Ankieta "Znaku" na temat ks. prof. Józefa Tischnera: Anna Augustynowicz, Maja Barełkowska, Tadeusz Boruta, Piotr Cyrwus, Roman Czarnecki, Tadeusz Jagodziński, Andrzej Kokoszka, Yumiko Matsuzaki, Bogdana Pilichowska, Maria Poniewierska, Stefan Swieżawski
Świadomi wielorakiego wpływu, jaki wywierał na nas — na nasze myślenie, ale i na nasze życie — ks. Józef Tischner, zapytaliśmy o to kilkanaście osób, przedstawicieli różnych zawodów. A oto wyniki naszej ankiety.
Szanowny Panie,
Od półtora miesiąca noszę przy sobie Pańskie zaproszenie do udziału w ankiecie na temat wpływu osoby i myśli Profesora Tischnera na moją pracę w teatrze, na mnie samą.
Dziękuję za zaszczyt i zaufanie, ale nie jestem chyba na tyle wprawiona w pisaniu, żeby móc wyrazić to, co zdarzyło się w związku z tym Spotkaniem. Wszystkie, wyzwolone przez trzy lata regularnych zajęć, emocje i myśli są zbyt osobiste i czuję się skrępowana, żeby o nich pisać. Po śmierci Profesora kupiłam kilka gazet i przeraziła mnie „recepcja” Jego odejścia.
Dla mnie jest to ciągle istotne Spotkanie, trwające w relacjach z ludźmi, z którymi żyję i pracuję, w przedstawieniach, które przygotowuję po to, żeby z ludźmi rozmawiać. Ktoś, komu zwierzyłam się z niemożności napisania tego tekstu, powiedział, że jestem to winna Profesorowi. Myślę, że mój dług u Niego jest znacznie większy niż tekst, który potrafiłabym napisać. Pozwalam sama sobie pozostać z tym długiem.
ANNA AUGUSTYNOWICZ, reżyser, absolwentka teatrologii UJ i Wydziału Reżyserii Dramatu (PWST w Krakowie), dyrektor artystyczny Teatru Współczesnego w Szczecinie.
Polana w Gorcach, remiza w Łopusznej, mieszkanie na Marka, „obiadki” u przyjaciół, ciepła, mimo cierpienia, sala szpitalna. Wszystkie miejsca, które kojarzą mi się z Księdzem Profesorem, do dziś są na wskroś przeniknięte Jego obecnością. Tu ciągle hula duch „ślebody”. Kiedy wracam do tych miejsc, przechodzę koło mieszkania na Marka, przestaję się lękać. Wyżej podnoszę głowę, mój krok staje się pewniejszy, dotyka mnie Myśl. Mam ochotę znów zadać jedno z tych naiwnych, doktrynalnie podejrzanych pytań, które bałabym się zadać każdemu, tylko nie Jemu. Kiedy już udało się wydusić z siebie pytanie, można było odetchnąć. Teraz zaczynał mówić Profesor: można było się rozsiąść w fotelu i słuchać... ciepły, niski głos, pełen spokoju i pewności, porządkował fakty, rozsnuwał wątpliwości, opowiadał o świecie, w którym wszystko jest „dobre”, ma sens. To starczało na długo, a kiedy „siadały baterie” trzeba było szybko znów prosić o spotkanie.
Nie zawsze pojmowałam sens Jego słów. Kiedy przewidywał rozwój wypadków czy analizował fakty, myślałam: „to nieprawdopodobne”. Dopiero dużo później, a i dziś nagle przychodzi refleksja: no tak, tak właśnie mówił Ksiądz Profesor, wszystko pasuje, tak właśnie jest. To, jakim jestem artystą, określa moja wrażliwość, otwartość, wiedza, odwaga. Jeśli spotyka się takich ludzi jak Ksiądz Profesor, doprawdy trudno stać w miejscu. Pięknie mówił o teatrze, rozumiał artystów, sam nim przecież był. Przy Nim wszystko wydawało się możliwe, On otwierał nowe światy, wyciągał z ciasnoty własnych sądów, przekonań, przy najgłębszym poszanowaniu indywidualności.. Człowiek przy Nim stawał się dla siebie samego potężniejszy. Tischner „konstruował” mnie i dawał do ręki narzędzia. Nie prowadził za rękę, nęcił do wypłynięcia na głębię. „Nie czyń nieszczęścia większym, niż jest”. Uczył dystansu. „E... to jesce nie takie strasne” — i śmiał się.
Wbrew pytaniu zawartemu w tytule ankiety ciągle myślę, co ja zrobiłam dla Księdza Profesora. Wszyscy tylko z Niego czerpaliśmy. Nieustannie przeszkadzaliśmy w Jego pisaniu. Znosił to wszystko cierpliwie i łagodnie. Nawet kiedy mówił: „nie mogę”, było się pewnym, że to Spotkanie nastąpi, choć bywało, że czas oczekiwania wydłużał się do tygodni.
Co zrobiłam dla Księdza Profesora ? Wszystko, co istotne, On dawał nam. Ja od Niego mogłam się tylko uczyć, mogłam tylko słuchać, czerpać z Jego słów nadzieję, nawet tam, w szpitalu. Może raz udało mi się: kiedy widzieliśmy się ostatni raz, podarowałam Księdzu Profesorowi mały tomik wierszy Rilkego, którego szczęśliwie nie miał w swojej bibliotece. Tylko tyle...
MAJA BAREŁKOWSKA, aktorka Teatru Polskiego w Warszawie, Jaracza w Łodzi, STU w Krakowie, obecnie pracuje w Teatrze Ludowym w Krakowie. Grała m.in. w Dekalogu VII (reż. K. Kieślowski).
Należę do grupy szczęśliwców, którym dana była możliwość studiowania filozofii u ks. Józefa Tischnera na Papieskim Wydziale Teologicznym, gdy tylko ta uczelnia otwarła się na świeckich. Był to okres szczególny. Czas „Solidarności” i pierwsze lata stanu wojennego nie pozwalały na bierność i dystans zwłaszcza nam, ludziom młodym, będącym w wieku przyspieszonego kształtowania się i dojrzewania. Szarpani wielkimi emocjami i sprzecznymi uczuciami, byliśmy niewątpliwie podatni na manipulację i chwilowe fascynacje, skorzy do łatwych ocen i nieprzemyślanych działań. Spotkania z Tischnerem i Jego słowem były nie tylko znakomitym antidotum na ówczesne lęki, ale także prawdziwą szkołą postaw charakteryzujących się uporządkowaniem nie wygaszającym wewnętrznego żaru. Nie chłodził On bynajmniej naszych serc, lecz sprawiał, że zaczynały płonąć równym i chyba trwałym płomieniem.
Przedmiot badań Tischnera stanowił człowiek. To zainteresowanie światem ludzkiej duszy nie było tylko retoryczną, zawodową postawą księdza i filozofa, ale rzeczywistym uczuciem miłości, którego, jak sądzę, doświadczał każdy, kto bliżej Go poznał. Mieliśmy wrażenie, że jesteśmy dla Niego ważni i kochani, i kochaliśmy Go. Byliśmy Nim zafascynowani i nie traciliśmy żadnej okazji do spotkania. Bywały dni, że całe grupy podążały za Nim z wykładów na PAT do kolegium Witkowskiego (UJ), a wieczorem jeszcze na ul. Warszawską (Wydział Reżyserii), by wysłuchać Jego „filozofii dramatu”. Jeśli do tego dodać uczestnictwo we Mszach przez Niego odprawianych i w rekolekcjach, a zwłaszcza prywatne wizyty u Księdza Profesora na ul. Św. Marka lub w Jego bacówce na stokach Turbacza — to mamy niemal cały obraz tischneromanii. Jak ćmy lecą do światła, tak my w tamtych czasach lgnęliśmy do Niego, a skrzydła wcale nam nie spłonęły. Zastanawiając się nad fenomenem Tischnera, na pewno nikt nie określiłby Go mianem guru, choć był adorowany, a Jego wpływ na nas był ogromny. Także słowo „mędrzec” niezbyt do Niego pasuje, mimo że „miłość mądrości” uwidaczniała się w każdej Jego wypowiedzi, a radą i pomocą służył nam nawet w błahych sprawach. Sądzę, że tylko określenie Go mianem mistrza pozwala w pewnym stopniu dotknąć tego fenomenu i naszych z Nim relacji. Nie „rząd dusz” bowiem był Jego celem ani też lekceważąca ludzkie ułomności mądrość. Tischnera ciekawił człowiek, pragnął go zrozumieć i służyć mu, ucząc, jak ma poznawać samego siebie.
Mimo kilku lat intensywnych kontaktów i oddziaływania Tischnera nawet na prywatne życie trudno mi dzisiaj odpowiedzieć na pytanie o to, jak wpłynęło na mnie spotkanie z Księdzem Profesorem, gdyż prawdziwe ludzkie relacje nie sprowadzają się do prostego bilansu: dostał — wydał. Byłem Jego uczniem w okresie niezwykle dla mnie ważnym. Na pewno z tego spotkania wyszedłem inny.
Już w połowie lat 80. w kilku wywiadach stwierdziłem, że spotkanie z Tischnerem miało decydujący wpływ na moją twórczość, co wśród wychowanych na kapistach malarzy wywoływało co najmniej irytację. Całe pokolenia, stojące na pozycjach autonomii sztuki, nie dopuszczały wiązania jej z jakąkolwiek pozaartystyczną myślą, a szukanie inspiracji w filozofii lub — co gorsza — w teologii nawet dzisiaj równane jest z ideologią. Zagrożenie zawsze zresztą istnieje, bo jak powiązać zmysłową ze swej natury, malarską formę z głębią intelektualnej refleksji. Obraz może zamienić się w nachalną ilustrację, a podjęta myśl zostać spłycona. W przypadku Tischnera niełatwo jest określić obszar oddziaływania Jego refleksji na twórczość plastyczną, gdyż praktycznie nie zajmował się filozofią sztuki ani estetyką. Nie znam też (poza kilkoma grzecznościowymi tekstami do katalogów) Jego pism dotyczących malarstwa. Uwrażliwiony był — jak sam wielokrotnie przyznawał — przede wszystkim na słowo, a zwłaszcza na dramat i poezję, a sztuce tylko z zainteresowaniem się przyglądał. Niemniej Jego refleksja nad człowiekiem, odsłaniana przezeń myśl egzystencjalistów i filozofów dialogu była dla mnie czymś tak odkrywczym i istotnym, że w swojej twórczości nie mogłem wobec tego doświadczenia przejść obojętnie. Początkowo w moich obrazach inspiracja Tischnerem była bardzo bezpośrednia: wyraźne rozdzielenie symbolicznego tła — sceny dramatu od zazwyczaj samotnej, rozpostartej pomiędzy niebem a ziemią ludzkiej postaci, która jak aktor pantomimy próbuje gestem wyrazić ból swego istnienia. Wszystkie te obrazy miały biblijne, a najczęściej chrystologiczne odniesienie, gdyż wierzyłem, że w tej kulturowej paraboli jestem w stanie wyrazić jakąś głębszą, odwieczną prawdę o człowieku bytującym tu i teraz . Nie czułem się samotny w tych poszukiwaniach, ponieważ także w dziełach innych artystów znajdywałem podobne przesłania. Pragnąc, by ten negujący odhumanizowanie awangardy nurt w sztuce polskiej był bardziej widoczny, zorganizowałem w latach 80. kilka zbiorowych prezentacji. Już same tytuły krakowskich wystaw (W stronę osoby, Wszystkie nasze dzienne sprawy...) czy wystawy darmsztackiej Z wnętrza metafory oraz postawione w nich problemy świadczą o bezpośredniej inspiracji myślą ks. Tischnera. Filozofia Księdza Profesora przywróciła sens sztuce figuratywnej, która po historycznym uwikłaniu się w propagandę totalitaryzmów dwudziestego wieku na długo straciła prawo do wyrażania człowieka. Dopiero Jego niechętny dogmatycznym tonom namysł nad ludzkim bytowaniem dał fundament naturalnym potrzebom artysty zmierzającym do podjęcia w swojej twórczości tego odwiecznego tematu sztuki, jakim jest człowiek. Mimo że moje malarstwo w ciągu kilkunastu lat formalnie ewoluowało, to tej pierwotnej inspiracji mającej swe źródło w spotkaniach z Tischnerem pozostałem do dzisiaj wierny.
Mam nadzieję, że wpływ Księdza Profesora na moją twórczość nie wyczerpuje się w formalnym podjęciu wątków tematycznych obecnych w filozofii Tischnera. O wiele istotniejszy jest Jego kształtujący wpływ na całość osobowości. Pamiętam, jak w jednym z wykładów, poświęconym filozofii wolności, Tischner doszedł do analizy pojęcia „autentyczność” i postawy, którą możemy tym słowem określić. Ksiądz Profesor całym swym życiem świadczył takiej postawie — dla mnie i mojej twórczości jest to ciągle, może najważniejsze, wyzwanie.
TADEUSZ BORUTA, ur. 1957, artysta malarz, autor wielu wystaw problemowych; publikował m.in. w „Biuletynie ZPAP”, „Znaku” i „Tygodniku Powszechnym”.
Zapytałem profesora Tischnera, kiedy tak naprawdę zainteresował się „góralszczyzną”. Ja, chłopiec z Waksmunda (wioska niedaleko Łopusznej), wyrwałem się niedawno do „miasta”. Wszystko tu było dla mnie nowe i fascynujące. Do szkoły teatralnej dostałem się, śpiewając: Hej Janicku, siwy włos. Na pierwszym roku zaczęto mnie uszlachetniać. Aktor przecież nie może mówić po góralsku. Ciągle słyszałem od pedagogów: „Piotruś, dykcja!” Dziekan, prof. Edward Dobrzański, zaangażował dwóch dykcjonistów, żeby mnie „obrobić” (natura, jak widać, ostro się broniła). Wtedy wydawało mi się, że moje korzenie to przekleństwo. Nie mogłem zrozumieć, skąd u Profesora tyle miłości do braci górali. Jak można ich traktować tak idealistycznie, jakby Podhale było pępkiem świata? Ksiądz Tischner spojrzał na mnie swoimi śmiejącymi się oczami i powiedział: „Wiys co, Piotruś, jo pocułek zainteresuwanie górolami dopiyro po śtyrdziestce, mos jesce cas”. Ta odpowiedź uspokoiła mnie — zawsze człowieka cieszy, jak się dowie, że ma jeszcze dużo czasu.
Tischner jednak nie dał mi już spokoju. Zawrócił mi głowę Tetmajerem, jego książką Na skalnym Podhalu. Bardzo lubił opowiadanie Jak się Michał Łojas powiesił. Ilekroć mnie spotykał, pytał, czy już się go nauczyłem na pamięć. „Zobacz — mówił — muzyka, taniec, śpiew to środki, za pomocą których postacie z tych opowiadań wyrażają miłość, gniew, radość, smutek, nadzieję, całą gamę ludzkich uczuć. Czy to nie jest wspaniały teatr? Przecież to gotowy materiał na spektakl”. To z tej inspiracji powstał wspaniały spektakl Śleboda warszawskiego Teatru Montownia w reżyserii Waldemara Śmigasiewicza. Dzięki Profesorowi zgłębiłem też wiedzę na temat legendarnego „Ognia” i tragicznych losów Podhala. Lektura Myślenia według wartości podsunęła mi pomysł na pracę magisterską: Problemy wartości w filmach Krzysztofa Zanussiego. Kiedy przystąpiono do realizacji filmu na podstawie Historii filozofii po góralsku, Profesor wskazał mnie jako odtwórcę Pitagorasa — Jędrusia Waksmundzkiego. To są wymierne rzeczy, które mogły powstać tylko dzięki Tischnerowi.
Pozwoliłem sobie kiedyś nazwać księdza Tischnera moim „Ojcem duchownym”. (Może nadużyłem jego zaufania, niestety nie mogłem go poprosić, żeby mnie oficjalnie przygarnął. Myślę jednak, że zdawał sobie sprawę z tego, że wszyscy górale — nie tylko ja — to jego dzieci. Dowodem na to były wspaniałe Msze pod Turbaczem). Moje życie od pewnego czasu zależało od niego — jego publikacje i jego słowa kształtowały i nadal zmuszają do ćwiczenia oporną duszę. Narzucenie sobie takiego ojcostwa zobowiązuje do ciągłego wsłuchiwania się w jego myśl. Do zadawania sobie pytania, jak by on zachował się w danej sytuacji. Co by powiedział na ten czy inny temat? Wydaje się, że sytuacje i pytania, jakie nam stawia życie, teraz — kiedy nie ma Profesora — są coraz trudniejsze. Chociaż cały czas słyszę jego słowa: „Nie bójcie się, wszystko już było, to od was zależy, żeby świat był lepszy”.
To niesamowite, że Tischner każdemu z nas zostawił coś indywidualnego: a to jakąś zapamiętaną sytuację, a to anegdotę, radę, nawet upomnienie. Każdego traktował indywidualnie. Ludzie mówią, że zawsze miał dla nich czas, każdy, kto go spotkał, ma poczucie, że nie został przezeń potraktowany byle jak. Wspaniale umiał słuchać. Nasuwa się pytanie, kiedy miał na to czas. Okazuje się, że był zawsze tam, gdzie go potrzebowano.
Profesor Tischner był dla mnie zawsze jak niedostępny szczyt górski. Patrząc z dołu, chce się go zdobyć, choć budzi respekt i niepokój. Kiedy jednak już jesteśmy na szczycie, ogarnia nas duma i szczęście. Patrząc w dół i widząc świat aż po horyzont, chce się powiedzieć: „Przecie to syćko nase”. Spotkania z Profesorem napełniały mnie taką dumą i szczęściem.
Telo mi tyn Profesor doł. Niedo się tego ani porachować, ani zwozyć, telo mi nakłod do głowy, śtyrdziestka się zblizo, trza się brać do roboty. Hej!
PIOTR CYRWUS, aktor Starego Teatru.
Jakieś nieregularnie słuchane wykłady, udział w rekolekcjach i we Mszy świętej, jedno czy drugie spotkanie, rozmowa z księdzem Tischnerem oraz Jego książki — to wszystko miało i ma wyzwalający wpływ na moje myślenie. Bo ksiądz Tischner, będąc człowiekiem wolnym, w jakiś sposób wyzwalał innych. Mam wrażenie, że nie szukał prawdy w subtelnych ideach wypracowanych przez różne systemy filozoficzne. Dla Księdza Profesora prawda miała strukturę nie tyle przedmiotową, co osobową. Dialog z człowiekiem, uczestnikiem dramatu, zbliżał Go do Prawdy, która wyzwala.
Ksiądz nie tracił nigdy kontaktu z rzeczywistością i tradycją, z której wyrósł. Umiał się w niej poruszać i dobrze się w niej czuł. Odkąd Bóg wszedł w historię człowieka (bo „pozazdrościł człowiekowi ciała” — jak twierdził ksiądz Tischner), każda dziedzina ludzkiej działalności jest uświęcona. Piszę o tym, bo osoba i myślenie Księdza najbardziej inspiruje mnie właśnie w drodze do świętości. Jego myślenie jest myśleniem wymagającym, bo angażującym całą osobę, tak jak angażuje miłość i dążenie do świętości. Jak bardzo jest to ważne i jakie ma znaczenie, widać w ostatnim etapie życia księdza Tischnera, w okresie choroby.
Wierzę, że Ksiądz nadal będzie nam — mnie — pomagał i że mogę Go spotkać w Jego książkach i dzięki świętych obcowaniu.
ROMAN CZARNECKI, ur. 1954, sanitariusz w Pogotowiu Ratunkowym. Mieszka w Bolesławcu.
Pierwszy raz „na żywo” usłyszałem ks. Tischnera podczas historycznej Mszy na Wawelu w październiku 1980 roku. Było to jeszcze przed maturą; los zrządził, że akurat tego dnia znalazłem się w Krakowie i stałem z przyjaciółmi w tłumie przed katedrą, wsłuchując się w Jego głos. Czasy były gorące, rozentuzjazmowani mężczyźni nosili na ramionach Lecha Wałęsę po płycie Rynku, słowa o solidarności sumień zapadały głęboko w serca i umysły. Rok później zacząłem studia na UJ. Czasy stały się bodaj jeszcze gorętsze, choć zupełnie inni mężczyźni (i chyba innym powodowani entuzjazmem) stanowili eskortę Wałęsy... W tym okresie wśród moich kolegów zrodził się cotygodniowy rytuał chodzenia na wykłady Księdza Profesora do Collegium Witkowskiego. Tematem było czytanie Fenomenologii ducha Hegla. Przychodzili na nie wszyscy: studenci filozofii, prawa, różnych kierunków filologicznych (tak jak ja), archeolodzy i fizycy (a na pewno zawodowi „słuchacze” z KWMO). W auli często brakowało miejsc, ludzie przesiadywali więc na schodach; niekiedy nawet w korytarzu przysłuchiwali się Jego wywodom przez uchylone drzwi. Było coś konspiracyjnego w atmosferze tamtych spotkań, chociaż gdy myślę o nich dzisiaj, to widzę, że Tischner przede wszystkim studził wtedy głowy, ale nie gasił wiary. Owiewała Go już legenda (zresztą stan wojenny szybko dopisywał jej nowe rozdziały), a dla takich jak ja: lekko zagubionych, niepewnych siebie studentów I roku, przyjeżdżających „z prowincji” — było to najzupełniej magiczne wprowadzenie w ideę universitas: uniwersytetu otwartego, w którym mistrza łączy z uczniami szczególny rodzaj koleżeństwa w dążeniu do wiedzy i prawdy. Łączyło nas też chyba przekonanie, że to, w czym uczestniczymy, jest ważne. Ksiądz Profesor cierpliwie oprowadzał po Heglowskiej wizji dziejów, raz po raz przeplatając dyskurs żartem, skracając dystans góralskimi anegdotami albo — po objaśnieniu szczególnie trudnego fragmentu — podnosząc na duchu lekko oszołomionych słuchaczy słowami: „Teraz należą państwo do ścisłej światowej elity, która rozumie, czym jest pojęcie transcendencji u Hegla”. Znajomi w rozmaitych dyskusjach podświadomie używali później Jego zwrotów albo naśladowali charakterystyczne gesty dłoni. Był naszym Mistrzem. I tak jak obecność na tamtych wykładach traktowałem jako coś oczywistego, tak oczywiste było dla mnie, że kiedy po kilku latach spędzonych za granicą los znów rzucił mnie na krótko do Krakowa, pierwszy wywiad po przyjeździe do Polski nagrałem właśnie z Nim. Spotkaliśmy się w Jego mieszkanku przy Św. Marka. Siedział na łóżku, gdy ja zmagałem się z wadliwym mikrofonem, ale w końcu udało się. Przez dwie godziny rozmawialiśmy o kondycji polskiej pracy, wielkich nadziejach i lękach (był kwiecień 1989 roku, wiosna dosłownie i w przenośni). Już wtedy obawiał się skutków zaangażowania Kościoła w politykę. Trzyodcinkową audycję opartą na tej rozmowie nadała później Sekcja Polska BBC. Wróciłem do tych nagrań, przygotowując w ubiegłym roku w Londynie wspomnienie pośmiertne o Księdzu Profesorze. „To jest głos...”, powiedział z zachwytem jeden z moich radiowych kolegów, ułyszawszy archiwalny fragment Jego wypowiedzi. A ja dopiero wtedy pojąłem, że drugiego takiego już nie usłyszę...
Tadeusz Jagodziński, dziennikarz BBC. Mieszka w Londynie.
Datę mojego pierwszego spotkania z Księdzem Profesorem — 14 czerwca 1981 — pomogła mi ustalić jego dedykacja w Polskim kształcie dialogu, który wówczas od niego otrzymałem. Do księdza Tischnera zaprowadził mnie kolega z harcerstwa, Jerzy Bukowski, który wówczas pracował nad książką Zarys filozofii spotkania i dyskutował ze mną znaczenie opisów tego zjawiska, przedstawionych w książkach Kępińskiego. Przy okazji tych rozmów ustaliliśmy, że fenomen spotkania to jeden ze „zmienionych stanów świadomości”, przedmiot moich zainteresowań naukowych. Jurek powiedział, że muszę poznać wybitnego specjalistę w tej dziedzinie — księdza Tischnera. Wizytę w jego mieszkaniu zapamiętałem na zawsze. Szybko wywiązała się interesująca, poważna, długa dyskusja, a gdy przyszła pora na jej zakończenie, Ksiądz Profesor, z właściwym sobie urokiem, stwierdził: „No dobra, skończmy już z tą filozofią, to takie jedno wielkie...” Potem pytanie Jurka: „Słyszałem w Wolnej Europie, że Ksiądz ma zostać prymasem?” i odpowiedź: „Niemożliwe, parę dni temu byłem u Karola, jakby miał takie plany, to by mi powiedział”. Jurek: „Mówili jeszcze, że ewentualnie metropolitą krakowskim”. Odpowiedź: „Nie daj Boże!” i dosadne wyjaśnienie, czym nie chciałby się zajmować. Niezwykła umiejętność łączenia głębokiego zaangażowania w działania i zachowania pewnego dystansu wobec nich wzbudziła mój podziw. Pod koniec spotkania Ksiądz Profesor zapytał mnie: „Panie Andrzeju, może chciałby pan zostać studentem PAT-u?” Zdecydowałem się zostać wolnym słuchaczem i chodzić na wybrane zajęcia.
Jako szczególnie niezwykłe doświadczenie osobiste i intelektualne w moich kontaktach z Księdzem Profesorem pamiętam roczne nieformalne seminarium o fenomenie spotkania, które, jego zdaniem, jest podstawowym doświadczeniem odsłaniającym aksjologiczny wymiar ludzkiego bytu: „Spotkać to (...) doświadczyć źródłowo jakiegoś konkretnego dobra i zła, jakiejś tragiczności, jakiejś wolności oraz głosu imperatywu kategorycznego, który od drugiego doszedł...” Istotę tego przeżycia wyraża formuła: „wiem, że mnie rozumiesz, więc jesteśmy”.
Seminarium o spotkaniu odbywało się w różnych miejscach, również w moim mieszkaniu. Większość zajęć prowadził Tadeusz Gadacz. Analizowaliśmy teksty ks. Tischnera, który co pewien czas przychodził do nas. Wówczas odbywały się niezwykle szczere dyskusje (uczestniczyli w nich między innymi moja żona — Bogna Opolska-Kokoszka, Anna Karoń, Zbyszek Stawrowski). Szczególnie utkwiły mi w pamięci wywody Profesora o tym, że niemożliwe jest spotkanie rodzica z dzieckiem, ponieważ bliskość pomiędzy nimi jest immanentna, chyba że jest to „powrót syna marnotrawnego”. Zapamiętałem też jego zakłopotanie przy udzielaniu odpowiedzi na pytanie dotyczące — kluczowego dla Tischnerowskiej filozofii spotkania — traktowania zarówno dobra, jak i zła jako zjawy: zastanawiał się, czy takie stanowisko nie zbliża się niebezpiecznie do poglądów manichejskich.
Trudno mi ocenić, ile idei zawartych w moich pracach dotyczących spotkania, psychoterapii Kępińskiego i doświadczenia wartości zrodziło się w trakcie dyskusji z księdzem Tischnerem. Z pewnością jednak moje książki wiele zawdzięczają jego wnikliwym uwagom i recenzjom. Zainspirowany dokonywanymi w dialogu z ks. Tischnerem analizami dzieł Kępińskiego, od 1991 roku pracuję nad koncepcją korektywnego przeżycia wartości opartą na Tischnerowskich filozoficznych analizach doświadczenia wartości. Ksiądz Profesor wskazał na różnicę między doświadczeniem agatologicznym, które pozwala odróżnić dobro od zła i „dotyczy bycia w świetle dobra”, a doświadczeniem aksjologicznym, które „dotyczy bycia w świetle tego, co wartościowe”, i którego rdzeniem jest doświadczenie nadziei, poczucia siły i dostępu do „zmysłu rzeczywistości”, odsłaniającego to, co jest wartościowe. Towarzyszy mu poczucie: „jeśli chcesz, możesz...” Rozwijając koncepcje korektywnego przeżycia wartości, staram się przybliżać psychiatrom i psychologom poglądy Tischnera dotyczące doświadczenia wartości oraz racjonalności dialogicznej i monologicznej.
Choć może zabrzmieć to dziwnie w ustach lekarza, śmierć Księdza Profesora stanowiła dla mnie zaskoczenie, miałem nadzieję, że zdąży przekazać nam jeszcze wiele swojej mądrości i wiedzy. W ostatnim liście do niego napisałem: „Na podstawie naszych rozmów i seminariów mam wrażenie, że Ksiądz powinien jeszcze napisać coś pomiędzy Filozofią dramatu a Sporem o istnienie człowieka. To coś, w moim przekonaniu, powinno być rozprawą na poziomie psychologicznym. Mam głębokie przekonanie, że przelewając na papier swoje przemyślenia, z łatwością mógłby Ksiądz napisać »Psychologię spotkania«”. Irracjonalnie wierzyłem, że przeczytam tę książkę. Śmierć Księdza Profesora nie sprawiła jednak, abym poczuł, że się z nim naprawdę rozstałem. Gdy myślę o ks. Tischnerze, często przypomina mi się pewien mój szkic artykułu, który nie spotkał się z jego uznaniem. Próbowałem w nim rozróżnić fenomen „spotykania się” od fenomenu spotkania. Starałem się uzasadnić, że najistotniejszą różnicę stanowi stosunek do rozstania, które jest możliwe jedynie po „spotykaniu się”, natomiast wspólnota przeżycia zrodzona w trakcie spotkania jest ponadczasowa...
ANDRZEJ KOKOSZKA, prof. dr hab. medycyny, psycholog, psychoterapeuta. Pracuje w Akademii Medycznej w Warszawie.
Dźwięk dzwonu Gionshoja, Niestałość wszechrzeczy. Barwa kwiatu Sharasoju, Koleje losu człowieka.
Tak się zaczyna stara japońska opowieść Heike-monogatari. Początkowo była ona recytowana przez niewidomego mnicha buddyjskiego, wędrującego po całym kraju.
Kiedy odchodzi ktoś mi bliski, zawsze słyszę ten dzwon. Przemijanie jest czymś nieuniknionym: to, co istnieje, kiedyś odchodzi. To zasada wszechrzeczy. A jednak ludzie, którzy odeszli, pozostają w pamięci żywych: uśmiech, gesty i życzliwość. Ale żadna rzecz nie pozostaje w człowieku tak mocno jak słowo. Bo ono, ze swoją niematerialnością, głęboko przenika duszę człowieka. Starożytni Japończycy wierzyli, że w słowie zamieszkuje duch (kotodama). Kotodama, wnikając w duszę człowieka, zaczyna żyć własnym życiem i działa w nim. W człowieku coś zaczyna się rodzić. Początkiem tych narodzin jest zastanowienie się nad słowem. Rozważanie to jest próbą odkrywania prawdy i wydobywania sensu tego słowa. Wraz z odkrywaniem prawdy i sensu słowa, uświadamiam sobie, że ten, kto wypowiadał to słowo — mimo że już odszedł — jest we mnie obecny.
Właśnie takie słowo zostawił mi ksiądz Tischner.
Czy rozumiałam je, gdy zostało wypowiedziane? Zawsze wydawało mi się, że to, co mówił, jest łatwe do zrozumienia, bo mówił (oczywiście, jak na filozofa) prosto i dowcipnie. Ale to był tylko pozór, ponieważ to, co na początku wydawało mi się proste, z czasem przestawało być wyraźne i musiałam zastanawiać się od nowa, o co naprawdę Mu chodziło. Później to zdanie nosiłam w sobie, a ono w końcu fermentowało jak sake. Gdy zajmowałam się czymś zupełnie innym, czułam nagle, że zrozumiałam, co On naprawdę chciał powiedzieć. Bo byłam już „pijana” tym „fermentowanym” słowem. Najczęściej tak się działo, kiedy śmiałam się, przypominając sobie dowcip, który usłyszałam na Jego wykładzie czy seminarium. Najdziwniejsze, że potem, gdy sięgałam po teksty, o których mówił (np. Husserla czy Heideggera), z niesamowitą przejrzystością zaczynały przemawiać do mnie czytane fragmenty.
Po Jego odejściu zaczęłam widzieć Jego słowa nieco inaczej. Zaczęłam przypominać sobie Jego wypowiedzi, chodząc po Rynku, spacerując nad Wisłą, idąc do Centrum Japońskiego, zatrzymując się na Kanoniczej, gdzie mieszkał w ostatnich latach życia. Widziałam też minę Księdza, kiedy te słowa wypowiadał (powaga, uśmiech, a czasem i zmartwienie). Spacerując po Krakowie, który kochał, widzę to stare miasto oczami Księdza i słyszę je Jego uszami. A Jego przecież już nie ma. Ale w moich myślach, jedne Jego słowa łączą się z innymi, wyrywają się z kontekstu, rozczłonkowują i jeszcze raz składają, niezależnie od mojej woli. I zdarza się, że myśl zatrzymuje się na pewnym słowie albo zdaniu, a wtedy osiada ono w mojej głowie jak basso ostinato. W codziennym rytmie mego życia stale brzmią te niskie akordy, powtarzając się jak wieczne pytanie albo wiecznie ciche zawołanie. Gdy melodia mojej codzienności cichnie, brzmią znowu nieco głośniej. Wtedy zaczynam się zastanawiać nad słowem, a ono idzie razem ze mną.
Takie słowo padło kiedyś podczas seminarium. Zostało powiedziane nie podczas lektury, ale w zwykłej rozmowie — nie ze mną, lecz z jakimś księdzem, który chodził na zajęcia. Tischner powiedział wówczas: „Wiecie, zawsze staram się oceniać drugiego człowieka, szczególnie studenta, nie po tym, kim on jest, ale kim chce być”. Mimo woli zapamiętałam to słowo. Po Jego śmierci ono zaczęło grać we mnie, właśnie jak basso ostinato.
Dobrze pamiętam Jego gest przywitania i Jego uśmiech. Zawsze przyjmował nas, swoich studentów, z życzliwością i ciepłem, nawet w szpitalu, w ostatnich okresach życia. Było to niezwykłe. Tej niezwykłości nie potrafiłam wówczas wyrazić słowem. Ale teraz, kiedy wspominam tamto ciepło i uśmiech, zawsze pojawia się we mnie to Jego słowo. Co ono właściwie znaczy?
Oceniać człowieka po tym, kim chce być, oznacza chęć patrzenia na Drugiego wedle jego intencji. Ale z drugiej strony, między słowami: „kim jest” a „kim chce być” zachodzi różnica. Istnieje ona w jednym człowieku. Równocześnie — w jego wnętrzu — pomiędzy „kim chce być” a „kim jest” znajduje się przestrzeń, w której rozgrywa się dramat. Owa różnica jest sferą, w której rodzi się dramat nadziei wobec samego siebie, a zarazem powstają poważne problemy. Człowiekowi zazwyczaj łatwiej wyobrażać sobie, kim chce być, niż uświadomić sobie, kim jest. A świadomość „kim się jest” to samowiedza, trzeźwa świadomość w stosunku do samego siebie. „Im więcej świadomości, tym więcej osobowości” — pisał Kierkegaard (Choroba na śmierć). Ten, kto nie posiada samoświadomości, nie ma osobowości. Wtedy za wszelką cenę chce sobie ten brak rekompensować. Ze swoimi nieuświadomionymi kompleksami stara się uzupełnić lukę, na przykład zbliżając się do ludzi już uznanych i żerując na ich sławie.
Chorobliwa ambicja, pragnienie bycia kimś, kim się nie jest, to rozdarcie istniejące w człowieku. W tej sytuacji człowiek najczęściej nie wie, albo nie chce wiedzieć, kim naprawdę jest, a w skrajnej sytuacji nie chce być sobą. Kierkegaard nazywa to rozdarcie rozpaczą. Jest to „choroba na śmierć”. Ta choroba czai się w obszarze różnicy zachodzącej pomiędzy „kim naprawdę się jest” a „kim koniecznie chce się być”. Dla tego człowieka to może być wyrazem rozpaczy, podczas gdy dla innych jest to wyraz głupoty. Pisze dalej Kierkegaard: „Nie można nigdy się powstrzymać od uśmiechu, widząc takiego zrozpaczonego, gdyż mówiąc zwyczajnie, chociaż jest on w rozpaczy, jest zupełnie niewinny. Najczęściej taki zrozpaczony jest potwornie śmieszny”.
Ale ksiądz Tischner się nie śmiał, mimo że to było „potwornie śmieszne”. Ksiądz był wobec takiego człowieka śmiertelnie poważny. Bo wiedział, że sprawa dotyczy etyki. Nie była to etyka wynikająca z powinności. Etyka Księdza wynikała z życzenia dobra drugiemu człowiekowi.
W relacjach pomiędzy dwojgiem ludzi zwykle każdy ocenia Drugiego według tego, kim on jest, a nie kim chce być. Ale czasem zachodzi pewna nierówność, „asymetryczność”. Można wtedy powiedzieć: „Ty patrzysz na mnie tylko według tego, kim jestem, a nie — kim chcę być, ale ja patrzę na Ciebie według tego, kim chcesz być, a nie — kim jesteś”. W tej „asymetryczności” tkwi etyka. W zamierzonej akceptacji tej asymetrii leży etyczna postawa wobec drugiego człowieka — oznacza ona akceptację Drugiego i odpowiedź na jego niesłyszalny krzyk: „Ratuj mnie...”. A równocześnie jest to zgoda na nadzieję.
Tischner był obserwatorem, ale obserwatorem życzliwym. Słyszał krzyk człowieka: „Ratuj mnie z tej rozpaczy”. On nie chciał oceniać drugiego człowieka, chciał znaleźć w nim nadzieję. W Tischnerze było przyzwolenie na możliwości tkwiące w Drugim.
To, o czym piszę, dotyczy każdego z nas: jesteśmy jednocześnie obserwatorami i obserwowanymi. Obserwator dobrze wie, że w nim również tkwi ten sam problem i ta sama rozpacz, co w człowieku obserwowanym. Zna tę rozpacz i widzi ją w Drugim. Tak rodzi się współczucie i wynikająca z niego wspólnota. To autentyczne miłosierdzie — którego źródłem jest smutek. W buddyzmie nosi ono miano jihi. Znaczy to miłosierdzie i smutek. Smutek wynika z tego, że obserwator też jest zrozpaczony, gdyż znajduje się w takiej samej sytuacji. Dlatego rozumie i akceptuje drugiego człowieka. W japońskim znaku ji zawiera się znaczenie pielęgnowania. Jest to pielęgnowanie intencji i potencjału drugiego człowieka.
Bardzo częstym gestem księdza Tischnera było otwarcie ramion na powitanie. Znaczyło to, że Ksiądz wita i przyjmuje człowieka — całego człowieka, wraz z jego głupotą. W myśl zasady: „Patrzę na ciebie nieco wyżej, niż naprawdę jesteś”. Na tym polegała wielkość Tischnera. Jej wyrazem były ciepło i uśmiech.
Tak żyje we mnie Jego słowo. Zasada przemijania, prawo czasu są wobec niego bezradne.
2 lipca 2000 — dzień Jego pogrzebu. Lato, piękna pogoda. Z gniazda na wysokim słupie, w pobliżu cmentarza, pogrzeb obserwowały trzy bociany. Kiedyś na zajęciach Ksiądz żartował, że w dniu swojego pogrzebu wstanie z trumny i powie do zgromadzonych, którzy muszą stać przy grobie: „Serdecznie państwu współczuję”. I doda: „Skończcie prędko, bo kapela chce grać”.
Ale Ksiądz nie wstał.
Po pogrzebie do wieczora siedziałam przy Jego grobie. Gdy zrobiło się już ciemno, zdecydowałam, że przenocuję u koleżanki, Japonki, która prowadzi pensjonat w sąsiedniej wsi. Po raz pierwszy w życiu, chodziłam po górskich ścieżkach, którymi często chadzał ksiądz Tischner. Zgubiłam się w górach. Nie mogłam odnaleźć tego pensjonatu. Znalazłam się gdzieś na szczycie góry. Wokół latały świetliki i świeciły niebiesko-zielonkawym, wątłym światłem, tak jakby mi towarzyszyły. Z lękiem patrzyłam na rozgwieżdżone niebo. Niebo gwiaździste nade mną, ale żadnego prawa moralnego we mnie. Jedyne, co czułam, to osierocenie. Przecież przyjechałam do Krakowa, bo chciałam studiować u Księdza. Wtedy pomyślałam o bocianach, które miały gniazdo nad Jego grobem. Na pewno spały już spokojnie, żeby następnego poranka znowu latać nad polską ziemią, o którą tak bardzo troszczył się ksiądz Tischner.
YUMIKO MATSUZAKI, Japonka, studiowała teologię na KUL i filozofię na PAT, doktorantka PAT. Mieszka w Krakowie.
Księdza Tischnera poznałam w latach 70. Dwojako: jako stryja serdecznych kolegów dziecięcych lat mojego syna i jako tego, na którego kazania, a szczególnie rekolekcje, chodził „cały Kraków”. W opowiadaniach bratanków pojawiał się jako ktoś z ogromnym poczuciem humoru, pokpiwający również z siebie samego. Muszę przyznać, że byłam zdumiona bezpośredniością i serdeczną poufałością, jakie panowały między księdzem Tischnerem a chłopcami. Obraz tego kapłana zupełnie nie pasował do moich dotychczasowych doświadczeń wynikających z kontaktów z księżmi — żadnego celebrowania własnej osoby, żadnej pozy typu „osoba duchowna”.
Pierwsze wysłuchane kazania księdza Tischnera wywołały we mnie też zdumienie, że można mówić o problemach filozoficznych i teologicznych w tak prosty sposób, zwykłym, a jednocześnie precyzyjnym językiem. Miały one dla mnie wręcz matematyczną urodę — tylko to, co niezbędne, żadnych ozdobników. Fascynował mnie sposób przedstawiania problemu — przez postawienie kilku prostych pytań. Całkowicie nowym doświadczeniem „kościelnym” było dla mnie ośmielanie do myślenia na tematy, które dotychczas wydawały się domeną specjalistów, oraz to, że w miejsce gotowych odpowiedzi dostawałam zaproszenie do wspólnego myślenia. Takie odczucia miałam zawsze, ilekroć słuchałam Jego wypowiedzi i mam je nadal przy lekturze Jego tekstów.
Przypominają mi się dwa — same w sobie błahe — wydarzenia. W początkach stanu wojennego (zajmowałam się już sprowadzaniem z Francji leków-darów) poproszono mnie o pilne znalezienie środka na wrzody żołądka dla bardzo cierpiącego krakowskiego artysty, który miał opinię „komucha”. Większość moich znajomych była zdania, że nie należy mu pomagać, bo to „komuch”, więc niech cierpi albo niech mu partia załatwi, a leki z tyloma kłopotami przywożone mają być wyłącznie dla „naszych”. Byłam innego zdania i sprawa „dać czy nie dać” nabrała takich rozmiarów, że niemalże groził mi towarzyski ostracyzm. Użyłam wtedy szczęśliwie argumentu, że ksiądz Tischner na pewno nie miałby wątpliwości, iż należy cierpiącemu człowiekowi pomóc. I — poskutkowało.
Kilka lat później, w następstwie przypadkowego spotkania na Plantach, zaczęłam systematycznie pomagać starszej, trochę niezrównoważonej kobiecie, opiekującej się we własnym mieszkaniu niezliczoną liczbą psów i kotów. Była schorowana, nie dojadała, bo wszystko oddawała zwierzętom. Po jakimś czasie powiedziała mi, że w tej samej kamienicy mieszka inna kobieta, która nie ma pieniędzy na lekarstwa, a często i na jedzenie. Zapytała, czy nie udałoby się zorganizować również dla niej jakiejś pomocy. Z lekarstwami nie było problemu, bo przywozili je zaprzyjaźnieni Francuzi z Amitié Pologne (późniejsza Equilibre), gorzej było z pieniędzmi na żywność. Z pomocą przyszła mi bratowa Księdza, pani Barbara Tischnerowa, przekazując regularnie wystarczające kwoty, które na jej ręce wysyłali zaprzyjaźnieni Austriacy. Któregoś dnia zaczepiła mnie na korytarzu tej kamienicy sąsiadka moich znajomych pań, wciągnęła do swego mieszkania i uświadomiła, że druga z moich podopiecznych jest prostytutką nie całkiem jeszcze w stanie spoczynku i „że tylu porządnych ludzi potrzebuje pomocy, a ja się zajęłam tą k...”. Przyznam, że referowałam tę rewelację pani Tischnerowej lekko spłoszona. Nazajutrz zadzwoniła do mnie, mówiąc, że wszystko to opowiedziała księdzu Tischnerowi. Na moje pełne niepokoju pytanie, jaka była Jego reakcja, odpowiedziała, iż serdecznie się uśmiał z mojej charytatywnej przygody i powiedział, że prostytutki też ludzie.
Uświadomiłam sobie kiedyś, że mojemu czytaniu i słuchaniu Tischnera nie towarzyszą nigdy emocje negatywne. Najpierw tłumaczyłam to Jego darem spokojnego, logicznego wykładu, później zrozumiałam, że to nie tylko to, ale — i może przede wszystkim — brak agresji w jakiejkolwiek postaci, nastawienie, by zrozumieć każdego, brak oskarżeń personalnych, usiłowanie, aby w każdym, nawet najtrudniejszym dialogu znaleźć to, co łączy, a nie to, co dzieli. Świat księdza Tischnera — w moim wyobrażeniu — nie rozdwajał się na „naszych” i „obcych”, grzeszników i bezgrzesznych, tych, co mają rację, i tych, co jej nie mają. Był zwyczajnie bardzo ludzki. Grzesznicy mogli także mieć rację, a „nasi” mogli się mylić.
Wielka była nasza — członków Stowarzyszenia Pomocy Obywatelskiej im. Anny Fiszerowej — radość, gdy w ubiegłym roku ksiądz Tischner przekazał nam na działalność statutową dochód ze sprzedaży swojej ostatniej książki Pomoc w rachunku sumienia. Mamy nadzieję, że tym darem chciał nam powiedzieć, iż akceptuje to, co robimy od 10 lat, i w ten sposób włączyć się w naszą pracę. Już blisko 50 tysięcy złotych przekazaliśmy na pomoc dzieciom szczególnie dotkniętym przez choroby i biedę. Dokładamy starań, by w trudnych wyborach, komu pomóc z ogromnej rzeszy potrzebujących, kierować się Tischnerowską busolą, na której nie ma napisów „swój — obcy” czy „wierzący — niewierzący”.
BOGDANA PILICHOWSKA, etnograf, przewodnicząca zarządu Stowarzyszenia Pomocy Obywatelskiej im. Anny Fiszerowej, honorowy członek Towarzystwa Walki z Mukowiscydozą.
Stracić nadzieję to tak, jak stracić wolność
— jak utracić własne „ja”.
Rabin Nachman z Bracławia
Zaczęło się od nadziei — czy raczej od rozpaczliwego jej poszukiwania. Zimą 1975 roku, jako nastolatka z prowincjonalnego miasteczka na Warmii, kupiłam Świat ludzkiej nadziei — jedyny egzemplarz, który dotarł do miejscowej księgarni. Nie wszystko było tam dla mnie zrozumiałe — po raz pierwszy czytałam o Husserlu i Heideggerze, o Dasein i „świadomości niepozycjonalnej”... Jednak słowa umieszczone na motylku okładki („Człowiek doświadcza siebie najgłębiej, gdy czuje, że jest jakąś, nawet dla samego siebie tajemniczą wartością. Człowiek broni siebie swą nadzieją i swą nadzieją walczy o swą ludzką twarz”) niosły w sobie obietnicę znalezienia odpowiedzi na pytania, które stawiałam wtedy w poczuciu bez-nadziejności życia.
I tak ksiądz Tischner wpłynął na pierwszą poważną decyzję, którą podjęłam po maturze — w miejsce matematyki, na którą kierowano mnie bez egzaminów do Torunia, wybrałam studia filozoficzne w dalekim Krakowie. Tak jakbym wiedziała, że od tego zależy moje „być albo nie być”. I obietnica zaczęła się spełniać. Od tamtego czasu, przez ćwierć wieku, karmiłam się myślą Księdza Profesora, najpierw jako słuchaczka wykładów z filozofii człowieka, głoszonych w klasztorach i w seminarium krakowskim, a od 1981 roku — na UJ i PWST; potem doszły teksty publikowane w „Znaku” i w „Tygodniku Powszechnym”, kolejne książki i kazania. Ksiądz był, w najgłębszym znaczeniu tego słowa, moim przewodnikiem — nie tyle w świecie uprawianej po akademicku filozofii, ile na ścieżkach prowadzących do odkrywania najgłębszej prawdy o świecie i człowieku. Teraz, podczas powtórnej lektury tekstów Księdza z dawnych lat, widzę, jak bardzo jest w nich obecny chrześcijański fundament, nie od początku tak oczywisty (czasem na wykładach w Collegium Witkowskiego mieliśmy nawet żal do Księdza, że jest zbyt... „świecki”; a to po prostu my byliśmy ślepi i głusi). Nie uzurpując sobie niczego, muszę powiedzieć, że czuję się uczennicą księdza Tischnera — to On uczył mnie czytać teksty wielkich filozofów tak, by widzieć w nich dramatyczne pytania o sens, prawdę, dobro i piękno — a nie tylko abstrakcyjne intelektualne łamigłówki. Pokazywał twarze postaci biblijnych — Abrahama, Izaaka, Jana Chrzciciela — w sposób całkiem odmienny niż tradycyjna katecheza: nagle odkrywaliśmy, czym naprawdę była ich wiara i że my także jesteśmy wezwani. W pewnym momencie te dwie perspektywy: filozoficzna i religijna, stały się nierozdzielne. Żeby móc wierzyć, trzeba było „filozofować” (na miarę swoich możliwości); żeby móc myśleć sensownie o świecie, trzeba było odwoływać się do świata chrześcijańskich wartości (rozumianych, rzecz jasna, głębiej niż chce tego polski ustawodawca).
Wreszcie najważniejszy czas — okres choroby, kiedy dzięki docierającym codziennie wiadomościom o stanie Jego zdrowia, Ksiądz stał się obecny w naszej rodzinie niczym domownik. Sądzę, że wielu miało wtedy poczucie, iż jesteśmy świadkami owego „wiązania nadziei”, o którym Ksiądz Profesor mówił, że polega na wywodzeniu z końca jednej nadziei początku drugiej: z rozpaczy świadków ukrzyżowania rodziła się nadzieja świadków pustego grobu. To był jakby komentarz do wszystkiego, co wcześniej słyszeliśmy od Księdza. Komentarz i świadectwo.
W drugiej połowie lat 90. w kazaniu wygłoszonym w kościele Św. Piotra i Pawła mówił ks. Tischner o nadziei chrześcijańskiej i o jej nieprzystawalności do doczesnych oczekiwań człowieka. Ludzka nadzieja kurczy się zwykle w miarę starzenia. Ksiądz wskazywał na nadzieję rosnącą wraz z docieraniem do granicy, poza którą rozciąga się Wieczność, rosnącą — bo jej spełnieniem ma być niekończąca się nigdy bliskość z Bogiem. Pomyślałam wtedy, że bardzo chciałabym mieć w swojej starości taką wiarę.
Dla mnie w filozofowaniu, pisarstwie i duszpasterstwie Księdza najważniejszy był wymiar świadectwa. „Patrząc na niego, mam ochotę (...) przeżyć coś podobnego”, chciałoby się powtórzyć za Księdzem. Jak sam pisał, wprowadzając w ducha Błogosławieństw: „jest to tęsknota — trwożna tęsknota — za jakimś nam tylko przeznaczonym heroizmem. Za heroizmem na miarę naszego świata i naszych miłości i na przekór półsnom naszej ludzkiej kondycji”.
Pewnej nocy przyśnił mi się ksiądz Tischner. Byliśmy w górach, siedzieliśmy przed szałasem przy ogniu i rozmawialiśmy. O czym? Tego nie pamiętam, ale czytając na nowo Jego teksty, mam wrażenie, jakby to był ciąg dalszy tamtej rozmowy. Dzięki niej mniej się gubię, mniej się boję, może trochę więcej rozumiem. Dzięki niej łatwiej mi nie tracić nadziei na Miłość, która nas rozumie.
MARIA PONIEWIERSKA, redaktor Wydawnictwa Naukowego PWN.
Ja ks. Tischnera bardzo kochałem i bardzo wysoko cenię. Uważam, że to jest człowiek należący do niewielkiego grona, które najlepiej uchwyciło i zrozumiało ważność ostatniego soboru. Napisałem kiedyś do Niego, że w swoich artykułach stawia wiele „podstawowych zagadnień, bez których rozumienia całe wiekopomne posłanie Soboru zostaje martwą literą”. I to jest ta strona, która mnie do Niego zbliża.
Ks. Tischner realistycznie postrzegał sytuację Kościoła. To szalenie ważne. A filozofia... No cóż, jest tyle dróg filozofii, że one muszą być bardzo rozmaite, czasem zawiłe. Fakt, że ks. Tischner nie był specjalistą od filozofii średniowiecznej, a ja właśnie tą dziedziną się zajmowałem, mógł powodować, że było między nami mniej punktów stycznych, ale to przecież nie znaczy, żebyśmy się kiedyś nie spotkali: nie tylko w rozumieniu Kościoła, ale i w rozumieniu spraw filozoficznych.
Określenie ks. Tischnera, iż skończyła się epoka tomistyczna — którego powinienem był być jak największym przeciwnikiem — całkowicie akceptuję. Uważam bowiem, że skończyła się w Kościele epoka, w której filozofię można by komukolwiek narzucać. Filozofii nie wolno nigdy narzucać, bo wtedy przestaje ona być filozofią, a staje się ideologią. Co do tego głęboko się z Ks. Tischnerem zgadzaliśmy. Moim zdaniem skończył się w Kościele okres konstantyński i skończył się okres tomistyczny. Innymi słowy, nie istnieje Państwo Kościelne (ono jest w tym momencie czysto symboliczne) i nie ma w Kościele miejsca na jakąkolwiek ideologię. Ks. Tischner wspaniale to rozumiał i wnosił świadomość tego przełomu do Kościoła w Polsce. I dlatego był tak bardzo odosobniony... „Iluż wierzących wolałoby, żeby Kościół w Polsce pozostał w kształcie przedsoborowym albo żeby wrócił do modelu trydenckiego. Wśród najbliższych nam osób są takie, których poglądy są właściwie poglądami Lefebvre'a!” To fragment mojego listu do ks. Tischnera, napisanego pod wpływem lektury Jego tekstu U źródeł integryzmu i opublikowanego kilka lat temu w „Tygodniku Powszechnym”.
Napisałem tam między innymi: „Często staliśmy na odmiennych pozycjach w polemikach filozoficzno-teologicznych. Myślę jednak, że w gruncie rzeczy chodzi nam o to samo: o czysty przekaz Ewangelii, o rozumienie znaków czasu, o metanoię w duchu odnowy soborowej i o autentycznie głęboką refleksję filozoficzną...”
STEFAN SWIEŻAWSKI, ur. 1907, filozof i historyk filozofii, znawca myśli św. Tomasza, audytor na II Soborze Watykańskim.
opr. mg/mg