Z dokumentów procesu beatyfikacyjnego kard. Wyszyńskiego wyłania się obraz niezwykłego duchowego bogactwa, osoby ciągle się uczącej i nieskostniałej. Rozmowa z o. Kijasem, relatorem procesu beatyfikacyjnego
Z o. prof. Zdzisławem J. Kijasem OFMConv, relatorem procesu beatyfikacyjnego kard. Stefana Wyszyńskiego, rozmawia Jolanta Krasnowska-Dyńka.
Nareszcie znamy datę beatyfikacji kard. S. Wyszyńskiego: 12 września. Jako relator procesu beatyfikacyjnego Prymasa Tysiąclecia czuje Ojciec Profesor satysfakcję, radość, a może ulgę, że kard. Wyszyński wreszcie zostanie błogosławionym?
Czuję radość, satysfakcję, a także wdzięczność... Ale też rodzą się we mnie pytania, może nawet lęk, czy potrafię przyjąć do swojego życia duchowe bogactwo prymasa? Czy jako Polacy i Kościół jesteśmy gotowi uznać nie tylko przesłanie, lecz także wymagania, z jakimi przychodzi do nas nowy błogosławiony? Czy przygotowujemy się do tego? Chodzi bowiem o to, aby to wielkie wydarzenie nie ograniczyło się tylko do 12 września, do beatyfikacji, ale by od tego dnia bł. S. Wyszyński stał się dla nas ojcem, nauczycielem, pasterzem, prorokiem.
Kard. Wyszyński zostanie wyniesiony na ołtarze w towarzystwie matki Elżbiety Róży Czackiej, z którą się znali, współpracowali. Piękny przypadek?
Rzeczywiście można tak to odebrać. Ale czy był to przypadek? Nie sadzę. W 1918 r. Róża Czacka wróciła do Warszawy jako siostra Elżbieta i w listopadzie uzyskała zgodę władz kościelnych na założenie Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża. Od 1923 r. jej Zakład dla Niewidomych w Laskach stał się centrum działalności na rzecz tych osób w dziedzinie edukacji i tyflologii. Wokół tego miejsca jako ośrodka duchowości jednoczyła się też młoda inteligencja, której duchowo towarzyszył ks. Władysław Korniłowicz. Ks. Wyszyński uważał się za jego duchowego syna, a jednocześnie był kapelanem w Laskach. To właśnie tam m. E. R. Czacka zorganizowała szpital powstańczy w 1944 r. Drogi tych obojga krzyżowały się w sytuacjach dobrych i niedobrych, trudnych i łatwych, bolesnych i radosnych. Nie mogli więc - zrządzeniem Bożej opatrzności - rozminąć się w drodze na ołtarze, skoro tak często spotykali się na drodze do nieba. Czyli to nie tylko piękny przypadek, ale prawdziwa przygoda świętości, której scenariusz pisze Bóg.
Jako relator procesu beatyfikacyjnego przejrzał Ojciec Profesor mnóstwo dokumentów, świadectw, zapisków. Jaki obraz kard. Wyszyńskiego z nich się wyłania?
Trudno odpowiedzieć w kilku słowach, ponieważ wyłania się z nich nie tyle obraz, ile rozległa panorama bogatego wnętrza Wyszyńskiego: brata, syna, duchowego ojca, kapłana i biskupa, osoby inteligentnej i ciągle się uczącej, ciekawej życia i nieskostniałej w myśli, ale też zatroskanej o jakość życia społecznego obywateli kraju, którego - z woli Boga - był prymasem, a jednocześnie człowieka niezatrzymującego się w drodze do nieba. W dokumentach, które miałem w ręku, jawi się jako wrażliwy, delikatny, ale też stanowczy i zdecydowany. Bardzo bogaty wachlarz postaw właściwych dla kogoś, kogo Pan ustanowił swoim prorokiem.
Po przeczytaniu książki pt. „Wyszyński. 40 spojrzeń” nieco inaczej spojrzałam na Prymasa Tysiąclecia. Wcześniej wydawał mi się chłodny, monumentalny. Tymczasem był to człowiek wrażliwy, pokorny, ciekawy życia, który, owszem, z jednej strony miał w sobie ogromne dostojeństwo, ale z drugiej zwyczajność, serdeczność, dobroć...
Takie było odczucie wielu, którzy spotykali go oficjalnie. Wydawał im się oddalony, jakby oschły, mało lub wręcz nieprzystępny. Myślę, że z człowiekiem często jest jak z bryłą marmuru: dopóki nie znajdzie się artysta, który zacznie wykuwać w niej piękną rzeźbę, bryła pozostaje bryłą - nic niemówiącą, zimną, bezkształtną, podobną do wszystkich innych. Wprawna ręka potrafi jednak z niej wykuć cudowną postać. Trzeba umieć spojrzeć na Wyszyńskiego właściwym okiem, aby odkryć wewnętrzne piękno, które skrywa.
„Biskup nie może być tchórzem” - mówił. Jaki styl pasterzowania obrał kard. Wyszyński i czego dzisiaj mogą i powinni uczyć się od niego duchowni?
Właśnie taki, czyli wolny od lęku o to, co powiedzą lub mogą zrobić ludzie, ale zarazem styl pełny Bożej bojaźni. On bał się bardziej Boga niż ludzi. I jest na to wiele dowodów w jego życiu, kazaniach, pismach. Z Bogiem komunikował się przede wszystkim, Jego pytał o radę, Jego się lękał... Lękał się, aby nie ucichło Boże słowo, aby nie zapomniano o Bożych przykazaniach, by nie lekceważono słabych i bezbronnych, by człowiek nie zapomniał, kto go stworzył i kto będzie jego sędzią. Ponadto - co było szczególnie mu bliskie - Wyszyński czuł się odpowiedzialny za wszystkich, szczególnie za wierzących. Nie tylko zwracał się do swoich słuchaczy: „moje kochane dzieci”, lecz rzeczywiście uważał się za ich duchowego ojca. Poczucie duchowego ojcostwa było w jego pasterzowaniu zasadnicze. Nigdy - ani tym bardziej w więzieniu - nie przestał uważać siebie za ojca swoich wiernych.
Kardynał był też systematyczny, pracowity, cenił czas. Rozdział o jego mądrym wykorzystaniu to dobra wskazówka dla nas wszystkich.
Wyszyński znał wartość czasu w przeciwieństwie do wielu współczesnych ludzi. Cierpiący nie widzą czasu wyjścia z choroby, a biedni z biedy. Dla bogatych czas, który muszą przeznaczyć na przemieszczanie się z jednego miejsca w drugie, jest stratą w biznesie i dlatego chcą go zredukować do minimum. Czas to również starzenie się, opadanie z sił, przemijanie. Ludzie często traktują go jak największego wroga, robiąc wszystko, co możliwe, by przejąć nad nim kontrolę. Wyszyński natomiast szanował czas. Starał się mądrze i odpowiedzialnie wykorzystać wszystkie chwile i dni życia, niezależnie gdzie się znajdował, czy na urzędzie, czy w więzieniu. Podchodził do czasu - powiedziałbym - etycznie, widząc w nim daną człowiekowi przez Boga możliwość postępu w mądrości i wiedzy, pogłębieniu przyjaźni, dojrzewaniu do udzielenia lub przyjęcia przebaczenia. Dla Wyszyńskiego czas to miłość, okazja do stawania się lepszym, coraz bardziej rozmiłowanym w Bogu, aby bardziej kochać też tych, których mamy obok. Właśnie w czasie dokonywało się jego uświęcenie.
„Nie ma takiej krzywdy, której nie można by przebaczyć!” - podkreślał prymas Wyszyński. I wybaczał wiele - nie tylko swoim prześladowcom, ale także osobom z własnego środowiska.
Taki zresztą jest obowiązek idących za Bogiem, który - jak mówi Pismo - „Siebie na śmierć ofiarował i policzony został pomiędzy przestępców”. Kto bardziej zbliża się do Boga, tym większa w nim gotowość i dyspozycja do przebaczania. I to nie tylko swoim prześladowcom, którzy są daleko, ale też tym, którzy są mu bliscy, z którymi nadal - mimo ich słabości - musi współpracować. Wszak nie współpracuje dla siebie, ale na powiększenie chwały Pana. Wyszyński tak to odbierał. Sprawy Boga stawiał na pierwszym miejscu, a nie swoje urazy do kogokolwiek. Myślę, że to ważne dla wszystkich, którzy zabiegają o pełnienie funkcji społecznych czy kościelnych: aby pamiętali, że dobro wspólne, społeczne ważniejsze jest od dóbr czy urazów swojego ja.
Ujmuje mnie stosunek kard. Wyszyńskiego do kobiet. „Zapamiętam sobie, ilekroć wchodzi do twego pokoju kobieta, zawsze wstań, chociaż byłbyś najbardziej zajęty” - te słowa pochodzą z „Zapisków” prymasa, który miał też odważne poglądy na sprawy społeczne dotyczące kobiet.
Rzeczywiście wiele mówi się o szacunku Wyszyńskiego do kobiet. I słusznie, bo jest to zgodne z prawdą. Trzeba jednak zaznaczyć, a sądzę, że to uwaga bardzo na czasie, iż Wyszyński robił wiele, aby kobiety zaczęły jeszcze bardziej szanować siebie w swojej - ofiarowanej im przez Stwórcę - kobiecości. By bardziej i mocniej odkrywały jej piękno, aby się swojej kobiecości nie wstydziły, nie uciekały od niej i jej nie lekceważyły... Kobiecość kobiety była ważnym tematem dla prymasa. Dlatego też zachęcał je - i to na różne sposoby: poprzez kazania, spotkania, szacunek do nich - aby uszanowały siebie, odnosiły się z szacunkiem do swojej kobiecości, chciały być kobietami z krwi i kości, aby były pięknymi dziewczętami, kochającymi żonami.
Jednak najważniejszą kobietą życia prymasa była Maryja. Wszystkie ważne dla niego sprawy wypadały w dni poświęcone Matce Bożej. Kolejny piękny przypadek?
Właśnie! Piękno, godność, wręcz nieodzowność kobiety w życiu świata i historii zbawienia Wyszyński rozważał przez pryzmat Maryi. To powiązanie, czy nawet jakiś rodzaj związania swojego życia ze świętami maryjnymi, odkrywał wyraźnie podczas uwięzienia. Paradoksalnie właśnie wtedy dostrzegał „światła” Bożej i maryjnej obecności w swoim życiu od początku. To dawało mu siłę do nadziei, bo skoro Bóg - i to Wszechmocny - był z nim od początku, skoro była u jego boku Matka Najświętsza, to będą Oni również w jego „jutro”, w przyszłości. Dlatego był wierny Maryi, gotów nie tylko mówić o Niej, ale przede wszystkim żyć przykazaniami Jej Boskiego Syna.
Ojcze Profesorze, czyim patronem mógłby być kard. Wyszyński?
On się nikomu nie narzuca na bycie patronem tej czy innej sprawy. Czas pokaże. Uważam, że Prymas Tysiąclecia swoim życiem dowodzi, iż dla Boga nie ma nic niemożliwego. Dlatego mógłby być orędownikiem ludzi, którzy znajdują się - pozornie - w sytuacji trudnej. Prymas uczy bowiem, że Bóg działa wszędzie i kieruje biegiem historii. Ale to tylko moje odczucie. Czas więc pokaże, gdzie i komu będzie chciał być pomocny. Najważniejsze jednak, aby szukać u niego rady i przyjmować wskazania, jakich udziela.
Dziękuję za rozmowę.
opr. mg/mg