Wilhelm de Nogaret i templariusze
O templariuszach pisałam już w LIŚCIE (7-8/05). Wówczas, opisując w zarysie historię Zakonu Ubogich Rycerzy Chrystusa od jej początków aż po tragiczny koniec, napisałam: „nie warto rozwodzić się nad formalnymi oskarżeniami, które są stekiem rojeń zrodzonych w chorym umyśle osławionego królewskiego doradcy...”. Zmieniłam zdanie. Teraz myślę, że warto z bliska przyjrzeć się temu, jak za sprawą sprytnie prowadzonej gry można zniweczyć dzieło, które powstawało przez niemal dwa stulecia. A oskarżyciel, Wilhelm z Nogaret, wcale nie był umysłowo chory. Chyba że brak zasad moralnych jest chorobą.
O świcie, w piątek 13 października 1307 r., królewski doradca Wilhelm z Nogaret na czele uzbrojonych podwładnych prewota Paryża wdziera się do komandorii templariuszy. Wywleka z łoża Wielkiego Mistrza Jakuba de Molay, zatrzymuje wszystkich jego towarzyszy i zajmuje dobra zakonu. W tym samym czasie identyczne, doskonale zsynchronizowane operacje policyjne zostają przeprowadzone w pozostałych komandoriach Francji (a jest ich około pięciuset, sześciuset!). Wszyscy templariusze zostają aresztowani i osadzeni w więzieniu, po czym, w trybie natychmiastowym, poddani przesłuchaniom i torturom; najpierw przez urzędników świeckich, potem przez inkwizytorów. Większość z nich przyznaje się do winy: herezji, apostazji i najszpetniejszych możliwych czynów — choć potem odwoła swoje zeznania, tłumacząc je załamaniem w obliczu tortur. W październiku 1312 r. papież Klemens V na soborze w Vienne zarządza kasatę zakonu templariuszy (choć bez formalnego wyroku skazującego; nie mogąc rozwiązać zakonu na drodze prawnej, papież kasuje go „ze względu na ogólne dobro”). O zmierzchu 18 marca 1314 r. na małej wysepce na Sekwanie płonie na stosie ostatni Mistrz templariuszy, Jakub de Molay, zwrócony twarzą ku wieżom katedry Notre-Dame, z modlitwą na ustach.
W tych kilku datach zawiera się mroczna i zawiła historia jednego z pierwszych w dziejach procesu politycznego, wykorzystującego na szeroką skalę technikę pomówienia, nacisk opinii publicznej i kruczki prawne. Proces ten położył kres niemal dwustuletniej historii zakonu, który zaczynał od działalności dziewięciu idealistów, pragnących dbać o bezpieczeństwo chrześcijańskich mieszkańców Ziemi Świętej — by stać się następnie potęgą militarną i ekonomiczną, kładąc podwaliny pod nowoczesne formy gospodarki i zarządzania finansami.
Nic nie zapowiadało tak straszliwego końca. Choć chmury nad zakonem zbierały się już od dawna, aresztowania spadają na templariuszy jak grom z jasnego nieba. Czy można je czymkolwiek wytłumaczyć? Nawet gdybyśmy uznali za prawdziwe zeznania oskarżonych, przyznających się (na torturach!) do zarzucanych im czynów, nic nie uzasadni owej nieledwie antyterrorystycznej akcji, która dokonała się nad ranem w październiku 1307 r. Pierwsze nasze podejrzenie winien wzbudzić fakt, że kiedy tylko templariusze zostali aresztowani, król Francji Filip IV natychmiast wprowadził się do siedziby zakonu, przejmując nie tylko skarbiec królewski — którym templariusze zarządzali przez długie lata — ale i fundusze zakonne zgromadzone w oczekiwaniu na nową krucjatę. Fundusze te następnie rozpłynęły się w powietrzu... a Filip, rzecz jasna, nie przedstawił żadnego „sprawozdania finansowego”. Gospodarka nie miała się najlepiej, a skarbiec królewski pilnie potrzebował pieniędzy — nim król zabrał się za templariuszy, skonfiskował najpierw mienie Żydów, następnie zaś Lombardów. Była to dobra okazja, by odwrócić gniew ludu od rządu. Co ciekawe, podczas jednej z manifestacji w 1305 r., król schronił się wraz z rodziną w warowni templariuszy przed rozwścieczonym motłochem.
Kryzysu finansowego nie sposób jednak przedstawić jako przyczyny przeprowadzenia operacji. Templariusze podlegali bezpośrednio jedynie papieżowi, z którym w owym czasie zdecydowanie należało się liczyć; groźba ekskomuniki była realna i brzemienna w skutkach, a można się było spodziewać, że Rzym weźmie w obronę swych protegowanych.
Wtedy na scenę dziejów wchodzi człowiek mały duchem, lecz wielki ambicjami, obdarzony do tego bystrym umysłem i pozbawiony skrupułów. Doradca królewski, Wilhelm z Nogaret — o nim bowiem mowa — ma już doświadczenie w tego typu sprawach. Już wcześniej, przejmując dochodzenie przeciw biskupowi Pamiers, oskarżonemu o zdradę i obrazę majestatu, wpadł na pomysł, aby wzmocnić oskarżenie zarzutami herezji, symonii, bluźnierstwa oraz rozmaitych innych potworności. Biskupa Pamiers uratowała, na szczęście, stanowczość jego przełożonego, arcybiskupa Narbonne. W historii tej widać już zaczątki tego, co stanie się swoistym znakiem rozpoznawczym Wilhelma z Nogaret i jego naśladowców w kolejnych stuleciach: tania, lecz sprytna retoryka, odwołująca się do emocji, oraz wykorzystanie dla celów politycznych oskarżeń o herezję.
Wilhelm z Nogaret zna się na rzeczy jak mało kto — jego rodzony ojciec został wszak skazany za herezję albigeńską. Kto wie, czy i z tej rodzinnej przyczyny nie pozostała w nim nienawiść do papiestwa? Przez lata prowadzi zaciekłą walkę z papieżem Bonifacym VIII, w której znów pomocne okazuje się posądzenie o herezję, a do tego znajomość kruczków prawnych: skoro nie można zwołać soboru (może to zrobić jedynie papież), by doprowadzić do usunięcia papieża, należy oskarżyć głowę Kościoła o herezję — a będzie zmuszony dowodzić na nim swej niewinności. Wilhelm oficjalnie oskarżył Bonifacego przed królem, potępiając go jako „nieprawowitego papieża, heretyka sprzedajnego i zatwardziałego w swych zbrodniach”, do tego, oczywiście, sodomitę i satanistę (templariusze w tym konflikcie opowiadają się, acz niechętnie, po stronie Filipa IV, pochwalając zwołanie soboru). Plan się nie powiódł: Bonifacy zagroził ekskomuniką królowi Francji. Wilhelm z Nogaret współorganizuje tedy porwanie, a następnie zabójstwo papieża. Nie zaprzestaje prześladować Bonifacego nawet po śmierci, starając się go zniesławić. Warto wspomnieć, że znawca prawa kanonicznego, sporządzający raport na zlecenie Wilhelma, nie znajduje żadnej winy papieża i doradza porzucenie wszelkich oskarżeń o herezję, czym Wilhelm nie przejmuje się w najmniejszym stopniu. Walczy zresztą we własnej sprawie: gdyby bowiem udało mu się skutecznie zniesławić zmarłego papieża, uniknąłby sankcji za udział w zamachu.
Zagrożenie sankcjami pośrednio wpłynęło na koniec dziejów templariuszy: wiosną 1307 r. papież Klemens V oznajmia Filipowi IV, że jeśli Wilhelm z Nogaret chce uzyskać odpust za udział w zamachu, winien poprowadzić wyprawę krzyżową (jej główną siłę stanowiliby, oczywiście, templariusze). Wilhelm nie ma jednak najmniejszej ochoty na karierę bojownika wiary; spiesznie szuka więc odpowiedniego „haczyka”, tym razem na templariuszy. Znajduje go w wyjątkowo mało wiarygodnych zeznaniach lorentczyka, Noffo Dei, i Francuza, Esquina de Flexian, z których pierwszy jest kryminalistą, drugi zaś podejrzanym do- nosicielem, próbującym wcześniej sprzedać swe wątpliwe rewelacje na dworze aragońskim (wedle niektórych źródeł obaj mieli być zdegradowanymi templariuszami). Wilhelm, jak już powiedzieliśmy, nie przejmował się jednak przesadnie rzetelnością dowodów. Na podstawie zeznań fabrykuje akt oskarżenia w sobie tylko właściwym stylu: „oto sprawa gorzka, sprawa godna pożałowania, sprawa naprawdę okropna... zbrodnia szkaradna, przestępstwo wstrętne, czyn ohydny, hańba przerażająca, postępki zupełnie nieludzkie...”. Jak pisze Zbigniew Herbert w swym „Barbarzyńcy w ogrodzie”: „przymiotniki towarzyszą nie tylko złej poezji, ale stanowią zawsze istotny składnik oskarżeń, których strona dowodowa jest wątła”. Czy to nie zaskakujący zbieg okoliczności, że trzy prowadzone przez królewskiego doradcę procesy sprowadzają się do podobnego zestawu oskarżeń? Główne zarzuty wiążą się z obrzędem przyjmowania nowych braci podczas tajnych obrad kapituły: zaparcie się Boga i splunięcie na krzyż, bluźniercze uczynki popełniane podczas wkładania stroju (nowicjusz miałby całować preceptora — lub też na odwrót — w pośladki lub w pępek), nakaz uprawiania sodomii. Poza tym oskarżenia dotyczyły niewłaściwego konsekrowania hostii, bezprawnego udzielania rozgrzeszenia, no i wreszcie bałwochwalstwa. W tej ostatniej kwestii jednak ani oskarżyciele, ani więźniowie zdają się nie wiedzieć, o co chodzi. Kim miałby być ów tajemniczy „Bafomet”, opisywany jako bóstwo obdarzone bądź to głową mężczyzny (z brodą lub bez), bądź kota, bądź maciory, o dwóch lub czterech twarzach? Punktem wyjścia zdaje się tu być zwykła metafora: „zastąpili swą chwałę Złotym Cielcem i składają ofiary bożkom”, co oznaczałoby po prostu chciwość i zachłanność zakonu (w pewnym stopniu można by nawet w to uwierzyć). Potem jednak Wilhelm twórczo wzbogaca swą metaforę, czyniąc z owego Cielca obiekt kultu. Absurdalność owego oskarżenia zaskakuje. Niewykluczone, że opuszczonym przez wszystkich w Ziemi Świętej templariuszom, będącym świadkami muzułmańskiej reconquisty, zdarzały się odruchy buntu i stwierdzenia na pograniczu bluźnierstwa (jak na przykład w poemacie „Ire et Dolor” pióra jednego z templariuszy, oskarżającego w rozpaczy samego Boga o wspomaganie mahometan) — ale żeby mieli czcić jakąś mutację Mahometa (Bafomet w tekstach prowansalskich jest często wersją Mahometa)? Oni, którzy w ciągu niecałych dwóch wieków stracili ponad dwadzieścia tysięcy swoich ludzi na polach rozmaitych bitew i którzy po wielekroć, nawet w obliczu śmierci, odmawiali przejścia na islam i wyparcia się chrześcijaństwa? To bzdura. Zresztą posądzanie templariuszy o jakiekolwiek ezoteryczne czy gnostyckie poszukiwania nie ma najmniejszego sensu. Ich reguła jak najdalsza jest od mistycyzmu. Są oni w końcu żołnierzami, którym całkowicie obce są scholastyczne dywagacje i liczenie diabłów na łebku od szpilki; zaś ich praktyki religijne sprowadzają się do prostego pacierza i uczestnictwa w nabożeństwach, nie ma w nich miejsca na jakąkolwiek kontemplację, adorację czy medytację. Na torturach przyznają się do wszystkiego, czego się od nich zażąda, nie sposób jednak odnaleźć w tych zeznaniach śladu jakiejkolwiek wiedzy tajemnej czy ezoterycznej doktryny, której mieliby być adeptami. Notabene inkwizycja również nie daje wiary tym oskarżeniom. Jeśli jednak upadają oskarżenia o innowierstwo, jeśli żaden świadek nie występuje jako wyznawca zakazanego kultu — wszyscy templariusze określają siebie mianem dobrych chrześcijan, a wstępując na stos głoszą wiarę w Boga — jakiż sens miałaby mieć ich apostazja, rzekome spluwanie na krzyż i zapieranie się Boga? Jeśli zaś idzie o sodomię, to zapewne zdarzały się takie przypadki, tak jak i gdzie indziej, niemniej jednak reguła templariuszy nakazywała bezapelacyjnie wykluczyć z zakonu sprawców takich czynów. Było to więc jedno z najsurowiej karanych przewinień (poważniejsze niż np. zabójstwo niewolnika!), na równi z symonią, czyli przyjmowaniem do zakonu w zamian za korzyści materialne (co również figurowało na liście oskarżeń).
Herezja i związane z nią potworności przedstawiały dla Wilhelma same korzyści. Po pierwsze, w dużej mierze wytrącały papieżowi broń z ręki, gdyby przypadkiem chciał bronić templariuszy — strach ująć się za winnymi tak ohydnych występków, można samemu stać się patronus turpitudinis (patronującym ohydzie). Po drugie, działały na wyobraźnię masowego odbiorcy. Wilhelm z Nogaret jest być może pierwszym politykiem, który stosuje metody socjotechniczne, odwołując się do opinii publicznej i celowo nią manipulując. Lud wszakże lubi „historie dziwne a straszliwe”, zaś wszelka tajemniczość działa na wyobraźnię, szczególnie, jeśli dotyczy tych, których z różnych przyczyn się nie lubi. Ochoczo więc opowiadano nie tylko o sodomii i kulcie jakiegoś tajemnego bóstwa, lecz również o paleniu niemowląt zrodzonych z niewiast uwiedzionych przez templariuszy, namaszczaniu bożków tłuszczem owych dzieci, składaniu ofiar z ludzi. Trudno w to uwierzyć? Wszak i dziś znajdą się ludzie, którzy święcie wierzą w to, że Żydzi przerabiają na macę chrześcijańskie dzieci, Opus Dei opłaca skrytobójców, a kosmici skrycie zapładniają Ziemianki (w średniowieczu robiły to inkuby***).
Nie ma wątpliwości, że oskarżenia pod adresem zakonu są od początku do końca spreparowane. Czy jednak znaczy to, że zakon jest bez winy i w żaden sposób nie przyczynił się do własnego upadku? A jednak w pewien sposób się „znieprawił”... Wraz z upadkiem państwa krzyżowców utracił zasadniczą rację bytu. Od końca XIII w. narasta w nim kryzys i coraz dalej templariuszom do pierwszych ideałów zakonu: ubóstwa, pokory i surowości obyczajów; coraz bardziej natomiast daje o sobie znać wielkopańska pycha (warto wiedzieć, że król Filip Piękny sam starał się usilnie zostać Wielkim Mistrzem Zakonu, czego mu odmówiono. Może więc osobiście upokorzony król znajduje dodatkową satysfakcję w pognębieniu dumnego zakonu?). Kolejni papieże końca XIII w. próbowali skłonić templariuszy i szpitalników (joannitów) do połączenia obu zakonów w jeden. Z dużym prawdopodobieństwem możemy przyjąć, że uratowałoby to templariuszy od klęski. Niestety, na przeszkodzie ponownie stanęły pycha i zawiść: Jakub de Molay stanowczo przeciwstawił się fuzji. Cóż, ostatniemu Mistrzowi brakowało dalekowzroczności i wyczucia politycznego, którym wyróżniał się Wilhelm z Nogaret.
Klęska templariuszy była dla nich samych niezwykle upokarzająca: oni, którzy rozmawiali niczym równy z równym z najmożniejszymi tego świata, stali się ostatecznie zakładnikami w grze króla Francji z papieżem; oni, którzy współtworzyli politykę i strategię państwa, zostali zmieleni na pył w trybach machiny politycznej! Z pewnością nieobce templariuszom były błędy i potknięcia, ale wedle żadnych kryteriów nie zasługiwali na los, jaki im zgotowano.
Rozmaici hochsztaplerzy, kontynuując dzieło Wilhelma z Nogaret, usiłują na bazie klęski templariuszy budować pokrętne i bałamutne teorie. Z amatorami taniej sensacji nie sposób, niestety, dyskutować, ponieważ nie odnoszą się oni do jakichkolwiek racjonalnych argumentów, lecz do rzekomo prawdziwej historii, zatajonej przed zwykłymi śmiertelnikami... Templariusze — którzy byli w posiadaniu świętego Graala, a także żydowskiej Arki Przymierza i tablic Mojżeszowych, a na dodatek wydobywali uran (papier wszystko zniesie!) — przetrwali tedy jako silna tajna organizacja, wspierająca działalność Joanny d'Arc, kolonizację Ameryki, Wielką Rewolucję Francuską i Bóg (a może Bafomet?) wie, co jeszcze. Skoro wydobywali uran, to z pewnością stali za skonstruowaniem bomby atomowej Saddama Husajna... i dlatego nie można jej znaleźć! Na templariuszy usiłowali powoływać się już XVIII-wieczni wolnomularze — co nie zaskakuje, gdyż przydają sobie oni znacznie dawniejszy rodowód, wywodząc swe początki od budowniczych świątyni Salomona — w niezbyt szczytnym zamiarze odzyskania schedy po zakonie...
Ostatni Milites Templi odeszli bezpowrotnie z tego świata w XIV w.: jedni w płomieniach stosu, inni w więzieniach, inni wreszcie w opuszczeniu i zaciszach swoich domostw, i nie ma najmniejszego sensu wywoływanie duchów przeszłości. Jedyne, co możemy zrobić, to chronić pamięć rycerzy białego płaszcza — tak przed oszczercami, jak i przed wyznawcami — przeciwstawiając hochsztaplerom rzetelną wiedzę historyczną; pomni na jedną z dewiz templariuszy: Non nobis, Domine, non nobis, sed nomini Tuo da gloriam (Nie nam, Panie, nie nam, lecz Twemu imieniu daj chwałę).
Niestety metody Wilhelma z Nogaret trzymają się mocno. Znalazły szerokie zastosowanie w ciągu kolejnych stuleci i zapewne będą cieszyć się powodzeniem tak długo, jak długo będzie istnieć jakakolwiek władza totalna, usiłująca rozprawić się z przeciwnikami (a nierzadko sojusznikami) przy zachowaniu pozorów praworządności.
dr Joanna Gorecka-Kalita, historyk literatury, mediewistka, tłumacz z j. Francuskiego
* Urzędnik francuski łączący władzę sądowniczą z uprawnieniami administracyjnymi.
** Kot to w średniowieczu zwierzę satanistyczne — stąd heretyków określa się nierzadko mianem kacerzy czy też „kociarzy”; to po prostu „czciciele kota”. Warto wspomnieć przy okazji, że to samo znaczenie ma słowo „katarzy”, nie zaś, jak chce fałszywa etymologia: „czyści”; dowodem na to jest m.in. fakt, że oni sami nigdy się tym mianem nie określali.
*** Inkubus — według średniowiecznych wierzeń demon zapładniający w nocy kobiety.
Tekst pochodzi z miesięcznika katolickiego LIST 07/06 "Święty Graal i inne tajemnice Kościoła"
opr. mg/mg