Niezwykłe historie o Janie Pawle II ujawnia Jego wieloletni przyjaciel i przewodnik z górskich szlaków
Tamtej nocy prawie nie spałem. Łatwo sobie wyobrazić, że o czwartej byłem już na nogach. Dzień był wspaniały. O 8.45 usłyszałem zbliżający się hałas dużego, wojskowego helikoptera mogącego pomieścić nawet dwanaście osób. Lądowanie, jak zostało ustalone wcześniej, nastąpiło na pokrytym śniegiem płaskim placu na przełęczy Lobbia, 200 metrów od schroniska. Zaledwie kilka osób oczekiwało jego przybycia: ja, mój brat Franco, nasz tata, moja siostra Renata z mężem, dziewczęta, które pomagały mamie podawać do stołu i dziewięcioletni synek przyjaciół, mały Enrico, któremu nie wnikając w szczegóły, powiedzieliśmy, żeby przyszedł, bo czeka go niespodzianka.
Gdy tylko drzwiczki się otworzyły, wyszedł Ojciec Święty. Nieskazitelnie biała sutanna, czarna peleryna i wzrok, którego nigdy w życiu nie zapomnę — lekka ironia, żywe zainteresowanie i jakby zdolność do obdarzania czułością samym tylko spojrzeniem. Uczucie, jakiego wtedy doznałem, było jak pieszczota pełna miłości, którą każdy bez wyjątku, bez żadnych szczególnych zasług, jedynie patrząc na niego, mógł zostać obdarzony. Zastanawiając się nad tym dzisiaj, zdaję sobie sprawę z tego, że był to pierwszy znak jego świętości, jakiego byłem świadkiem. Poczułem wtedy, że ogarnia mnie subtelne i przenikające uczucie, połączenie lekkości i radości. Miałem zaledwie dwadzieścia siedem lat, prowadziłem życie szczęśliwe i pełne przygód, ale gdybym był wówczas stary i schorowany, albo cierpiący z jakiegoś powodu, sam jego widok — jestem tego pewien — złagodziłby i ukoił ból.
Ja i mój brat Franco zbliżyliśmy się natychmiast do Ojca Świętego; jako pierwszy lekko się skłoniłem, całując jego pierścień. Papież natychmiast wykonał ręką gest, abym się podniósł, i wtedy usłyszałem jego głos: powolny, nieco przeciągający, niepowtarzalny. Zapytał mnie po prostu: „Jak się nazywasz?”. Kiedy odpowiedziałem, dodał: „No to dzisiaj idziemy razem na narty!”.
Oto kolejna charakteryzująca go cecha: zdolność natychmiastowego zrozumienia, z kim miał do czynienia i dlaczego. Ledwo na mnie popatrzył, a już wiedział, że to ja, a nie ktoś inny — miałem być jego instruktorem narciarstwa, czy raczej przewodnikiem, bo na nartach jeździł po mistrzowsku. Jan Paweł II, chociaż przeżył zamach i związane z nim problemy zdrowotne, był w znakomitej formie, pośpieszyłem więc, aby pomóc Pertiniemu zeskoczyć ze stopnia śmigłowca. Pozdrowiłem go i podałem mu ramię. Celowo napisałem, że „zeskoczył”, bo chociaż miał już osiemdziesiąt lat, sprawiał wrażenie konika polnego, który bezustannie skakał i gadał. Mieliśmy jakieś sto metrów do pokonania, żeby dojść do ratraka, który — prowadzony przez mojego tatę — miał nas zawieźć do schroniska. Droga prowadziła jednak po lodzie i zacząłem się martwić o bezpieczeństwo czterech czy pięciu mężczyzn z obstawy prezydenta. Kto by ich obserwował z daleka, nieźle by się ubawił, widząc, jak idą po lodowcu w skórzanych półbutach, odziani w garnitury i krawaty. Najwidoczniej, przestrzegając żelaznej zasady dyskrecji, nikt im nie powiedział, co miało być celem wycieczki tej niecodziennej pary. W rezultacie ślizgali się po lodzie, a efekt był naprawdę zabawny. Prezydent natomiast był w swoim żywiole: miał spodnie za kolano, porządne brązowe trapery z podeszwą Vibram, sweter w norweskie wzory i nieodłączną laskę. Scena, która nastąpiła potem, była doprawdy komiczna. Zająwszy miejsca w ratraku i przejechawszy krótki odcinek drogi, dotarliśmy do ścieżki prowadzącej do schroniska. Wiodła ona przez morenę, to znaczy podłoże złożone z kamieni, ostrych i mało stabilnych. Ja i mój brat wzięliśmy pod ramiona prezydenta, który wyraźnie miał trudności, on natomiast zaczął marudzić z typową dla siebie zapalczywością: „Co to jest za ścieżka? Nie możemy prowadzić tędy Ojca Świętego, trzeba mnie było uprzedzić, zająłbym się tym, wysłałbym oddział strzelców alpejskich, żeby wyrównali ścieżkę. Jak tak można?”.
Popatrzyłem na Jana Pawła II, który poprzedzał nas o kilka kroków. Szedł sam, spokojny, lekko tylko oparty na ramieniu Gigiego, oficera ochrony, który mu towarzyszył. Widziałem, jak kręcił głową i śmiał się jak dziecko ubawiony brakiem opanowania swojego niepoprawnego i zapalczywego przyjaciela. Ja i Franco dotarliśmy do schroniska, unosząc prezydenta pod ramiona tak, aby nie dotykał stopami ziemi, a on nie przestawał protestować, martwiąc się o Jego Świątobliwość.
U wejścia do schroniska czekały na nas moje siostry i mama, która powitała papieża w drzwiach. Jan Paweł II wszedł, uśmiechnął się do niej i nie pozwolił, aby się skłoniła, kiedy chciała ucałować jego dłoń. Wziął natomiast jej dłonie w swoje i trzymał je mocno, a na kilka słów powitania odpowiedział tylko pełnym słodyczy uśmiechem. Jeszcze dziś moja mama wspomina, że dotykając rąk papieża, doznała uczucia, jakiego nigdy wcześniej ani później nie czuła. Coś w rodzaju ciepła, które niosło ze sobą wewnętrzny spokój i dobroczynną energię, wykraczającą poza zwykłe emocje przeżywane na widok tak ważnej osobistości.
Muszę przyznać, że również Ojciec Święty przywiązał się do mojej mamy — w późniejszych latach zawsze interesował się stanem jej zdrowia i poświęcał jej swoje myśli oraz modlitwy. Należy pamiętać, że stracił swoją ukochaną matkę, gdy miał zaledwie dziewięć lat, nic więc dziwnego, że związał się szczególnym uczuciem z kobietą tak silną, a jednocześnie łagodną jak moja mama, która prawdopodobnie przypominała mu jego własną matkę. To właśnie moja mama zaoferowała mu na wejściu pyszne gorące cappuccino z dużą ilością pianki, własnoręcznie przez nią przygotowane, aby papież mógł się rozgrzać. Przyjął je z entuzjazmem, ale musiał przy okazji znieść kpiny Pertiniego: „Jakie tam cappuccino, tutaj jesteśmy ludźmi gór, bierzcie przykład ze mnie — ja poproszę o kieliszek grappy, a nie jakieś tam cappuccino... Jestem strzelcem alpejskim, a alpini nie pijają cappuccino!”. Słowem — trzymały się ich żarty i dopisywał im dobry humor.
Zaraz potem Ojciec Święty poszedł na górę się przebrać; nie mógł się doczekać, żeby nałożyć narty na nogi. Po kilku minutach z pokoju wyszedł rasowy narciarz: granatowe spodnie i wiatrówka, rękawice tego samego koloru, biała czapka z daszkiem, okulary przeciwsłoneczne i para butów w wesołym, czerwonym kolorze, co nadawało jego sportowemu ubiorowi pewną dozę elegancji. Pertini trzymał w dłoni swoją nieodłączną fajkę i patrząc przez okno, nie przestawał powtarzać z podnieceniem: „Co za miejsce, jak tu pięknie, jaki wspaniały dzień”.
To właśnie Pertini zaczął opowiadać o I wojnie światowej, przywołując scenerię walk, poświęcenie strzelców alpejskich, opór, jaki stawiali nie tylko wrogowi, ale też niskim temperaturom i ciężkim do zniesienia warunkom terenowym, a także brakowi pożywienia i zaopatrzenia. Pamiętam, że długo mówił o „zapomnianej wojnie”, o nieszczęsnych żołnierzach opuszczonych przez dowództwo. Prezydent kontynuował temat również później, gdy wsiedliśmy do ratraka, którym mieliśmy wjechać na niewielki lodowiec Lares. Siedzieliśmy z tyłu na zewnątrz ja, mój brat Franco, prezydent i jego osobisty lekarz. Byli z nami również Antonio Maccanico w garniturze i krawacie, ochroniarz papieża, oraz Angelo Gugel, papieski kamerdyner. Ojciec Święty chciał zająć miejsce w kabinie, koło mojego taty, który prowadził pojazd. Później dowiedziałem się, że w ciągu półgodzinnej drogi mój ojciec skorzystał z okazji, żeby wyspowiadać się u tego wyjątkowego duszpasterza.
Kilka minut po dziewiątej znajdowaliśmy się już na stoku. Biała połać śniegu była tego przepięknego dnia doskonała, zbita, a warunki pogodowe wyśmienite. Na lodowcu Lares nałożyliśmy narty. Początkowo starałem się jechać blisko papieża, szybko jednak zdałem sobie sprawę, że radził sobie świetnie bez mojej pomocy; zauważyłem wręcz, że wolał być samodzielny. Zawsze jednak poprzedzałem Ojca Świętego, z dwóch powodów: po pierwsze — ponieważ ksiądz Stanisław poprosił mnie, żebym wykonał kilka pamiątkowych zdjęć, skoro nie było z nami żadnego fotografa; po drugie — żeby ze względów bezpieczeństwa przetrzeć przed nim trasę. Wyjaśniłem Ojcu Świętemu, że wieczne śniegi kryją w sobie zasadzki w postaci licznych rozpadlin. Prosiłem go więc, aby podążał dokładnie moim śladem.
Papież jeździł na nartach bardzo dobrze, pewnie, narty trzymał zawsze równolegle, niemal złączone — jak doświadczony narciarz. Był wręcz nieco zbyt śmiały, lubił stromizny i trudne odcinki. Miał ciekawą i wyjątkową posturę: jeździł wysunięty nieco do przodu. Wynikało to prawdopodobnie z faktu, że w czasach, gdy uczył się jeździć w Tatrach, używano nart bardziej sztywnych, które wymagały takiej właśnie postawy, przez co weszła mu ona w nawyk.
Wykazywał ogromną fantazję przy wyborze tras, pytał, czy moglibyśmy zjechać z tej, a nie innej strony. W czasie zjazdów z dużą szybkością na jego twarzy można było dostrzec lekkie, ulotne szczęście, a oczy stawały się na powrót oczami dziecka, beztroskimi i tryskającymi prawdziwą radością. Co jakiś czas wykrzykiwał: „Lino, jaki cudowny śnieg macie tu na górze!”. Ratrak z prezydentem i pozostałymi gośćmi na pokładzie zawoził nas na lodowiec, a potem zjeżdżał na dół i tam czekał, żeby wykonać kolejną rundę. W pewnym momencie prezydent swoim stentorowym głosem wykrzyknął: „Wasza Świątobliwość, szusuje Ojciec niczym jaskółka!”.
Koło południa — byliśmy akurat na przełęczy Lares — papież nagle się zatrzymał, aby odmówić modlitwę Anioł Pański. Był to bliski jego sercu nawyk, który później sam przejąłem. Modlitwa ta wyznaczała rytm jego życia, niezmiennie powtarzając się każdego ranka, w południe i o zachodzie słońca. Stanęliśmy na uboczu, a papież zdecydowanym głosem w górskiej ciszy rozpoczął: „Anioł Pański zwiastował Pannie Maryi...”.
Modlitwa była krótka jak oddech, a po niej zaczęliśmy ponownie szusować. Po kilku minutach wydarzyło się coś, czego nigdy nie zapomnę, co pozwoliło mi się domyślać — choć jeszcze niejasno — że świat chciał mi uzmysłowić historię papieża. Cienka nić, która zaczęła się wić w maju odległego 1917 roku, wychodząc z ponurej scenerii wojny, splatała wydarzenia w różnych latach i różnych miejscach świata: w Fatimie, na Adamello, w Rzymie na placu Świętego Piotra.
Dopiero dziś, w perspektywie kanonizacji Jana Pawła II schemat ten wydaje mi się oczywisty i wyraźny.
opr. ab/ab