, te zaś w dużym stopniu zależą od naszej koncepcji człowieka .

Żyjąc w cywilizacji chrześcijańskiej, często nie jesteśmy świadomi tego, że dopiero dzięki Objawieniu Bożemu poznaliśmy prawdę o człowieku i o jego godności. Dzisiaj z prawdy tej odcinają kupony także (i na szczęście) różne ideologie laickie. Warto jednak przypomnieć sobie, że istniały — i jeszcze istnieją — całe cywilizacje, w których o człowieku nie myśli się zbyt wzniośle. Świetnie można to zaobserwować w różnych mitach na temat pochodzenia człowieka. Wszystkie bez wyjątku są one świadectwem bardzo niskiego mniemania człowieka o samym sobie.

Kim jest człowiek według mitów

Według mitu sumeryjskiego, stworzenie człowieka wymusili na bogu Enki młodsi bogowie, którzy już mieli dość ciężkiej pracy, jaką musieli wykonywać na ziemi. Okazało się zresztą, że z siedmiu pierwszych ludzi, od początku przeznaczonych do życia w trudzie i udręce, aż sześciu bogowie sfuszerowali, tak że ludziom od samego początku przypadł los nie do pozazdroszczenia.

Natomiast w babilońskim poemacie Enuma Elisz mówi się o tym, że na człowieka już w chwili stworzenia został złożony grzech popełniony w świecie boskim. „Pośród bogów pojawia się wina - przypatrzmy się temu mitowi od razu w interpretującym opisie wybitnego współczesnego biblisty. - Apsu i Mummu zostali zabici i na skutek tego śmierć wkroczyła do bytu. Kingu, przywódca boskich buntowników, zostaje pojmany. Zgromadzenie bogów skazuje go, aby posłużył ponownemu usunięciu zła ze sfery bogów. W tym celu zostaje zabity, a z jego krwi stworzona zostaje ludzkość. W ten sposób w egzystencji człowieka, śmiertelnej i wydanej na pastwę całemu złu, zostaje zamknięta i uwieczniona wina powstała w sferze boskiej”.

Greckich mitów na temat pochodzenia człowieka dotarło do nas znacznie więcej. Otóż pierwszego człowieka ulepił z gliny i wody Prometeusz, a zatem bóg raczej drugorzędny, a w każdym razie nie najwyższy Z kolei głośny mit o Deukalionie i Pyrrze opowiada, że ludzkość zniszczona podczas potopu odrodziła się z kamieni, jakie ci oboje rzucali za siebie: „Kamienie, które mąż rzucił za siebie - męską postać przybierają, te, które ręką rzuciła niewiasta - niewieścią. Dlatego ród nasz twardy, na trud wytrzymały, to znak, z jakiego materiału nas stworzono”.

Owidiusz przekazuje ponadto dwa mity o ludziach, jacy wyrośli z posianych w ziemię zębów zabitego smoka. Natomiast pracowity lud Myrmonidów powstał z mrówek: „Ciała zmienione, ale obyczaje pozostały dawne, do dzisiaj przetrwały, naród skrzętny i pracowity, umie dorobek własny uszanować i umie go użyć”.

Warto może jeszcze przypomnieć późniejszy, orficki mit o stworzeniu człowieka z popiołów, jakie pozostały po boskim Dionizosie i niegodziwych Tytanach: „Dionizos został dzieckiem zabity przez okrutnych i podstępnych Tytanów, którzy następnie ugotowali i pożarli ciało boga. Zeus za karę poraził ich piorunem, a z ich popiołów stworzył ludzi. Dlatego ludzie partycypują w złej naturze tytanicznej i w dobrej naturze boskiej”.

Jeśli idzie o mity hinduskie na temat pochodzenia człowieka, pierwszą ich cechą, jaka rzuca się w oczy, jest przenikający je panteizm. Mit o Pradżapatim, który sam jeden był na początku, wyjaśnia powstanie świata - a w tym świecie powstanie człowieka - samoofiarowaniem się owego boga. Z rozpadającego się ciała Pradżapatiego wyłoniło się wówczas wszystko, co istnieje - w tym również ziemia, a na ziemi człowiek. Była to zresztą raczej degradacja istnienia, niż coś pozytywnego - prawdziwe istnienie boga przeobraziło się bowiem w trwanie jakby pozorne, charakterystyczne dla stanu maji. Stąd podstawowym zadaniem wszystkiego, co wyłoniło się z ciała Pradżapatiego, a w każdym razie podstawowym zadaniem człowieka jest staranie się o powrót do owej boskiej prajedni.

Najbardziej chyba znany mit hinduski na temat pochodzenia człowieka również przypisuje człowiekowi pochodzenie boskie, ale zarazem będące wynikiem kolejnych degradacji. Prarodzicem naszym był młodszy i niewydarzony brat boga Indry, Wiwaswat. Urodził się on bez rąk i nóg, nienaturalnie gruby, toteż starsi bracia postanowili go przerobić - i w ten sposób Wiwaswat stał się pierwszym człowiekiem.

Druga degradacja, której ludzie zawdzięczają swoje istnienie, dokonała się za sprawą żony Wiwaswata, Saranju. Nie chciała ona małżeństwa z tym nieudacznikiem, toteż po urodzeniu mu bliźniąt ukształtowała swego sobowtóra i podstawiła ją mężowi. Wiwaswat nie zauważył podmiany i z owej fałszywej Saranju urodził się Manu, pierwszy człowiek w całym tego słowa znaczeniu (Wiwaswat w końcu bowiem odzyskał status boga).

Manu ożenił się - to jeszcze jedna degradacja tego co boskie w kierunku tego co ludzkie - z dziesięcioma córkami Wirini (vel Ratri, vel Dakszi), czyli Nocy. I właśnie w ten sposób zaludniła się ziemia.

Porównajmy teraz wszystkie powyższe mity z biblijną opowieścią o stworzeniu człowieka. Po pierwsze, Biblia - w przeciwieństwie do różnych mitologii, zawierających zazwyczaj wiele, zresztą nie dających się wzajemnie ze sobą zharmonizować, mitów o początkach człowieka - przekazuje tylko jedną opowieść o tym, w jaki sposób człowiek znalazł się na ziemi. Owszem, opowieść ta przekazana została w dwóch redakcjach - młodszej, kapłańskiej (Rdz 1,26-31), i starszej, jahwistycznej (Rdz 2,4-25) - ale nie ma wątpliwości, że oba opisy dotyczą tego samego wydarzenia.

Jasna świadomość, że wszyscy pochodzimy z jednego pnia - ba, nawet od jednej pierwszej pary - istotnie pomogła nam zrozumieć, że jako ludzkość stanowimy jedną rodzinę. Karl Jaspers - który, jak wiadomo, raczej dystansował się wobec chrześcijaństwa - źródeł owej uniwersalizującej tendencji dopatrywał się nawet znacznie głębiej, mianowicie w biblijnym monoteizmie. Jego zdaniem, dopiero wyznawanie jedynego i osobowego Boga, który jest transcendentnym wobec wszechświata jego Stwórcą, umożliwiło ludziom patrzenie na ten wszechświat jako na całość, jako na universum znajdujące się w obliczu swego Stwórcy. Wiara w Boga, który jest Stwórcą i Ojcem wszystkich ludzi, umożliwiła również ukształtowanie się samego nawet pojęcia ludzkości jako czegoś jednego.

Po wtóre, tylko Boże Objawienie mówi o tym, że człowiek został stworzony przez samego Boga i że podstawowym tego powodem była miłość Boża. W religiach politeistycznych człowiek nie śmie myśleć o sobie tak wysoko, ażeby swoje istnienie przypisywać aż bogu najwyższemu. (Piszę „bóg najwyższy” z małej litery, bo w mitach również on sam wyłonił się niegdyś z pierwotnego chaosu, zatem zapewne jest on tylko jedną z sił tego świata, a wobec tego byłoby bluźnierstwem dopatrywać się w nim Boga Prawdziwego).

Pod jednym tylko warunkiem politeiści mają odwagę objaśniać początek ludzi wolą boga najwyższego: jeśli w micie wyraźnie mówi się o tym, że człowieka ów bóg najwyższy uczynił czymś w rodzaju metafizycznego śmietnika. W ten sposób, w micie babilońskim, Marduk stwarza człowieka, ażeby umieścić w nim przeklętą krew zbuntowanego boga Kingu. Z kolei w micie orfickim, Zeus stwarza człowieka z boskich resztek Dionizosa, ale i z pozostałości po niegodziwych Tytanach. Natomiast australijski bóg Baiame stwarza człowieka z własnych odchodów. Jak widzimy, politeiści nie myśleli o sobie, ani w ogóle o człowieku, w sposób zbyt wygórowany.

O miłości Boga jako ostatecznym źródle powstania człowieka nie mogą również, rzecz jasna, mówić mity panteistyczne. W panteistycznym obrazie świata jedynym powodem powstania rzeczy i ludzi może być tylko rozpadanie się boskiej prajedni. Toteż samo nawet zaistnienie człowieka mity te przedstawiają jako nic dobrego, jako wynik degradowania się tego co boskie. Tylko na gruncie biblijnej wiary w transcendentnego Stwórcę nieba i ziemi możliwe stało się poznanie tej prawdy, że istniejemy dlatego, gdyż staliśmy się przedmiotem szczególnej Bożej miłości.

Wreszcie po trzecie, nigdzie poza Bożym Objawieniem nie znajdziemy prawdy, że człowiek został stworzony jako ktoś jednoznacznie i całkowicie dobry, co więcej, że został stworzony na obraz i podobieństwo samego Boga (Rdz 1,26n), a grzech oraz inne zło pojawiły się później z naszej własnej winy (choć nie bez wpływu grzechu, jaki miał miejsce w świecie stworzeń duchowych). Mitom początku obca jest sama nawet idea grzechu pierworodnego, podobnie jak nie znajdziemy w nich samej nawet idei stworzenia. Wszechświat oraz ludzie albo wyłaniają się z jakiegoś boga (mity panteistyczne), albo - częściej - tworzone są z pierwotnego chaosu, nieraz wyobrażanego w postaci siejącego zniszczenie potwora, pokonanego w kosmogonicznej walce przez boskiego demiurga (mity politeistyczne).

Zarówno mity panteistyczne, jak politeistyczne, przekazują nam skrajnie pesymistyczny obraz człowieka: w człowieku jest wiele zła, i to nie dlatego, żeśmy sami to zło na siebie sprowadzili, ale dlatego, że takimi zostaliśmy już stworzeni. W mitach panteistycznych, samo zaistnienie człowieka (i nie tylko człowieka) świadczy o boskim degradowaniu się. Natomiast w mitach politeistycznych, człowiek jest albo „śmietnikiem” na zło, jakie zdarzyło się w świecie boskim, albo ofiarą partactwa swoich boskich twórców, albo wreszcie nosi w sobie cząstkę owego pierwotnego chaosu, który ledwo został ujarzmiony przez boskiego demiurga.

Świadomość mityczna jest w tym punkcie znamiennie zgodna, niezależnie od kręgu kulturowego, w którym się przejawiała: człowiek jest głęboko i od samego początku naznaczony złem. W świetle Bożego Objawienia narzuca się następujące wyjaśnienie owej zastanawiającej zgodności mitów, iż człowiek od samego początku jest pogrążony w takim lub innym złu: Mity w sposób zdumiewająco trafny odsłaniają faktyczną ułomność naszego człowieczego losu, natomiast w różnorodnych wyjaśnieniach źródeł tej ułomności mity przejawiają to charakterystyczne dla grzeszników poczucie własnej niewinności, na które z psychologiczną przenikliwością zwraca uwagę opis biblijny w zachowaniu pierwszych grzeszników opisanych w Biblii (Rdz 3,12-13).

Krótko mówiąc: Nawet sposób, w jaki prastara świadomość mityczna opisuje nasze ludzkie uwikłanie w złu, świadczy o tym, jak beznadziejnie trwale jesteśmy w tym złu uwikłani. Łatwiej nam było zapomnieć gruntownie o naszej ludzkiej, niewiarygodnie wręcz wysokiej godności stworzeń powołanych do przyjaźni z samym Bogiem, niż wyrzec się fałszywego przeświadczenia o naszej niewinności, niż zdobyć się na uznanie naszej własnej winy za zło, w którym jesteśmy pogrążeni.

Liczne mity o początkach człowieka - różnorodnie, ale zgodnie stwierdzające fakt naszego uwikłania w zło oraz naszą odmowę przyznania się do odpowiedzialności za to - skłaniają do sformułowania tezy, że prawdę o pierwotnej godności człowieka oraz o późniejszym upadku pierworodnym mogliśmy sobie przypomnieć dopiero dzięki Bożemu Objawieniu. Grzesznicy sami z siebie niezdolni są bowiem do miłości Boga, natomiast zdolni są aż nadto do fałszywego zrzucania z siebie odpowiedzialności za zło, za które faktycznie są odpowiedzialni.

