Przed pogrzebem ciało ks. Jerzego Popiełuszki znalazło się w Białymstoku - reakcja miejscowej ludności była prawdziwą manifestacją wiary, wbrew próbom wyciszania sprawy przez służby specjalne PRL
Prywatne samochody dołączały za taksówkami jeden po drugim. Przy prosektorium kondukt liczył kilkadziesiąt aut. Tuż za bramą szpitala - kilkaset. Kiedy karawan z ciałem Księdza opuszczał granice miasta, kondukt sięgał już ponad 4 km
Poukrywane w bocznych uliczkach zielonego miasta taksówki, niczym liście spływały, układając się w swoisty wieniec złożony w hołdzie ks. Jerzemu. Stojący na chodnikach i poboczach ulic mieszkańcy stolicy Podlasia głośno odmawiali „Wieczne odpoczywanie racz mu dać, Panie...”. Niektórzy klękali. Robili znak krzyża. Palili znicze. Szlochali. Był 2 listopada 1984 r. Niczym marszałka z buławą żegnano zamordowanego przez komunistów syna podlaskiej ziemi. Ks. Jerzego Popiełuszkę. Kawalkada samochodów na światłach z włączonymi klaksonami odprowadzała ciało zamordowanego świadka prawdy do granic diecezji we wsi Żółtki znajdującej się ponad 15 km od granic miasta.
Białystok lat 70. ubiegłego wieku to ponad 200-tysięczne miasto. Ze sporym procentem wyznawców prawosławia. Z Akademią Medyczną znaną w całej wschodniej Polsce, z politechniką, z filią warszawskiej szkoły teatralnej edukującą aktorów sceny lalkarskiej. Również z filią Uniwersytetu Warszawskiego, teatrem, filharmonią i kilkoma wielkimi zakładami pracy zatrudniającymi tysiące ludzi.
Ale obok tego jawnego, naukowo-fabrycznego życia, miasto wiodło też życie na pół jawne, na pół ukryte. Tu, podobnie jak w Lubaczowie czy Drohiczynie, mieściła się administratura apostolska. Swoją siedzibę miała również ukryta archidiecezja wileńska. Pomimo agresywnej propagandy w pamięci białostoczan nadal żywe były wspomnienia walk AK z komunistycznym okupantem.
Lecz w Białymstoku, jak mówią niektórzy, „zawsze wszystko działo się według ruskiego kalendarza”, czyli o dwa tygodnie później niż w centralnej Polsce. Kiedy więc na Wybrzeżu w 1980 r. kończyły się strajki, na Białostocczyźnie dopiero się zaczynały. Międzyzakładowy Komitet Założycielski nowych związków zawodowych powstał 12 września. Reszta jednak potoczyła się błyskawicznie - pod koniec 1980 r. w niemal wszystkich zakładach działały już komisje zakładowe „Solidarności”. Komuniści zareagowali na to niemal histerycznie.
Zaraz po ukonstytuowaniu się „Solidarności” w regionie powstał też związek taksówkarzy, których komuniści nie chcieli zarejestrować, uważając, że jako prywatni przedsiębiorcy nie mogą zakładać związków zawodowych. Mimo to spośród blisko 700 „prywaciarzy” prawie 80 proc. należało do związku. Taksówkarze rychło, dzięki swoim niezależnym środkom transportu, stali się znakomitymi kolporterami.
Mirosław Trzasko i Krzysztof Nowakowski jeździli taksówkami od 1978 r. Byli kolegami zza kółka, choć Trzasko miał już 49 lat, a Nowakowski 26. Trzasko był byłym więźniem politycznym, skazanym w latach 50. XX wieku na długoletnie więzienie za działalność w AK. Zaś Nowakowski marzył o wielkiej karierze piłkarskiej, grając w reprezentacji „Włókniarza Białystok”. Powołano go jednak do wojska. Po powrocie zaś wolał pracować na swoim niż w rodzinnym przedsiębiorstwie budowlanym. Wybrał taksówkę. Obaj koledzy, starszy i młodszy, bliżej poznali się, działając w „Solidarności”. Szczególnie w podziemnej.
Po wprowadzeniu stanu wojennego „Solidarność” białostocka szybko została rozproszona. Podobnie jak 10-milionowa ogólnopolska siła, prysnęła niczym mydlana bańka pod wpływem uderzenia. W walkę o niepodległość zaangażowali się już nieliczni. Mirosław Trzasko i Krzysztof Nowakowski spotkali się w początkach stanu wojennego. Obaj zajęli się organizowaniem kolportażu szybko reaktywowanego, ale już podziemnego białostockiego „Biuletynu Informacyjnego”. Trudnili się również rozrzucaniem ulotek. Przewożeniem powielaczy, farby. Brali udział w niemal każdej antykomunistycznej manifestacji w mieście. Obaj też byli szykanowani przez milicję i Służbę Bezpieczeństwa. Poddawani rewizjom, przesłuchaniom. Uczestniczyli też w comiesięcznej Mszy św. za Ojczyznę w białostockiej świątyni pw. św. Rocha i w farze, podobnie jak i u „swojego” ks. Popiełuszki w Warszawie, dokąd z transparentami co miesiąc jeździła kilkuset-osobowa delegacja z Białegostoku.
- Byliśmy pod wrażeniem jego postawy patriotycznej - wspomina Mirosław Trzasko.
- Miał niesamowitą charyzmę i spokój - mówi Krzysztof Nowakowski. - Nie potrafię dziś powiedzieć, co w nim było, ale kiedy wracałem z Warszawy, zawsze byłem napełniony jakąś niewytłumaczalną siłą, która dawała mi wytrwałość na kolejny miesiąc działania.
Na dzień przed porwaniem ks. Jerzy Popiełuszko powiedział bp. Zbigniewowi Kraszewskiemu: „Wiem, że mnie zabiją, ale nie mogę przestać głosić prawdy”.
W październiku 1984 r., po latach oszczerstw, prowokacji i pogardy wobec ks. Jerzego Popiełuszki, zamordowano go. I szybko złapano morderców. Wytoczono im proces, który momentami przypominał farsę. Wiadomo, że ksiądz został pochwycony 19 października 1984 r. Ciało znaleziono rzekomo 30 października. Tego samego dnia zwłoki zostały przewiezione do Zakładu Medycyny Sądowej Akademii Medycznej w Białymstoku. Władze PZPR pierwotnie nie chciały zgodzić się na pochówek kapłana w Warszawie. Namawiały rodzinę na „wystawny” pogrzeb w Suchowoli. Ale nadzieje komunistów szybko ucięła matka księdza, mówiąc: „Dałam go Kościołowi i Kościół będzie decydował, gdzie zostanie pochowany”.
- Żona pracowała wówczas w szpitalu. O tym, że ciało księdza jest w białostockim prosektorium, dowiedzieliśmy się od koleżanki ze szpitala. Choć sama nie miała absolutnej pewności czy to plotka, czy prawda - opowiada Mirosław Trzasko. - Następnego dnia odwiozłem żonę do szpitala i tu lekarz, prof. Bielecki, potwierdził to. Poszliśmy jeszcze do księdza biskupa, żeby się upewnić. Że trzeba będzie coś z tą wiadomością zrobić, nie miałem żadnej wątpliwości.
- Tuż po 6 rano, 2 października, wpadła do nas do domu rozemocjonowana Krysia Strubel i powiedziała, że ciało ks. Jerzego jest w Białymstoku. I że dzisiaj będzie odwożone do Warszawy. Zapewniła, że jest to pewna informacja, bo dostała ją od ludzi z podziemnej „Solidarności”. Konkretnie od Anki Wojciechowskiej ze szpitala wojewódzkiego - wspomina Krzysztof Nowakowski. - Pojechałem na postoje i łapałem naszych ludzi. Głównie tych, którym rozdawałem ulotki, biuletyny. Mniej lub bardziej dyskretnie mówiłem: Opowiadajcie wszystkim, nie tylko taksówkarzom, że u nas jest ciało świętej pamięci ks. Jerzego. Dzisiaj będzie odwożone do Warszawy. O której godzinie, nie wiadomo. Gromadźcie się przed szpitalem. Koledzy zaczęli „rozwozić” tę wieść. W tamtym czasie przecież prawie nie było telefonów. Wiadomo było, że trzeba kupić wieńce, znicze i jakoś godnie pożegnać księdza. Spotkaliśmy się z kilkoma kolegami, z którymi działaliśmy w podziemiu i ustaliliśmy, że musimy wziąć nasz sztandar zrzeszenia taksówkarzy i z tym sztandarem księdza odprowadzać. Ja tymczasem próbowałem dostać się pod prosektorium, by dowiedzieć się, kiedy ciało księdza będzie wywożone po sekcji. Udało się.
W tym czasie trwało ostre starcie pomiędzy przedstawicielami zbrodniczego systemu a kapłanami, którzy z upoważnienia prymasa Józefa Glempa przyjechali do białostockiej Akademii Medycznej. Jednak do prosektorium nie chciano wpuścić ani delegacji kapłanów, ani hutników. A kiedy już wpuszczono - nie pozwolono sfotografować ciała zamordowanego. Nie podawano też godziny, o której ciało ks. Jerzego może być wydane rodzinie.
Kilkanaście godzin wcześniej, zanim do prosektorium weszli księża, w tajemnicy, lecz za zezwoleniem prof. Marii Byrdy, pobrano szczątki organów zamordowanego kapłana. Jak relacjonuje s. Tomira Wanda Brzezińska MSF, pobrano od zmarłego krew i wycinki narządów. Najpierw ukrywano je w Zakładzie Medycyny Sądowej. Później ich zabezpieczeniem zajęła się s. Laurencja. Po latach wspominała: „(...) Wiele nocy czekałam (...) na moment przekazania relikwii - tak, relikwii, bo już wtedy każdy z nas wiedział, że ks. Jerzy Popiełuszko jest święty. 18 kwietnia 1986 r. dr Jan Szrzedziński, w obecności ks. Jerzego Gisztarowicza, prof. Andrzeja Kalicińskiego - kierownika Kliniki Kardiologii Akademii Medycznej w Białymstoku i ks. Wacława Lewkowicza - notariusza Kurii Arcybiskupiej w Białymstoku, przekazał mi szczątki organów. Razem podjęliśmy decyzję, że szczątki (...) zawiozę księdzu Teofilowi Boguckiemu - proboszczowi parafii św. Stanisława na Żoliborzu. Wzięłam święte dla nas relikwie, ukryłam w torbie i z różańcem w ręku wsiadłam do pociągu relacji Białystok - Warszawa. Zgłosiłam się do księdza proboszcza Boguckiego. Pamiętam, że był wtedy w towarzystwie przedstawicieli gdańskiej Solidarności. Po rozmowie ze mną ksiądz Bogucki powiedział: «Siostro najdroższa, jestem bardzo chory. Serce mam coraz słabsze. Przeczuwam, że niedługo umrę. W tej sytuacji nie mogę wziąć szczątków organów Księdza Jerzego, bo obawiam się, że nie zabezpieczę ich dostatecznie, że po mojej śmierci komuniści je zniszczą. Niech siostra zabierze je z powrotem do Białegostoku». Wiedziałam, że muszę je zabrać, ale nie wiedziałam, co dalej. Zanim opuściłam parafię na Żoliborzu, postawiłam szczątki organów na grobie Księdza Jerzego Popiełuszki. Uklękłam i powiedziałam do niego: «Jerzy, oto kawałek Twego umęczonego ciała. Muszę zabrać Cię z powrotem na Twoją podlaską rodzinną ziemię. Niech Twój duch jedzie ze mną...». Klęcząc, zmówiłam pacierz i poszłam w kierunku dworca, a właściwie już razem z Księdzem Jerzym poszliśmy w tym kierunku. Namacalnie wiem, że był! (...) Wobec różnych dróg, zamkniętych na ukrycie organów, podjęliśmy z ks. Jerzym Gisztarowiczem, ks. T. Krahelem, prof. Kalicińskim i dr. Szrzedzińskim decyzję, aby święte dla nas relikwie wmurować w ścianę kaplicy budującego się domu zakonnego (...)”.
I tak też się stało. Relikwie oczekiwały w murze klasztoru ponad 24 lata. Wydobyto je 11 maja 2010 r. z murów obecnego sanktuarium bł. Bolesławy Lament. Podczas uroczystości dziękczynnych za beatyfikację ks. Jerzego zostały wmurowane w filar kościoła Zmartwychwstania Pańskiego w Białymstoku.
- Byłem tuż przy prosektorium i starałem się dowiedzieć jak najdokładniej, kiedy wyniosą ciało ks. Jerzego. Od czasu do czasu wychodził ks. Grzegorz Kalwarczyk albo brat ks. Jerzego i informował nas, jak wygląda sytuacja. Sami nie bardzo wiedzieli, kiedy pozwolą wywieźć zwłoki - opowiada Krzysztof Nowakowski. - Zdaje się ok. 12.00 przyjechał karawan z trumną. Za bramą w okolicznych ulicach koledzy organizowali kondukt taksówek i przygotowywali się na ewentualną agresję ze strony milicji czy SB.
- Owszem, była organizacja tego konduktu. Staraliśmy się oddać hołd najlepiej, najgodniej, jak potrafiliśmy. Były więc wieńce i transparenty. Ale tak naprawdę to zorganizowanie konduktu przyszło niemal spontanicznie - mówi po latach Mirosław Trzasko. - To był przecież nasz kapelan, to jak ktoś z naszej rodziny. Jakże więc można było go w takiej chwili nie pożegnać tak godnie, jak głosił słowo Boże? To było pożegnanie domownika i odprowadzenie tak, jak to do dziś jest na wsi: od domu do krzyża. Do kolejnej stacji.
- Rozpoczęliśmy jazdę od prosektorium na światłach i ciągłych klaksonach. Robiło to niesamowite wrażenie. Pojechaliśmy specjalnie przez centrum miasta, choć bezpośrednio do Warszawy droga ze szpitala była krótsza - opowiada Krzysztof Nowakowski. - Zatrzymaliśmy się przed farą. Z bocznych ulic dojeżdżały do nas inne samochody. Zarówno taksówki, jak i prywatni. Nie stawaliśmy na światłach. Aleją jechały 3 rzędy samochodów. Wolniutko. Może 20 km na godzinę. Dojechaliśmy do mostu na Narwi w miejscowości Żółtki, która była granicą diecezji. To jakieś 15, może więcej kilometrów za Białymstokiem. Stanęliśmy na szosie. Samochody nadjeżdżające z Warszawy zatrzymały się. Spontanicznie uklękliśmy. Było z nami kilka tysięcy osób, bo przecież nasze taksówki zabierały po kilkoro ludzi. Również w innych samochodach były setki osób. Nikt nic nikomu nie mówił. Pomodliliśmy się. Modlitwę poprowadził chyba bp Edward Kisiel, ale już je pamiętam, może kanclerz kurii ks. Cezary Potocki. Inżynier z Huty Warszawa, Jacek Lipiński, podziękował za naszą asystę. Nie ruszaliśmy po modlitwie od razu, tylko czekaliśmy, aż kolumna z ks. Jerzym zniknie za widnokręgiem. I dopiero wtedy zaczęliśmy wracać do miasta.
Przez kilka następnych dni Milicja Obywatelska mściła się na taksówkarzach mandatami i kolegiami. Dopiero po interwencji bp. Edwarda Kisiela zaprzestano wobec nich represji.
opr. mg/mg