W 1984 r. grupa uczniów z Garwolina zdała swój egzamin dojrzałości z wiary, która nie cofa się w obliczu prześladowań
8 marca 1984 r. kościół w Garwolinie pękał w szwach... Autor zdjęcia: Henryk Przondziono
„Nawróćcie się, nawróćcie się, bo bliskie jest Królestwo” — zaśpiewali maturzyści funkcjonariuszom ZOMO, czekającym w nocy pod szkołą. Minęło 25 lat od obrony krzyży w Miętnem na Mazowszu.
Był grudzień 1983 r. Kolejny apel szkolny rozpoczął się niewinnie. Dyrektor, jak co tydzień, omówił szkolne sprawy. Wreszcie odniósł się do petycji, jaką otrzymał od uczniów. — Minęły już czasy bezprawia i „Solidarności” — stwierdził. — Szkoła jest instytucją świecką, w której nie ma miejsca na krzyże. Rozejdźcie się do sal — zakończył. Nikt nawet nie drgnął. Pięciuset wychowanków Zespołu Szkół Rolniczych w Miętnem przez ponad godzinę śpiewało pieśni religijne. Tak rozpoczęła się kilkumiesięczna walka w obronie krzyży.
Zniszczymy was!
Uczniowie w Miętnem wręczyli dyrektorowi pismo po tym, jak w któryś poniedziałek na korytarzu i w salach lekcyjnych zobaczyli blade ślady po krzyżach. „Kto i na czyje polecenie zdjął krzyże? Na jakiej podstawie prawnej oparto tę decyzję?” — pytali oburzeni. Do końca roku szkolnego w odpowiedzi powracały jak mantra słowa: „szkoła jest świecka”...
Uczniowie wspólnie odmawiali Różaniec. Modlili się przed lekcjami i na długiej przerwie. Jak wspominają, jedną z form protestu było zachowanie absolutnej ciszy podczas przerw. Innym razem recytowali swoje wiersze. Ponieważ czuli się zlekceważeni, w styczniu podpisali wotum nieufności dla dyrektora. Tego samego dnia do Miętnego przyjechali przedstawiciele władz województwa.
— W czym niewierzącemu krzyż przeszkadza? Przecież dla niego on nic nie oznacza. A jeśli wierzącemu pomaga, to i niewierzący powinien być zadowolony — próbował na zebraniu tłumaczyć Jarosław Maczkowski, maturzysta. Tego dnia jakikolwiek dialog z gośćmi z Siedlec był jednak niemożliwy. Nie obyło się z ich strony bez walenia pięściami w stół i pogróżek: „Zniszczymy was!”.
Krzyże zamiast butów
Dzień później, 12 stycznia, młodzież wyruszyła zwartą grupą do kościoła w odległym o cztery kilometry Garwolinie. — Poczekaliśmy do godz. 14, żeby nikt nie zarzucił nam, że uciekamy z lekcji. Potem, śpiewając pieśni, wyszliśmy ze szkoły. Byliśmy jednością, od piętnastolatków po maturzystów — opowiada Jarosław Maczkowski. — Jeden z kolegów pobiegł przed nami do kościoła. Nie uszliśmy daleko, gdy wracał... z dużym krzyżem. Zdążył też powiadomić księży o naszym marszu, dlatego w Garwolinie czekał już biskup siedlecki z krzyżykami dla każdego z nas. Następnego dnia w szkole pojawiło się pięćset krzyży. Nosiliśmy je na piersi — wspomina.
Gdy grupki młodzieży zbierały się do wymarszu, trójkę uczniów wezwał niespodziewanie dyrektor. Wśród nich była maturzystka Wioletta Kluczek. — Dyrektor wskazał na pudełko po butach. W środku leżały nasze krzyże z sal i korytarza. „Zabierzcie to, bo wyrzucę do kosza” — stwierdził. Te krzyże zawisły w kościele na tablicy z napisem: „Nie było miejsca dla Ciebie, Chryste, w naszej szkole — ZSR Miętne” — relacjonuje.
Kryptonim „Apel”
Szkolny apel stwarzał okazję do manifestacji wiary. Zresztą rejonowa Służba Bezpieczeństwa w odpowiedzi na zajścia w Miętnem wszczęła sprawę właśnie o kryptonimie „Apel”. Młodzież prześcigała się w pomysłach na to, jak przekonać dyrekcję, że się nie podda. — W holu stało popiersie patrona szkoły Stanisława Staszica. Pamiętam, jak przed apelami zawieszałem na nim krzyż. Przecież nasz patron był księdzem, więc powinien mieć na szyi ten symbol — mówi Jarosław Maczkowski.
Grupa dziewcząt któregoś dnia zaczęła recytować przed dyrektorem: „Nie zdejmę krzyża z mojej ściany za żadne skarby świata...”. Duża była w tym zasługa nauczycielki sadownictwa Krystyny Czarneckiej. Dzień wcześniej przepisywała ten wiersz lewą ręką, żeby nie można było rozpoznać charakteru pisma. Później przekazała kartki do szkolnego internatu.
Podczas gdy uczniowie mówili jednym głosem, wychowawców sprawa krzyży podzieliła. — Na zebranie rady pedagogicznej przyjechał wicewojewoda. „Rozliczymy się z wami” — rzucił w stronę grupki nauczycieli wspierających protest uczniów. Wyciągnęłam egzemplarz Pisma Świętego. Otworzył się fragment: „Nawet przed namiestników i królów będą was wodzić z mego powodu, na świadectwo im i poganom”. To dodało mi otuchy, bo następnego dnia czekały nas indywidualne rozmowy z przedstawicielami władzy — wspomina Krystyna Czarnecka, która pracuje obecnie w szkolnej bibliotece. Jak przyznaje, konsekwencje tamtych wydarzeń czuła przez kilka następnych lat. — Niektórzy nawet bali się ze mną rozmawiać, żeby się nie narazić — wyznaje.
Noc, dzwony i ZOMO
Po szkole przebiegła informacja, że dalszy bunt zakończy się ukaraniem uczniów i zwolnieniem wspierających ich nauczycieli. Zdecydowana większość rodziców, choć bała się o dalsze szkolne losy swych dzieci, popierała protest. 19 lutego po wywiadówce wielu z nich wywiesiło nawet w korytarzu i w salach własne krzyże. Po dwóch dniach również one znikły.
6 marca uczniowie zdecydowali się zaostrzyć protest. Odmówili udziału w lekcjach, pozostając w szkole. Nie otrzymali jakichkolwiek wyjaśnień, dlatego kolejnego dnia ogłosili strajk okupacyjny. — Zrobiliśmy szybką zrzutkę pieniędzy, za które wykupiliśmy dosłownie cały towar w miejscowym sklepie. Rozłożyliśmy się na matach zapaśniczych. Frekwencja
była niesamowita, bo brakowało zaledwie kilkunastu osób z całej szkoły. Około godz. 21 przyszedł prokurator, grożąc pełnoletnim, że zostaną ukarani wyrokiem. Później wpadł dyrektor z pismem od wojewody. Szkoła jest zawieszona, powiedział, wyjdziecie po dobroci albo siłą — opowiada Jarosław Maczkowski.
Po odśpiewaniu Apelu Jasnogórskiego uczniowie ruszyli nocą w stronę kościoła. Po pierwszym kilometrze spostrzegli nysy milicyjne, a dalej, na granicy miasta, czekał na nich uzbrojony oddział ZOMO. Rozległy się też kościelne dzwony zwołujące mieszkańców. — Zwyczajnie się bałam. Niektórzy zemdleli. Stanął nam na drodze kordon milicjantów w pełnym rynsztunku, uderzających z hukiem pałami o tarcze. Mieliśmy tylko kilkanaście lat... — przypomina sobie nocną wyprawę s. Hanna Salwa ze Zgromadzenia Sióstr od Aniołów, która była wtedy tuż przed maturą.
Jak wielokrotnie wcześniej, tak i tym razem uczniowie nie dali się sprowokować. Wrócili do internatu. Niektórzy mocno się zdziwili, gdy w swoich pokojach znaleźli porozrzucane na podłodze butelki po wódce, papierosy i... krzyże. — Komuś zależało na tym, by nagrać oczerniający nas materiał. Wcześniej trzeba było zadbać o odpowiednią scenerię — kręci głową Jarosław Maczkowski.
Wilczy bilet
Z samego rana z bagażami ruszyli znów do kościoła, tym razem inną drogą, przez pola. I znów na drodze czekała na nich milicja. Dzięki interwencji księży pozwolono uczniom przejść do Garwolina. Gdy dotarli na miejsce, kościół pękał już w szwach. Kilka godzin później pojawiła się propozycja: „Jedźmy jutro na Jasną Górę”. Blisko 400 osób pomysł podjęło.
Tymczasem w Miętnem dyrekcja zamierzała przeprowadzić ponowne zapisy do szkoły. Tym razem zamiast zdawać egzamin wstępny, wystarczyło podpisać oświadczenie o uznaniu świeckości szkoły, w której nie ma religijnych symboli.
Większość uczniów, w tym maturzyści, postawiła wszystko na jedną kartę. Zabrali swoje dokumenty i rozglądali się za nową szkołą. Nie było to jednak łatwe. Hanna Salwa wraz z kilkoma koleżankami musiała wyjechać aż do Pruszcza Gdańskiego. Inni kończyli naukę na przykład w Bydgoszczy czy w Supraślu. Do kolejnych szkół rolniczych docierał wilczy bilet: „Z Miętnego nie przyjmować”. Maturzystom Jarosławowi Maczkowskiemu i Wioletcie Kluczek dyrektor początkowo w ogóle nie chciał wydać dokumentów. Oboje w terminie, choć w innych szkołach, zdali egzamin dojrzałości.
Powroty
Podczas walki o krzyże uczniom z Miętnego nie brakowało mocnego wsparcia z zewnątrz. Do parafii przychodziły listy poparcia z całej Polski. W trudne negocjacje z władzą zaangażował się miejscowy biskup ks. Jan Mazur. Co więcej, zdecydował się nawet na post o chlebie i wodzie w tej intencji.
Pod koniec marca podczas Mszy za Ojczyznę o uczniach z Miętnego opowiadał ks. Jerzy Popiełuszko. Wcześniej w mieszkaniu odwiedziła go delegacja ze szkoły. Bogumiła Góra, która do dziś w ZSR uczy polskiego, tak wspomina tamto spotkanie: — Ksiądz Jerzy był poruszony tym, że tak długo udało nam się walczyć. Na koniec, z właściwą sobie troską, zapytał, czy czegoś potrzebujemy.
Po blisko pięciomiesięcznym sporze tylko jeden z krzyży mógł wrócić do szkoły. Zawisnął w bibliotece, gdzie zresztą znajduje się do dziś. Mogli również powrócić uczniowie, bez konieczności podpisywania lojalek. Większość z nich pozostała jednak w nowych szkołach.
opr. mg/mg