Zauważmy jeszcze, że pojawiające się w nowożytnej Europie pozachrześcijańskie koncepcje człowieka świadczą o tym, jak wielka jest tęsknota za dawnymi pogańskimi przeświadczeniami, że człowiek to w gruncie rzeczy byle kto. Człowiek to tylko wysoko zorganizowana maszyna (La Mettrie), to znikomy moment w rozwoju ducha absolutnego (Hegel), to jeden z tysięcy gatunków królestwa zwierząt (Haeckel), człowiek to tylko „szereg przedsięwzięć” (Sartre); nasza jaźń to jedynie wiele ról, jakie pełnimy w relacjach z innymi (Harry Sulivan), to siatka bez żadnego ośrodka, zdeterminowana przez czystą przygodność (Richard Rorty). Te i im podobne teorie degradujące człowieka dowodnie wskazują, w jakie zagrożenia możemy popaść, kiedy odchodzimy od Boga.

Spontanicznie przypominają się sławne słowa, jakie 2 czerwca 1979 Jan Paweł II wypowiedział w Warszawie na Placu Zwycięstwa: „Człowieka bowiem nie można do końca zrozumieć bez Chrystusa. A raczej: człowiek nie może siebie sam do końca zrozumieć bez Chrystusa. Nie może zrozumieć ani kim jest, ani jaka jest jego właściwa godność, ani jakie jest jego powołanie i ostateczne przeznaczenie. Nie może tego wszystkiego zrozumieć bez Chrystusa”.

Trzy pedagogiki

Kim jest człowiek, którego mamy wychowywać? Koncepcja wychowania zależy bardzo istotnie od tego jak odpowiemy na to pytanie. W kręgu cywilizacji europejskiej - na szczęście, w dużej mierze nawet tam, gdzie utracono chrześcijańską wiarę w Boga - o człowieku mówi się przynajmniej tyle, że jest to ktoś zupełnie wyjątkowy wśród bytów tej ziemi, ktoś cieszący się szczególną godnością i szczególnymi prawami.

Dzięki Objawieniu Bożemu o człowieku wiemy znacznie więcej: Człowiek jest przedmiotem szczególnego Bożego umiłowania, powołany do istnienia z Bożej Miłości, przeznaczony na przyjaciela samego Boga. Człowiek jest jedynym spośród stworzeń tej ziemi, który został stworzony na obraz i podobieństwo Boże, i jedynym, którego sens istnienia przekracza czasoprzestrzeń, jedynym powołanym do życia wiecznego.

Warto sobie uświadomić, że tylko w cywilizacji chrześcijańskiej doszło do ukształtowania świadomości, że człowiek jest osobą, tzn. kimś jedynym, niepowtarzalnym, co więcej, zdolnym do miłowania samego Boga. Płyną z tego ogromnie istotne konsekwencje dla teorii oraz praktyki pedagogicznej.

Przedtem jednak warto sobie uświadomić trzy podstawowe kierunki myśli i praktyki wychowawczej, jakie ukształtowały się w naszej Europie. Kierunek pierwszy nazwałbym inżynierią pedagogiczną. Ta pedagogika w ogóle nie wie o tym, że dziecko jest osobą. Dziecko jest traktowane jako przedmiot obróbki, w skrajnych przypadkach nawet obróbki zewnętrznej. Przykładem tego (jednak nie w krajach naszej cywilizacji) jest bandażowanie stóp małym Chinkom, czy formowanie stożkowatej głowy u niektórych plemion amerykańskich Indian. Inżynieria pedagogiczna jest charakterystyczną cechą wszelkiego wychowania totalitarnego (indoktrynacja oraz tresowanie w Hitlerjugend, czy u sowieckich pionierów).

Drugi kierunek, który pojawił się dopiero kilka pokoleń temu, można by nazwać permisywizmem wychowawczym. Tutaj wprawdzie dostrzega się, że człowiek jest kimś niepowtarzalnym, ale zarazem przeciwstawia się go wspólnotom, do których ów człowiek należy. G. Stanley Hall, teoretyk bezstresowego wychowania, jest jawnym wyznawcą ściśle materialistycznej koncepcji człowieka. To dlatego, że Stanley Hall redukuje to co duchowe do tego co cielesne, może powiedzieć, że również ontogeneza duchowa jest w gruncie rzeczy powtórzeniem filogenezy, zatem nie wychowujmy dzieci, pozwólmy im, żeby sami przeszli ze stanu dzikości do stanu cywilizacji. To dlatego pedagog permisywny wyznaje dogmat, jakoby prawo moralne było czymś z natury represyjnym, toteż należy je ograniczyć do minimum.

Na zasadzie dygresji warto może przypomnieć, co na temat permisywnego wychowania myślał Król Maciuś. Otóż zanim znalazł się na bezludnej wyspie, również Król Maciuś myślał sobie, że nie jest taką rzeczą strasznie ważną, żeby dzieci wychowywać. Na bezludnej wyspie radykalnie zmienił swoje poglądy. „Kiedyś „myślałem - zwraca się do smutnego Króla - że dzieci są dobre, tylko nieszczęśliwe”. Teraz jednak widzę, że „są złe, niesprawiedliwe, złośliwe, kłamliwe. Jeżeli jakieś dziecko się jąka, albo troszkę zezuje, albo rude, albo utyka na nogę, albo ma krzywe plecy, albo zrobi w majtki zaraz mu dokuczają.(...). Jak ma 10 lat, wyśmiewa się z 8-letniego, jak ma 12 lat, nie chce bawić się z dziesięciolatkiem”.

Król Maciuś miał, rzecz jasna, chwile depresji. I w tym swoim pesymizmie może przesadził. Niemniej wydaje mi się, że Janusz Korczak całkiem przytomnie zwrócił uwagę na to, o czym w języku religijnym mówimy, że wszyscy urodziliśmy się w grzechu pierworodnym. Podstawowy zaś błąd pedagogiki permisywnej polega na tym, że właśnie tego nie bierze ona pod uwagę.

Trzeciemu kierunkowi, pedagogice personalistycznej, poświęcimy resztę tego wykładu. Przedtem jednak spróbuję pokazać, że wszystkie trzy pedagogiki wypływają z zupełnie różnych odpowiedzi na pytanie, kim jest człowiek i jakie jest jego miejsce w społecznościach, do których należy.

Inżynieria pedagogiczna ma swoje źródła w kolektywistycznej wizji człowieka, w przeświadczeniu, że cały sens ludzkiego życia sprowadza się do bycia członkiem swojej społeczności. Zatem całym celem wychowania jest przygotować dziecko do tego, żeby w przyszłości spełniało funkcje i zadania, jakich oczekuje od niego społeczność, albo rządzący czy dominująca ideologia. To właśnie dlatego wychowanie sprowadza się tutaj do bezceremonialnej obróbki młodego człowieka.

Kolektywizm wydaje się pierwotnym modelem budowania relacji między wspólnotą i poszczególnym człowiekiem. Jednak stosunkowo niedawno w Europie pojawiły się również przypadki kolektywizmu wtórnego, i przybrały one postać straszną. Rzecz jasna, mówię teraz o komunizmie oraz hitleryzmie. Przypomnę, jak trafnie na podstawowy błąd kolektywizmu socjalistycznego zwrócił uwagę papież Leon XIII, kiedy w encyklice Rerum novarum - a warto pamiętać, że było to 26 lat przed Rewolucją Październikową, w roku 1891 — wołał, że kolektywizm niszczy prawdę naszego człowieczeństwa, gdyż stawia państwo ponad człowiekiem, a przecie powinno być odwrotnie: to państwo jest dla człowieka.

Dzisiaj mentalność europejska została zdominowana przez indywidualizm, którego pedagogicznym odzwierciedleniem jest permisywizm wychowawczy. Jakie są źródła współczesnego indywidualizmu? Najpierw przypomnę, że indywidualizm jest postawą odwrotną niż kolektywizm, gdyż stawia on człowieka ponad wspólnotą i państwem. Otóż źródłem współczesnego indywidualizmu jest idea umowy społecznej, sformułowana w XVII wieku przez Tomasza Hobbesa, ale tutaj przedstawię ją w znacznie bardziej popularnej wersji Jana Jakuba Rousseau.

Początkiem umowy społecznej było to, że ludzie — przekonawszy się, że w pojedynkę są słabi — postanowili stworzyć wspólnotę. Wspólnota ludzka, w myśl tej teorii, nie jest więc czymś naturalnym, ale jest rezultatem umowy społecznej. Tworząc wspólnotę ludzie się umówili, żeby część swojej wolności oraz innych praw oddać wspólnocie, w zamian zaś mieli od wspólnoty uzyskać bezpieczeństwo.

Dlaczego teoria umowy społecznej zaowocowała indywidualizmem? Bo niezgodnie z prawdą ludzkiej natury przeciwstawia ona poszczególnego człowieka wspólnotom, do których on należy i które współtworzy. W myśl tej teorii, wspólnota zawsze ograbia swoich członków z części ich praw. Może nie zawsze słusznie — podpowiada się nam w tej teorii - zatem starajmy się przynajmniej część naszych praw odzyskać, starajmy się jak najwięcej naszych wolności i uprawnień wyrwać społeczeństwu. Jak widzimy, postawa ta musi powodować korozję samej nawet idei dobra wspólnego.

Istotę zła indywidualizmu genialnie obrazuje znana anegdota żydowska opowiadająca o tym, jak to pewna gmina postanowiła ofiarować swojemu rabinowi beczkę wina. Każdy miał przynieść butelkę wina i wlać do beczki. Otóż ktoś pomyślał sobie: „jak ja wleję butelkę wody, to nic się nie stanie. Wino nadal będzie winem, a ja zyskam butelkę wina”. Jak pomyślał, tak też zrobił. Jest uroczystość, przemówienia, wręczenie daru. Podczas degustacji okazuje się, że w beczce jest czysta woda. Tak bowiem pomyślał sobie każdy.

Istota błędu indywidualistycznego tkwi właśnie w tym, że ginie zrozumienie dla dobra wspólnego. Człowiekowi się wydaje, że wolno mu jak najmniej przejmować się wspólnotą i jej potrzebami. Zauważmy, jak często my sami — jako nauczyciele, czy jako rodzice — wszczepiamy dzieciom błąd indywidualistyczny. Np. kiedy rozmawiamy z nimi na temat ich przyszłego zawodu, prowadzimy rozmowę głównie pod kątem, abyś coś znaczył, dobrze zarabiał, żeby twoja praca nie była zbyt ciężka. Nie mówię, że te momenty są nieważne. Jednak w rozmowie, jaki zawód sobie wybrać, warto również dziecku podpowiadać, że nasza praca zawodowa powinna mieć w sobie coś ze służby społecznej, że przy wyborze zawodu trzeba pomyśleć również o tym, żeby przyczyniać się do dobra innych.

Trzecie rozwiązanie, właściwe chrześcijaństwu, to personalizm. Z indywidualizmem ma on to wspólnego, że sprzeciwia się redukowaniu człowieka do jego roli społecznej. Natomiast różni go od indywidualizmu wiara w możliwość harmonii między interesami wspólnoty oraz jej poszczególnych członków. Zwolennicy personalizmu wierzą, że ponieważ ten świat jest Boży, to da się w taki sposób dbać o dobro własne, żeby to zarazem było służbą społeczną, a zarazem w taki sposób dbać o dobro wspólne, żeby to było moją własną drogą przez życie.

Rozwiązanie personalistyczne jest prawdziwe tylko pod warunkiem, że ostatecznym wymiarem naszego człowieczeństwa jest miłość. Jeżeli to nieprawda, albo jeżeli my w to nie uwierzymy, to rozwiązanie personalistyczne będzie tylko idealistyczną mrzonką, którą należy wyrzucić do kosza.

Wychowanie personalistyczne

Zacznijmy od przypomnienia podstawowego „dogmatu” pedagogiki personalistycznej: Szkoła, choć ogromnie ważna w wychowaniu, nie jest w nim jednak najważniejsza. W wychowaniu najważniejsza jest rodzina. Ponieważ jednak personalizm nie lubi „albo-albo”, natomiast bardzo lubi ,,i-i”, pedagogika personalistyczna będzie bardzo podkreślała możliwość oraz konieczność współpracy szkoły z rodziną w wychowywaniu dziecka.

Dlaczego pierwsze miejsce w wychowywaniu dzieci należy do rodziców? Zwróćmy uwagę na Boży pomysł na człowieka. To przecież nie przypadek, że Pan Bóg w swoich stwórczych zamysłach postanowił, żeby nowi ludzie rodzili się z miłości swoich rodziców. Stwórcy chodzi o to, żeby nowy człowiek urodził się i wychowywał wewnątrz tej samej miłości swoich rodziców, dzięki której w ogóle został poczęty. Oczywiście, pamiętamy o tym, że jesteśmy grzeszni. Może nawet niektórzy spośród nas niekoniecznie z prawdziwej miłości rodziców pojawili się na tym świecie. Ja teraz mówię nie o tym, jak czasem się zdarza, ale o tym, jak powinno być.

Zobaczmy to na tle stosunkowo częstego błędu, jaki się zdarza w naszej miłości do dziecka. Otóż zdarza się niekiedy, że gdy małżonkom rodzi się dziecko, zwłaszcza pierwsze, wpadają oni w nieopisany zachwyt i całą swoją miłość przelewają na dziecko, zaś ich wzajemny związek ulega „wyblaknięciu”. Otóż jest coś fałszywego w takiej miłości do dziecka, która oddala od siebie jego rodziców. Nigdy dość przypominania, że w rodzinie pierwszym człowiekiem, którego trzeba kochać na pierwszym miejscu, nie jest dziecko, tylko małżonek. Absolutnie nie chodzi o to, aby zmniejszać miłość do dziecka; chodzi o to, żeby ją „uprawdziwiać”. Dziecko powinno być kochane wewnątrz tej miłości, która jest od niego wcześniejsza, tzn. w miłości swoich rodziców, ostatecznie zaś — w miłości Boga. Dopiero wtedy nie będzie nam groziła postawa własnościowego stosunku do dziecka.

Jakie w tej wizji są wychowawcze zadania szkoły? Szkoła ma wspomagać rodziców w wychowywaniu dziecka i tylko wówczas, gdy rodzice zaniedbują swoje wychowawcze obowiązki — ich zastępować. Tu pozwolę sobie na dygresję i przypomnę genialną intuicję Greków, jaka jest zawarta w etymologii wyrazu „szkoła”. Po grecku schole (odpowiednik łacińskiego otium) znaczy „odpoczynek”, jednak nie odpoczynek fizyczny, odpoczynek w sensie anapausis, w sensie „napracowałem się, więc muszę odpocząć”. Wyrazem schole Grecy określali odpoczynek duchowy, polegający na przebywaniu wśród ludzi, którzy wzajemnie są sobie życzliwi, na wspólnym poszukiwaniu prawdy, dzieleniu się nią oraz radowaniu się z jej znalezienia. Schole to również odpoczynek radowania się wzajemną bliskością, to satysfakcja z pogłębiania się naszych wzajemnych więzi. Jak widzimy, starożytni Grecy wspaniale wyczuli, o co chodzi w wychowaniu.

Postawmy sobie pytanie, czy podkreślając pierwsze miejsce rodziny w wychowaniu dziecka nie marginalizujemy w ten sposób znaczenia szkoły. Otóż jest tu podobnie jak z tym, że dziecko nie jest dyskryminowane przez to, że jego matka kocha na pierwszym miejscu swojego męża a jego ojca. Tylko w ten sposób buduje się prawdziwa miłość do dziecka, jest ono prawdziwie kochane, bo znajduje się wewnątrz prawdziwej miłości małżeńskiej. Analogicznie szkoła nie jest marginalizowana przez to, że my podkreślamy pierwsze znaczenie rodziny. Wręcz przeciwnie, znaczenie i godność szkoły będą naprawdę podkreślone dopiero wówczas, kiedy pierwsze miejsce w wychowaniu zostanie przyznane rodzinie.

Jakie są zadania szkoły? Szkoła ma kontynuować, uzupełniać, a jeśli trzeba także zastępować rodzinę. Kontynuować należy to, co dziecko otrzymuje w rodzinie dobrego, uzupełniać to, czego nie otrzymuje. Wszystko ma się dokonywać w duchu miłości do dziecka, w myśleniu kategoriami jego dobra.

Na czym polega opieranie wychowania na fundamencie miłości? Spróbuję do pokazać w paru uwagach, niekoniecznie do końca przemyślanych:

  1. Pierwszą zasadą wychowania personalistycznego jest dogmat, że dziecko jest osobą, kimś niepowtarzalnym. Dobro dziecka musi być przedmiotem mojego podstawowego zainteresowania, podstawowym celem moich zabiegów wychowawczych. O tym nie wiedzą inżynierowie pedagogiczni, którzy chcą wymusić na dziecku nawyk takich lub innych zachowań, natomiast wychowawca-personalista dziecko kocha.
  2. Osobą, kimś niepowtarzalnym i godnym szczególnej miłości, jest również uczeń słabszy, a także uczeń sprawiający szczególne problemy wychowawcze. To nie jest w porządku, kiedy taki uczeń jest jakby przedmiotem zmniejszonej miłości nauczyciela. W jakimś sensie powinno być odwrotnie. Traktowanie dziecka jako kogoś niepowtarzalnego i bezcennego potwierdził w ciągu ostatnich lat rozwój pedagogiki dzieci z umysłowym upośledzeniem.
  3. W wychowaniu opartym na miłości zupełnie inaczej reaguje się na zło, niż w inżynierii pedagogicznej czy pedagogice permisywnej. Inżynier pedagogiczny gdy widzi zło, po prostu się wścieka i chce wymusić poprawę. Ten, który wychowuje bezstresowo, bywa podobny trochę do cioci tak zakochanej w swoim bratanku czy bratanicy, że ich wady jej nie przeszkadzają, albo nawet się nimi zachwyca. Postawę personalistyczną spróbuję pokazać na konkretnym przykładzie. Siedmioletni chłopiec pięknie gra na pianinie. Ciocie wszystkie są zachwycone: „jak on wspaniale gra!”. Natomiast jego nauczyciel wprawdzie również cieszy się, że chłopiec jest uzdolniony i w dodatku pracowity, wskazuje jednak, co jeszcze należy poprawić i nad czym popracować. Nauczyciel kocha mądrzej. Krótko mówiąc, wychowanie personalistyczne oparte na miłości, kształtuje mądrą (a jego mądrość jest przeniknięta miłością) reakcję na występek, czy niedostatki u swojego wychowanka.
  4. Inny również jest stosunek tych trzech wychowawców do samego siebie. Inżynier pedagogiczny, nie zwraca uwagi na to, kim jest, musi realizować tylko program pedagogiki autorytarnej. Również wychowawca permisywny może nie widzieć powodów, dla których on osobiście miałby przestrzegać dekalogu. Dopiero wychowawca personalistyczny stara się nie zapominać o tym, że bardzo istotne jest to, kim jestem ja, który wychowuję. Ojcowie Kościoła często pytali: czy Ty prawdziwie kochasz dzieci, które wychowujesz, jeżeli nie umiesz kochać samego siebie? Od tego, kim jesteś Ty, który wychowujesz, zależy to, jak wychowasz, od tego zależy prawda twojej pracy pedagogicznej.
  5. Naszych trzech wychowawców różni ponadto stosunek do niepowtarzalności dziecka. Inżynier pedagogiczny narzuca swoje (a częściej nakazane mu) poglądy i style zachowania. Permisywista uważa, że będzie tak, jak się samo ułoży. Wychowawca personalistyczny stara się uruchamiać własną aktywność dziecka, budować jego samodzielność, jego wewnętrzną autentyczność. Spróbuję to pokazać na przykładzie z Ewangelii. Przypomnijmy sobie, w jaki sposób Pan Jezus przekazał uczniom tę prawdę, że jest Bogiem Prawdziwym, Synem Ojca Przedwiecznego. Nie zrobił On uroczystej miny, nie wprowadzał wyjątkowego nastroju. Po prostu zapytał: ”Za kogo ludzie uważają Syna Człowieczego? A wy za kogo Mnie uważacie?” Okazało się, że ta wiara była już przynajmniej w Piotrze, jakkolwiek jeszcze nie sformułowana. Boski Wychowawca ją uwyraźnił i wydobył. Na tym właśnie polega wychowanie personalistyczne. Jeżeli dziecko kocham, jeżeli kocham je jako osobę, to staram się ułatwić jego wewnętrzny rozwój, uczyć go aktywności, samodzielności, uczestnictwa. w życiu społecznym. Dzięki temu dziecko autentycznie zakorzenia się w wartościach najistotniejszych i nie jest już tak, że ceni sobie coś albo coś myśli, dlatego że pani tak powiedziała, tylko dlatego, że samo tak zobaczyło, a pani pomogła mu zobaczyć.
  6. Chyba najistotniejszym zadaniem pedagogiki opartej na miłości jest uczenie samej miłości. Osobiście nie zapomnę momentu, kiedy tata mi uświadomił, że mama to też człowiek. Wiadomo, że dziecko jest egocentrykiem, toteż spontanicznie widzi w swojej mamie osobę, która je obsługuje. Ktoś musi dziecku pokazać, że mama ma również swoje potrzeby, że może być zmęczona, że teraz może właśnie ono powinno jej usłużyć. Na tym właśnie polega uczenie miłości. Uczenie miłości, to także uświadomienie dziecku, że kochać to niekiedy znaczy przezwyciężać samego siebie, że kochać w niektórych sytuacjach może nawet oznaczać niespełnienie tego, czego Ty ode mnie oczekujesz, właśnie dlatego, że Cię kocham.

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama