Kim będzie drugi Jerzy?

Refleksje na marginesie książki ks. J. Sochonia "Tama. Opowieść o życiu i męczeństwie ks. Jerzego Popiełuszki"

Refleksje na marginesie książki ks. J. Sochonia „Tama. Opowieść o życiu i męczeństwie księdza Jerzego Popiełuszki”, Kraków 2010.


Gdyby żył, kim byłby dziś ksiądz Popiełuszko? Co ma do powiedzenia nam, żyjącym dwadzieścia kilka lat po swojej tragicznej śmierci? Jaki będzie drugi ksiądz Jerzy? Czego może się nauczyć od swojego poprzednika?

Lektura nadobowiązkowa dla homiletów

Książka księdza Sochonia zasługuje na uznanie także i z tego względu, że wbrew temu, co sugeruje jej podtytuł — „Opowieść o życiu i męczeństwie księdza Jerzego Popiełuszki” — nie ogranicza się do rekonstrukcji dziejów błogosławionego, ale ukazuje jego fenomen na tle znacznie szerszym. Znacznie, bo autor ukazuje fakty już nawet nie tylko w perspektywie ówczesnej sytuacji społeczno-politycznej Polski, ale umieszcza je w ramach całej historii Polski — nierozerwalnie związanej od zarania (chrzest, a potem Dagome iudex) z chrześcijaństwem, bez którego staje się ona niezrozumiała, a razem z nią — jej syn, Jerzy.

Zaiste, zamierzenie takie wydać się musi tyleż ogromne, co potrzebne przecież, i należy przyznać autorowi, że poradził z nim sobie rzetelnie. Ci, co szukają jakiejś pobożnej strawy w „Tamie”, odłożą ją rozczarowani, natomiast w rękach tych, którzy szukali nie jakiejś formy lectio divina, ale rzetelnej informacji, zda się ona czymś więcej — kluczem do zrozumienia Polski i polskiej religijności. Tego pedagogicznego waloru książki nie można przecenić, a i postać sługi Bożego na tak szerokim-głębokim tle ujęta pozwala czytelnikowi na większe-głębsze zrozumienie postaci.

Nie stanowi „Tama” analizy kaznodziejstwa ks. Jerzego pod kątem jego walorów duszpasterskich, jednak czytelnik „Biblioteki Kaznodziejskiej” reflektujący nad podaną mu bogatą treścią jest w stanie w tej lekturze co prawda nie obowiązkowej, a tylko uzupełniającej, odnaleźć pewne tropy homiletyczne, a przede wszystkim dowód na nierozdzielność posługi duszpasterskiej ze stricte homiletyczną, a ich obu z życiem duchowym. Tym samym dobrze odczytany ks. Jerzy przywraca właściwą perspektywę homiletyczną — nie technika jest tu najważniejsza!

Syn polskiej ziemi

Pierwsza refleksja, która zrodzić się może właśnie dzięki historycznemu tłu, stanowi nie lada odkrycie dla współczesnego czytelnika. Niby to oczywiste, a przecież zapominane lub nawet zwalczane — człowiek zawsze rodzi się w jakimś konkretnym czasie i miejscu, jest „synem ziemi”. Wielkości nie zdobywa się przez odrzucenie tych czasowo-fizycznych, a więc i kulturowych, społecznych, a nawet politycznych ram, bowiem prawdziwa uniwersalność objawia się, niejako „wciela się”, w konkretnej rzeczywistości.

Tak było w przypadku palestyńskiego Rabbiego uwikłanego w losy narodu wybranego rządzonego przez Rzymian, tak było w życiu ks. Jerzego, również zanurzonego całym sobą w historię „historyczną” i „teraźniejszą”, w której przyszło mu żyć. W obu przypadkach — jasne, że zachować musimy odpowiednie proporcje, bowiem jeden jest Mistrz, a drugi stanowić może tylko (aż) Jego naśladowcę, ale nie bójmy się tego porównania — wierność tym warunkom, w jakich postawił ich Bóg, a może lepiej byłoby powiedzieć, że wierność ludziom zadanym im przez Boga, doprowadza najpierw do męczeństwa, a potem do chwały i nieodłącznych od niej owoców.

Świat tego nie zrozumie. To dlatego świat ucieka od „zaściankowości”, to dlatego świat rozprawiający o uniwersalizmie musi zniszczyć najpierw wszelką lokalną wartość. Ale nie tak patrzy Bóg, a za nim ks. Jerzy: musisz być hic et nunc, aby prawdziwie być; musisz do końca wcielić się w to „ciało”, aby stać się zbawieniem dla wielu innych. Prosta ta lekcja dla homilety, a przecież tak potrzebna: „Bądź do końca z tymi i wśród tych, którym głosisz słowo”.

„Jan Paweł II miał (...) ugruntowaną świadomość, że prawda zawarta w historii Polski ma uniwersalny charakter; zdolna jest przy tym do zachowania całego chrześcijańskiego europejskiego dorobku” (s. 202). Podobnie i ksiądz Jerzy — wsłuchujący się w papieski głos — miał tego świadomość.

Pobożność ludowa

Druga refleksja, a z nią i pytanie, wiąże się z poprzednim. Skoro kaznodzieja miałby wcielić się wzorem Chrystusa i za przykładem ks. Popiełuszki w kulturę tych, do których został posłany, musi on dobrze odczytać specyfikę religijną środowiska. W przypadku Polski niewątpliwie będzie to szczególny rodzaj pobożności zwanej ludową. Nie jest łatwo odpowiedzieć na pytanie, co dokładnie miałoby takie odczytanie oznaczać, w każdym razie na pewno należy zdjąć to odium pejoratywności, które nałożono na ludową religijność.

Polska religijność nie kształtowała się w oderwaniu od europejskiej i jest do tamtej podobna — wykazuje to samo skoncentrowanie na Chrystusie-człowieku i Matce Boskiej (bo tak w odróżnieniu od innych krajów nazywa się u nas Dziewicę). A jednak coś ją odróżnia, być może właśnie ten radykalniejszy nurt maryjny, zespolenie wiary i obyczajów, a w końcu i Kościoła ze sprawami narodu, czego konsekwencją jest to zjawisko, które ujmujemy zbitką pojęciową „Polak katolik”. W tym nurcie trzeba będzie się umiejętnie poruszać głoszącemu Słowo Boże — owszem oddzielając plewy od pszenicy, ale umiejętnie i bez pośpiechu; można by rzec: raczej zachowując co tylko się da niż wyrzucając to, co wydaje się niekonieczne.

Symbolika religijno-patriotyczna

Patrzę na fotografie zamieszczone na końcu książki i przypomina mi się domowy mini-ołtarzyk, który w tamtych latach, gdy ks. Jerzemu nie zamknięto jeszcze ust, znajdował się na jednej ze ścian naszego M-4. Kamieniem węgielnym mini-ołtarzyka nazwać by trzeba zdjęcie ks. Popiełuszki, wokół którego postawiono mury symboliki patriotyczno-religijnej, z obowiązkowym znaczkiem „Solidarności”.

Patrzę więc i wspominam, a pytanie samo ciśnie się na usta: jak dzisiaj wyglądałyby Msze z udziałem ks. Jerzego, czy jak wtedy naładowana byłyby podobną symboliką? Próbuję zrozumieć, ale nie znajduję odpowiedzi. Nie chce się wierzyć, że miałoby to być właściwe dla „narodu przykościelnego” (metafora prof. Legutko) tylko w tamtym szczególnym czasie, a dziś już nie. Już łatwiej uwierzyć, że zanegowanie tamtego świata to tylko efekt świadomej walki prześmiewczej ze wszystkim, co kojarzyło się z polskością, walki, która nastąpiła już po odzyskaniu wolności od komunizmu. Walki prawie że wygranej, ale chyba nie do końca, czego manifestacją okazała się żałoba po tragicznych wydarzeniach 10 kwietnia 2010 r.

Ale — zaglądam z drugiej strony polskiej flagi — czy dziś „soki polskości” (copyright by prof. Zybertowicz) wyrażać by się miały tak samo? Innymi słowy: czy gdyby żył dziś ks. Jerzy, świątynie znów ubierano by we wszystkie te rekwizyty, które pamiętamy z czasów „Mszy za Ojczyznę” czy na przykład stoczniowych strajków? Powiedzieć, że nie — to zaryzykować. Powiedzieć „tak” wydaje się z kolei nieuzasadnioną ekstrapolacją tamtych czasów i odnajdującego się w nich księdza na czasy współczesne. Bo dziś już nie obrona niepodległości narodu stanowi jedno z głównych zadań Kościoła polskiego.

Wydaje się więc bezpieczniejszym udzielić odpowiedzi otwartej: Ksiądz Jerzy niewątpliwie z całym szacunkiem próbowałby zrozumieć potrzeby współczesnych i odpowiedzieć na nie w duchu na nowo odczytanej tradycji. Jasne, że ta odpowiedź nie zadowoli leniwego kaznodziei; takiemu trzeba byłoby jednak wyjaśnić, że i ksiądz Jerzy nie znał odpowiedzi na to, jak spełnić swoją kapłańską posługę, starał się czytać znaki czasów, nastroje społeczne, a przede wszystkim szukał woli Bożej.

Wiara w życiu publicznym

Ksiądz Sochoń charakteryzuje polskie chrześcijaństwo jako „katolicyzm etyczno-praktyczny, nienastawiony na spekulatywną moralistykę, ale raczej na umacnianie bliskości z Bogiem (...) Dlatego też utrwaliło się powszechne przekonanie, że i sprawy narodu polskiego, jako słuszne i dobre, mają po swej stronie dobrego Boga” (s. 30). Konsekwentnie rodzi się kolejne pytanie — zaproszenie do refleksji: jakich to spraw ważnych obrony podjąłby się Popiełuszko dziś?

Na pewno broniłby wolności ducha, jak i wtedy. Nie szedłby na żadne kompromisy z prawdą, byłby pod prąd myślenia możnych tego świata, wierny Ewangelii i w nią jedynie uzbrojony. Jak to w sławnym liście „Non possumus” z roku 1953 pisali polscy biskupi: „Rzeczy Bożych na ołtarzach cesarza składać nie wolno” (s. 51). I bez wątpienia zasłuchany w głos Ducha Świętego pilnie śledziłby, jak to robił wtedy, oficjalne wypowiedzi Kościoła. Wierny wskazaniom Vaticanum II, który to Sobór zwrócił uwagę „na fundamentalne cechy [Kościoła], które powinien on realizować przez wsłuchiwanie się w tak zwane znaki czasu, czyli fakty historyczne, dzięki którym można odczytać wolę Boga i Jego ingerencje w proces dziejowy” (s. 89) — starałby się takie znaki odczytywać.

Powiedzieć więc, że podjąłby się ewangelizacji i „nowej ewangelizacji”, zgadywać, że stałby się wzorem papieży poszukiwaczem jedności między chrześcijanami — znaczy nie ryzykować pomyłki, ale też niewiele powiedzieć. Bo jest jeszcze coś ważniejszego — ukształtowany przez KNS, przejęty postawą prymasa Wyszyńskiego, niewątpliwie jak ten zabiegałby dziś ks. Popiełuszko o poszanowanie obecności zasad wiary w życiu publicznym, o tworzenie struktur społecznych, które rzeczywiście służą dobru wspólnemu i człowiekowi, walczyłby w obronie demokracji przed jej wypaczeniem — totalitaryzmem, w który może się ona zamienić. Nie godziłby się na system zerojedynkowy: albo komunizm, albo liberalizm pojęty w tym znaczeniu, że „jednostka uzyskuje status absolutnego kryterium”, a społeczeństwo bez odniesienia do Boga jest w stanie właściwie funkcjonować (s. 61). Z pewnością, gdyby dziś żył, podjąłby się również walki o prawo do życia nienarodzonych.

Kto wie, czy jeśli objawi się jakiś „drugi Jerzy”, nie będzie jego główną motywacją obrona przed zepchnięciem chrześcijaństwa do katakumb prywatnej pobożności, ponieważ — jak się twierdzi coraz śmielej — chrześcijaństwo nie ma racji bytu w oświeconych społeczeństwach współczesnych?

„Małe powołanie”

„Księżą niech czynią — czytamy w dokumentach soborowych — co w ich mocy, aby pozostawać świadkami Bożej miłości. Niech poszukują swych «małych powołań» w głębi kapłańskiego powołania” (s. 105). Wierny temu słowu poszukiwał ks. Jerzy swojej drogi kapłańskiej. Duszpasterzował studentom medycyny, służbie zdrowia i chorym, szukał kontaktu z ludźmi, a jednocześnie studiował podyplomowo na KUL-u (Studium Pastoralne). „Próbował niwelować naturalny dystans tworzący się pomiędzy nim a wiernymi” (s. 114), a czynił to sposoby przeróżnymi: od wycieczek i obozów, przez zabawy i zawody sportowe (nawet rzucanie scyzorykiem!), aż po rekolekcje.

A to wszystko pomimo dolegliwości zdrowotnych. Które w końcu doprowadziły — Bożym przypadkiem — do tego, że trafił ks. Popiełuszko do parafii św. Stanisława Kostki. Powiedzieć, że nie byłoby takiego Popiełuszki, jakiego znamy, gdyby nie ksiądz prałat Teofil Bogucki — to powiedzieć prawdę. To właśnie proboszcz parafii przez zainicjowane wcześniej duszpasterstwo religijno-narodowe (dekoracje „Bóg i Ojczyzna”, które znamy ze zdjęć lub klisz pamięci, niech będą zewnętrznym symbolem życia najpierw parafialnego, a potem i pozaparafialnego, kiedy już żoliborska świątynia urośnie „do rangi narodowego sanktuarium” (s. 151)) ukształtował (czy może lepiej: pozwolił mu się uformować?) ten rys duchowości, z jakiego już na zawsze będzie znany żoliborski męczennik.

Znów — dzięki Bożemu zrządzeniu, przypadkowo, bo tylko dlatego, że nikt inny nie mógł odprawić Mszy dla strajkujących — znajdzie się we właściwym czasie i miejscu właściwy kapłan. Odnalazł więc ks. Jerzy swoje powołanie w czasie, w którym Kościół włączył się w ruch przemian rozpoczętych od żądań ekonomicznych strajkujących, a wkrótce dzięki ludziom Kościoła rozszerzonych na żądanie poszanowania wszystkich prawa człowieka wynikające z jego godności. (Nic dziwnego, że „czas strajków sierpniowych nazwano rewolucją wolnościową i wielkimi narodowymi rekolekcjami” (s. 140)).

Pokazuje więc błogosławiony, że trzeba samemu szukać, aby znaleźć z łaski Bożej własną drogę. A kiedy się na nią wejdzie, trzeba iść konsekwentnie. Na własnej drodze duszpasterskiej zasadzone ziarno przyniesie owoc, którego nie wydziobie żadna wrona. To kolejne przesłanie sługi Bożego.

Mały Testament dla homiletów

Ksiądz Sochoń podaje kilka szczegółów pokazujących, w jaki sposób przygotowywał się ks. Jerzy do swoich wystąpień. Pozwalam sobie zacytować ten fragment, który dla sympatyków „BK” może stanowić niejako „Mały Testament”, który zostawił im błogosławiony:

„Każde swoje wystąpienie traktował wyjątkowo poważnie, solidnie się do niego przygotowując przez modlitwę, lekturę i sakramentalną spowiedź. Na dwa tygodnie przed Mszą Święta za Ojczyznę zaczynał układać treść kazania, dobierał odpowiednie zwroty i zdania, radził się niekiedy księdza arcybiskupa Ignacego Tokarczuka. Niekiedy też sam udawał się na miejsce samotne, jak napisał, aby pozbierać myśli do planowanego wystąpienia. Wielokrotnie sprawdzał oddziaływanie swoich słów na przyjaciołach i współpracownikach, nie tylko tych z wyższym wykształceniem, ale także na prostych hutnikach. Pytał ich, czy rozumieją dokładnie, o co mu w danym fragmencie homilii chodzi” (s. 174).

Widać dbałość przygotowania się zarówno od strony duchowej, jak i intelektualnej, a także duszpasterskie serce kaznodziei, który mówi po to, aby słuchali go powierzeni jego trosce. Nie jest to sztuka homiletyczna dla sztuki homiletycznej. Zresztą, „ponieważ sytuacja społeczno-polityczna stała się tak bardzo napięta, że wystarczało tylko wskazać bolesne miejsca życia, aby wzbudzić duchowe poruszenie i umocnić nadzieję” (s. 208), nie trzeba było wyszukanych fraz czy emocjonalnego stylu. „Warszawski męczennik jest więc wzorem i dla kapłanów; wzorem oddania się wiernym bez patosu, w partnerskiej współpracy, bez zatracenia przy tym kapłańskiego autorytetu” (s. 193).

Męczennik patronem kaznodziejów?

Nie można zapominać i tego wymiaru Słowa, że dzieli ono słuchaczy na tych, którzy je przyjmują i tych, którzy odrzucają; nie zawsze samo słowo, często razem z głoszącym. Jest pewne, że wierność Słowu objawiająca się w życiu i głoszeniu homilety nie pozostawi obojętnym tych, do których jest ono kierowane. Mówił o tym z bezpośrednią prostotą Pan Jezus kiedyś w Ewangelii, a pośrednio, bo przez ks. Jerzego, przypomina o tym dziś. Tego teologicznego wymiaru nie można pominąć, i dobrze że zostaje on nazwany w „Tamie”, jeśli chce się w świetle wiary odczytać dzieje ks. Jerzego.

Ksiądz Popiełuszko podkreślał, że największą siłą Ewangelii jest — cytuję słowa sługi Bożego za ks. Sochoniem — „zawarty w niej osobisty przykład. Chrystus głosił prawdę i za prawdę umarł. Chrześcijanin to człowiek, który postępuje na Jezusowy wzór. I niczego nie udaje” (s. 162). Doświadczył błogosławiony niezrozumienia wśród swoich (w tym ze strony prymasa Glempa), osaczyli go jego wrogowie. Przeczuwał przecież, że jego życie może skończyć się tragicznie, wskazywał mu to zarówno rozsądek, jak i szczególnie nadprzyrodzony zmysł wiary — widział przecież działania złego ducha w dziejących się na jego oczach wydarzeniach.

„Mam podobną ranę, jak Chrystus przybity do krzyża” — powiedzieć miał pono dziewięcioletni Alfons (pierwotne imię ks. Jerzego) po tym, jak skaleczył sobie rękę wykonującą kasztanowe ludziki. Opowiedział o tym w czasie jazdy swojemu kierowcy, w dzień tak zwanego, jak to się mówiło w MSW, „zdecydowanego działania” przeciw księdzu Jerzemu. Specyficzny ten krzyż, na którym umarł — można pomyśleć, gdy patrzy się na zdjęcie wydobytych z wody zwłok. Bo przecież każdy czas ma swój sposób na zabijanie proroków. A przecież anonimy, które otrzymywał: „Będziesz wisiał na krzyżu” świadczą, że i przeciwnicy Boga i Kościoła widzieli w zabójstwie podobieństwo do śmierci Chrystusa.

Jak zginie następca księdza Jerzego? Może wyśmieją go na śmierć?

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama