O Kościele i ekumenizmie

Biskup Bronisław Dembowski mówi o swoim doświadczeniu ekumenizmu i Kościołów nie-katolickich

STEFAN WILKANOWICZ: Sposób pojmowania Kościoła ma swoje daleko idące skutki dla duszpasterstwa. Przez długi czas kładziono ogromny nacisk na chrzest, gdyż uważano, że nieochrzczeni nie mogą być zbawieni. Dziś rozumiemy, że Boga mogą nieraz osiągnąć nawet ci, którzy o Nim nic nie wiedzą, oni także mogą być poprzez Kościół jakoś związani z Chrystusem. Ale tu rodzi się nowy problem: czy nie zawłaszczamy tych, którzy nie poczuwają się do związków z nami?

KS. BP BRONISŁAW DEMBOWSKI: Kościół nie zawłaszcza prawdy. Bóg stworzył człowieka i najpierw dał mu zdolność do poznawania prawdy o Bogu, o człowieku i o dobru. Człowiek jednak z trudem do niej dochodzi, a niektóre prawdy przekraczają jego możliwości poznawcze. Bóg, Osoba nas miłująca, nie neguje mądrości i piękna dzieł ludzkich, np. Bhagavadgity. Nie możemy powiedzieć, że są one niepotrzebne, jeśli nie pokrywają się z Biblią. Podziwiamy drogę rozumu ludzkiego, ale dziękujemy za Objawienie, które wzbogaca nasze myślenie i prostuje możliwe błędy.

Kiedy miałem 11 lat, postawiłem ten problem przed moją Mamą: "Skoro ludzie mogą sami dochodzić do Boga, dlaczego koniecznie dajemy im chrześcijaństwo? Dlaczego misje?" Matka odpowiedziała: "Ale my mamy im do pokazania Boga, który tak umiłował świat, że Syna swego dał." I rzeczywiście, Hindusi, Chińczycy czy Europejczycy mogą dochodzić przy pomocy rozumu do wielu wspólnych wartości, ale nie do Chrystusa Ukrzyżowanego. Spytałem także: "A dlaczego my jesteśmy rzymskimi katolikami? Przecież wszyscy chrześcijanie wierzą w Jezusa Chrystusa." Wtedy Mama mówiła mi o potrzebie widzialnej jedności, której znakiem jest biskup Rzymu. Pamiętam tę rozmowę, była ona dla mnie bardzo ważna i bardzo za nią jestem jej wdzięczny - jej, która do wiary doszła z daleka, dzięki księdzu Korniłowiczowi...

Jakie wynikają z tego wnioski dla biskupa diecezji, w której są i inaczej wierzący, i niewierzący? Jak prowadzić dialog i głosić Chrystusa tym, którzy uważają się za niewierzących, ale może w jakiś sposób są z Kościołem związani?

Jeszcze jako biskup-nominat powiedziałem, że zawsze bałem się tego porządnego brata z przypowieści o synu marnotrawnym i boję się, że jest trochę takich ludzi w Kościele, którzy by brata marnotrawnego nie wpuścili. Często powtarzam duszpasterzom, że tak powinni mówić o trudnych sprawach, żeby ktoś, kto ma ciężki grzech na sumieniu, nie bał się przyjść do spowiedzi. Jeśli mówisz o prawie do życia dzieci nienarodzonych, to pamiętaj, że wśród twoich słuchaczy może stać zrozpaczona kobieta, która może nie zdawała sobie sprawy z tego, co zrobiła, może była pod presją ludzi czy okoliczności. Mów tak, żeby ona nie bała się do ciebie przyjść.

Tym, którzy mają trudności nie tyle z sumieniem, ile ze zrozumieniem wiary, okazujmy szacunek, podkreślajmy natomiast prawdę o Bogu osobowym. Jeśli rozmawiamy o transcendencji, to mówmy o Transcendencji-Osobie, a nie o jakiejś kosmicznej sile, w której się rozpłyniemy, o jakiejś wspólnej kosmicznej religii typu New Age. Ja nie roztopię się w Bogu, bo On jest osobą i ja jestem osobą. Mistycy używali wprawdzie takich zwrotów, ale w innym znaczeniu: myśleli o całkowitym uzgodnieniu swej woli z wolą Boga, a nie o zaniku osoby. Ani nie o takim zjednoczeniu się z kosmiczną siłą, które ma dać mi możność posługiwania się nią, dać mi jakąś władzę.

Objawienie chrześcijańskie bardzo jasno pokazuje, że Bóg jest Stwórcą a my stworzeniem, ale jednocześnie mówi, że Bogu zależy na nas i to jest coś zadziwiającego, wstrząsającego.

Jestem z wszystkimi tymi, którzy poszukują. Szanuję ich trudności, staram się je zrozumieć, nie zakładam, że mają trudności z wiarą, bo są moralnie nie w porządku... Ale chcę głosić orędzie o Bogu, który tak umiłował świat, że Syna swojego dał. A największą trudność widzę w tym, że my jesteśmy tą prawdą mało zachwyceni, nie szalejemy z radości, iż Bóg jest Miłością, ani nie płaczemy ze św. Franciszkiem, że Miłość nie jest kochana. Co zrobić, aby się zafascynować miłością? Nie jest to możliwe bez łaski - ale czy z nią współpracujemy?

Przeżywaliśmy beatyfikację s. Faustyny (ona pochodziła z naszej diecezji) i jej orędzie o Miłosierdziu Bożym. Ale w innych, wiarygodnych objawieniach prywatnych Matka Boska też pokazuje Boga jako miłującego Ojca. W Medjugorie nawoływała do pokoju i mówiła, że Jej Syn umarł za wszystkich ludzi, bo wszystkich kocha...

Dialog z innymi trzeba zaczynać od tego, co mamy do zaofiarowania, a gdy ktoś zaakceptuje to, co chrześcijaństwo ma mu do dania, można mówić o korekturach, o zmianie tego, co nie może być akceptowane. Ale chyba nie na początku.

Czasami mamy do czynienia z sytuacjami paradoksalnymi. Kiedyś poznałem człowieka, który deklarował się jako niewierzący, a mimo to miałem ochotę traktować go jak brata w wierze - miał bowiem bardzo silną wiarę w sens i dobro, pokazywał mi prawdziwą solidarność z innymi, bez tej wiary niezbyt zrozumiałą. Z drugiej strony, mam problemy z niektórymi wierzącymi i praktykującymi, którzy wiary w bezinteresowne dobro chyba nie mają i których trudno mi uznać za braci w wierze, bo bardziej u nich widać nienawiść niż miłość nieprzyjaciół.

Myślę, że masz całkowitą rację, ja też spotykałem takich braci w wierze, ale jednocześnie uważam, że na pogrzeb kogoś takiego niewierzącego-wierzącego nie powinienem pójść jako kapłan katolicki, lecz jedynie jako jego kolega czy przyjaciel, bo Kościół jest społecznością, w której obowiązują pewne przepisy zewnętrzne. Zdarza się oczywiście, że ktoś te zewnętrzne przepisy przestrzega i formalnie jest w porządku, choć nie wewnętrznie. Można należeć formalnie do Kościoła, a nie być w jedności z Chrystusem - i odwrotnie.

Chciałbym umieć traktować wszystkich jak braci - w wierze czy nie w wierze - i wtedy może byłoby łatwiej z tym spotkaniem w wierze.

W jaki sposób powinno się to wyrażać w życiu Kościoła, diecezji? Mamy Tygodnie Ekumeniczne, co jakiś czas modlimy się wspólnie, ale jak na co dzień formować ludzi w tym duchu?

Najpierw musimy sobie uświadomić, że wszyscy jesteśmy pielgrzymami, że spotykamy się w drodze... Jestem przekonany, że nie muszę zmieniać swoich poglądów na temat przynależności do Kościoła, bo tam, gdzie jest biskup Rzymu tam jest jedność, tam jest spadkobierca Kościoła założonego przez Chrystusa. Ale to nie znaczy, że rozumiemy do końca, czym jest jedność. Proszę zwrócić uwagę na to, że obok określeń doktrynalnych niezmiernie ważna jest atmosfera. Przecież Jan XXIII, którego wszyscy kochają, używał sformułowań dziś już nieaktualnych, poszliśmy dużo dalej. On mówił o przyjściu innych chrześcijan do Kościoła katolickiego, dziś kładziemy nacisk na lepsze rozumienie się, na głębsze rozumienie Kościoła. I mamy w tej dziedzinie duże osiągnięcia, dialog teologów zmniejsza różnice doktrynalne. Ale praktyczne tego konsekwencje są jeszcze niewielkie, zmiany świadomości w szerokich kręgach wierzących są małe.

Dlatego tak ważne są środowiska pionierskie, budzące nadzieję. Ostatnio byłem w Taizé oraz w Monachium, na dorocznym spotkaniu modlitewnym ludzi z tym ośrodkiem związanych. W kościele górnym w Taizé jest już tabernakulum i po porannych modlitwach katolicy (oraz ci, którzy są z nami w interkomunii) mogą przystępować do Komunii świętej. Niektórzy bracia są kapłanami katolickimi.

Odwiedzałem także polską rzymsko-katolicką parafię w Montrealu, która od 25 lat, od początku swego istnienia, korzysta z kościoła anglikańskiego. W głównym ołtarzu jest tabernakulum anglikańskie, a w prawej nawie katolickie. A anglikański proboszcz o tym informuje i zachęca do adoracji właśnie w tej mowie, bo jest w niej dobry nastrój.

Takie oddolne doświadczenia są bardzo cenne - przecież pamiętamy o zawieranych przez hierarchie uniach, które się nie udały, bo nie zostały przyjęte przez duchowieństwo i szerokie kręgi wiernych.

Dobrze przygotowane tygodnie modlitwy o jedność chrześcijan dają okazję do owocnych spotkań duchowieństwa różnych wyznań i życzyłbym sobie, aby tych spotkań było jak najwięcej... W diecezji włocławskiej chrześcijan innych wyznań mamy niewielu (są dwie parafie luterańskie i jeden duchowny prawosławny), nabożeństwa ekumeniczne odbywają się we Włocławku, Ciechocinku, Koninie, Lądzie i Sieradzu.

Trzeba jednak pamiętać, że nie wszyscy dążą do jedności. Na przykład Świadkowie Jehowy uważają, że tylko oni będą zbawieni, wszyscy inni zginą, zatem chodzi im wyłącznie o nawrócenie na ich wiarę. Dialog z nimi jest bardzo trudny.

W Salt Lake City miałem okazję do zapoznania się z mormonami i ich ewangelizacyjnymi działaniami. Wpisałem się do książki gości i wkrótce po powrocie do Polski dostałem zaproszenie do odwiedzenia ich w Szczecinie. Ale kiedy zapytałem, czy biorą udział w odbywającym się właśnie posiedzeniu Światowej Rady Kościołów, dowiedziałem się, że nie, bo tylko oni są prawdziwym Kościołem, wszyscy inni nie są chrześcijanami.

Bardzo mi zależy na zjednoczeniu ludzi w Jezusie Chrystusie i dlatego niepokoję się rozwijającym się w Polsce zainteresowaniem prądami typu New Age, tęsknotami do czegoś wspólnego, ale w którym zatraca się wszelka tożsamość, a zwłaszcza osobowość Boga, osobowość Jezusa Chrystusa.

Drugie niebezpieczeństwo to bardzo energiczni i żarliwi Świadkowie Jehowy, którzy są zupełnie inni, ale też podważają związek człowieka z Chrystusem. Często mówię do księży: kochani, naśladujcie ich gorliwość, a nie załatwiajcie sprawy prostym twierdzeniem, że oni to robią za pieniądze - ja też spodziewam się koperty, bo muszę z czegoś żyć. Przejaw umysłowości sekciarskiej to proste odpowiedzi na trudne pytania. Ludzie lubią takie odpowiedzi: one ułatwiają życie, dają poczucie pewności, jakąś pseudo-wiarę. Ale i w innych dziedzinach taka mentalność jest wygodna, zwalnia z obowiązku myślenia i poczucia odpowiedzialności. Dawniej wszystkiemu była winna żydokomuna, a teraz żydomasoni - teza jasna i zrozumiała, wprawdzie absurdalna, ale o tym się już nie myśli. Skoro więc nie jestem ani Żydem, ani masonem, to nie jestem winien - bardzo to pocieszające.

Wróćmy do moich biskupich obowiązków. Jako pasterz mam doglądać trzody, bronić jej przed wilkami - ale nie wiem, kto jest wilkiem... A tu jeszcze Pan Jezus utrudnił mi zadanie, bo powiedział, że niektóre w owczej skórze chodzą. Jak bronić tej trzody, kiedy jednocześnie ten wilk może być zagubioną owcą... Każdy człowiek jest aktualną lub potencjalną owcą albo aktualnym lub potencjalnym wilkiem.

Trzeba dobrze odróżniać wyrozumiałość od pobłażliwości. Musimy być wyrozumiali, ale nie możemy być pobłażliwi, lekceważyć zła. Dlatego też nie lubię słowa "tolerancja", bo ono wskazuje na jakieś tolerowanie zła, a tu nie o to chodzi. Kiedy czytam niektóre teksty na temat tolerancji, to czuję, że żądają ode mnie pobłażliwości, żebym zła nie nazywał złem.

Trudne są więc moje biskupie obowiązki...

Ale ciekawe... Mam jeszcze jedno pytanie: czy wzbogaciły Cię kontakty z ludźmi inaczej wierzącymi?

Z inaczej wierzącymi? Spotkałem się z nimi bardzo wcześnie, bo w moim domu rodzinnym. Z agnostycyzmem, ze szlachetnym pozytywizmem, połączonym z wielkim społecznikostwem w najlepszym tego słowa znaczeniu, z wielkim patriotyzmem w najlepszym tego słowa znaczeniu. Taki był mój Ojciec, z którym chyba nigdy nie byłem w kościele. A potem były studia u Tatarkiewicza i Kotarbińskiego, który wiadomo, kim był.

Matka była głęboko religijna, nawrócona dwudziestolatka po młodzieńczej burzy. Od tej strony moje korzenie są w środowisku Lasek, księdza Korniłowicza.

Chrześcijan inaczej wierzących spotykałem dzięki tygodniom jedności, dzięki działalności ekumenicznej w Warszawie, w którą się od początku zaangażowałem - pierwsze ekumeniczne nabożeństwo opisał "Tygodnik Powszechny" w 1962 roku.

Na początku spotkania te były dość dziwne - mówiliśmy tak, żeby nic o sobie nie powiedzieć, nie pokazać tego, co nas różni, nie urazić. Stopniowo zaczynaliśmy być normalni. Pamiętam moją homilię w luterańskim kościele Świętej Trójcy, gdzie wypadło mi mówić o tym fragmencie Ewangelii, gdzie mowa jest o odwiedzinach Maryi u Elżbiety. Powiedziałem o Maryi w moim życiu, a Jej rola była bardzo duża, bo kiedy, mając 14 lat, zrozumiałem, że mojej Matki już nie zobaczę, powiedziałem do Maryi, becząc w noc bezsenną: "Teraz Ty musisz być moją matką..."

Przy agapie dziękowano mi, że powiedziałem takie osobiste kazanie, ale ktoś czuł się w obowiązku zaznaczyć, że oni się modlą do Pana Jezusa, a nie do Matki Boskiej. Na to ja zapytałem, czy nie zauważyli różnicy między litaniami: do Pana Jezusa mówimy "zmiłuj się nad nami", a do Matki Boskiej "módl się za nami". Okazało się, że nie, że zazwyczaj luteranin uważa, że my na równi stawiamy Pana Jezusa i Matkę Boską. A to dlatego, że patrzą na naszą obyczajowość religijną, na folklor, i nie chwytają tego, że dla nas zawierzyć Matce Boskiej znaczy razem z Nią zaufać Bogu.

Myślę więc, że my stale za mało się znamy, za mało rozmawiamy, że istniejemy obok siebie. Jesteśmy więc skłonni do myślenia schematami. Ja też się przyznaję, że nie rozumiem protestanckiej zasady "sola scriptura", bo jak można Pismo Święte oderwać od Ludu Bożego, od tych, którzy je pisali. Ale przypuszczam, że pewnie upraszczam, że pewnie chodzi o Pismo Święte takie, jakie było w Ludzie Bożym w tym a tym czasie. Ale skoro Lud Boży był władny powiedzieć, że to jest Pismo Święte - bo żadnego stempla Bożego na tekście nie ma, tylko ma ono swoiste imprimatur kapłanów Mojżeszowych - to dlaczego dzisiaj Lud Boży hierarchicznie zorganizowany nie ma być stróżem jego właściwej interpretacji? Przecież Marcin Luter też dał swoją interpretację - dlaczego mam uważać, że jest słuszniejsza od soborowej? I od interpretacji innych ludzi?

Trzeba więc rozmawiać, nie tylko w ramach teologicznych komisji.

I na koniec sprawa odnowy w Duchu Świętym - to jest nurt, który zrodził się wśród ewangelików i zakorzenił w Kościele katolickim. Jesteś jego opiekunem z ramienia Episkopatu. Jakie widzisz w nim wartości?

Jest to spotkanie z wiarą, która jest świadectwem. Z wiarą społecznie przeżywaną. Wytworzyły się dwie formy modlitwy: indywidualna w skrytości serca i publiczna, liturgiczna, gdzie nie ma osobistego wyrazu. Natomiast na spotkaniu modlitewnym Odnowy w Duchu Świętym jest możliwość modlitwy indywidualnej, spontanicznej, ale we wspólnocie - i to jest coś bardzo silnego. Inaczej się przeżywa odnowienie przyrzeczeń Chrztu Świętego w pełnym kościele, gdzie odpowiada się chórem na rytualne pytania, inaczej wtedy, gdy ktoś siedzi na krześle i trzyma w ręku krzyż, a ja mu mówię: "patrz w ten krzyż i mów Panu Jezusowi, o co Go prosisz". To się inaczej przeżywa. Emocje? Emocje to też sprawa człowieka. Moim rozmowom z Matką towarzyszyły też silne emocje - to było spotkanie w jej i mojej wierze, bardzo osobiste, bardzo ważne.

Oczywiście w ślad za przeżyciami musi iść pogłębienie, studium. I bardzo wielu członków Odnowy pogłębia swoją wiarę, korzystając z różnych studiów teologii dla świeckich.

Podobnie przeżywa się modlitwę w Taizé, choć tam posługują się gotowymi tekstami. Ale wieczorna adoracja krzyża, powierzanie swych spraw Ukrzyżowanemu... Muszę Ci powiedzieć, że pierwszego wieczoru musiałem się hamować, aby się nie rozbeczeć. Może niesłusznie się hamowałem?

Dziękuję za rozmowę, za odpowiedzi i za znaki zapytania. Także za ten ostatni.

Rozmawiał Stefan Wilkanowicz

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama