Artykuł z czerwcowego (2007) numeru LIST-u zatytułowanego "Kościół - święci i agenci"
Ostatni rok był trudny dla Kościoła katolickiego w Polsce. Był to czas oskarżeń, podejrzeń, ujawniania trudnych momentów naszej historii, czas przypomnienia o ludzkiej wielkości i ludzkiej zdradzie. Można uważać, że to, co dzieje się obecnie w polskim Kościele, jest ciosem wymierzonym przez jego wrogów. Można jednak również spojrzeć na tę sytuację inaczej; być może jesteśmy świadkami głębokiego oczyszczania się i uzdrawiania Kościoła. Kościół jest żywym organizmem i tak jak inne żywe organizmy, podczas leczenia wyrzuca z siebie toksyny. Być może właśnie teraz, na naszych oczach, rodzi się nowa wiosna Kościoła
Od siedmiu lat mieszkam w Stanach Zjednoczonych. Prowadzę tu duszpasterstwo akademickie na Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku. Kilka lat temu podobne trudne chwile przeżywał Kościół amerykański. W 2002 r. najpierw w Bostonie, potem w innych częściach kraju wybuchł tzw. skandal pedofilski. Przez kilka miesięcy niemal codziennie gazety ujawniały kolejne przypadki molestowania dzieci, młodzieży i kleryków przez duchownych. Wśród oskarżonych znaleźli się nawet niektórzy biskupi. W prasie huczało, żaden z amerykańskich hierarchów nie zdecydował się jednak zabrać głosu, aby wyjaśnić sytuację, zająć jakieś stanowisko. Poszczególne diecezje wypłacały odszkodowania zgłaszającym się ofiarom. Niektóre z nich, np. diecezję Spokane, doprowadziło to do bankructwa.
Problem narastał, ponieważ świeccy i duchowni nie otrzymali wyjaśnień, których się domagali. Na jaw wyszło też, że wiele przypadków molestowania było wcześniej znanych hierarchom, ukrywali je jednak, a winni księża przenoszeni byli do innych parafii. Zdarzało się, że proboszczowie nagle znikali z parafii i nikt nie wiedział dlaczego. Pojawiały się pytania: "Molestował, czy nie molestował?". Mnożyły się plotki, oskarżenia i domysły.
W końcu, po papieskiej interwencji, hierarchowie zebrali się w Dallas i ustalili pewne zasady postępowania, nazywane Kartą Ochrony Dzieci i Nieletnich. Miały one pomóc Kościołowi amerykańskiemu wyjść z kryzysu i zapobiec podobnym dramatom w przyszłości. Powołano różne komisje i przyjęto programy działań, w których z jednej strony zwracano uwagę na zadośćuczynienie, z drugiej - na profilaktykę. Kilku biskupów złożyło rezygnację.
Ks. Richard Neuhaus, znany teolog i redaktor naczelny miesięcznika "First Things", komentując wydarzenia w Ameryce pisał, że kryzys ten objawił głęboką chorobę struktur lokalnego Kościoła. Stwierdził, że biskupi czują się obecnie bardziej zarządcami diecezji niż jej pasterzami. Wyszły na jaw problemy, których istnienie od jakiegoś czasu podejrzewało wielu amerykańskich katolików. Szeptano, ale nie chciano mówić głośno z obawy przed większymi ranami. Kiedy natomiast nadszedł rok 2002, okazało się, że takie niedopowiadanie jest niezwykle niebezpieczne. Półprawdy, unikanie wyjaśnień ranią Kościół znacznie mocniej niż powiedzenie nawet najtrudniejszej prawdy. Rok 2002 w Ameryce pokazał, że zwlekanie z ujawnieniem prawdy utrudnia rzetelne i uczciwe rozwiązanie problemu.
W USA jedną z konsekwencji przedłużającego się braku zdecydowanej reakcji Kościoła na zaistniały kryzys są obecnie różne absurdy prawnicze, z którymi jako kapłani musimy żyć na co dzień. Praktyka pokazała, że ustalenia z Dallas służą nie tyle odnowie życia Kościoła, co zabezpieczeniu poszczególnych diecezji przed procesami sądowymi. Jako kapłani pracujący w Ameryce, musimy na przykład przechodzić szkolenia, na których dowiadujemy się, że nie wolno molestować dzieci. Zdarzyło mi się uczestniczyć w takiej scenie: wielcy ludzie Kościoła - kardynałowie, wybitni kaznodzieje, teologowie - stłoczeni w sali gimnastycznej seminarium wysłuchują prelekcji na temat niewłaściwości molestowania nieletnich. Po spotkaniu otrzymujemy oficjalny dokument wydany przez naszą diecezję, w którym czytamy takie ostrzeżenie: "Przysługi seksualne nie są metodą popieraną w rozwoju kariery w archidiecezji Nowy Jork". Mam wrażenie, że tego typu działania podejmowane są głównie po to, by prawnicy nie mogli znaleźć żadnego niedociągnięcia czy żadnej luki prawnej, które mogłyby być wykorzystane przeciw diecezji na sali sądowej. Wszyscy podpisaliśmy też dokument, z którego wynika, że jesteśmy zatrudnieni w naszej diecezji na zasadzie umowy o dzieło. Oznacza to, że diecezja nie ponosi prawnej odpowiedzialności w sytuacji, gdyby któryś z nas popełnił przestępstwo. Prawdopodobnie dokument ten był wynikiem "genialnego" pomysłu jednego z nowojorskich prawników, ale w świetle prawa kanonicznego to nonsens! Przecież w chwili święceń wkładałem - powtarzając średniowieczny gest poddańczy - swoje ręce w ręce biskupa, który pytał: "Czy przyrzekasz swojemu ordynariuszowi cześć i posłuszeństwo?". "Przyrzekam" - odpowiedziałem.
Na takie i podobne nonsensy naraża się Kościół, jeśli od razu nie decyduje się mówić prawdy. Istnieją jednak znacznie dotkliwsze i boleśniejsze niż skutki prawne konsekwencje takiego postępowania. Są nimi rany na żywym ciele Kościoła. Cierpi wtedy i moralny autorytet Kościoła, i życie duchowe wiernych. Sytuacja taka może mieć miejsce w Polsce w związku z lustracją duchownych. Pomimo różnic wydaje się, że trudności, które niedawno przechodził Kościół w Stanach Zjednoczonych, są bardzo podobne do tych, które przeżywa dzisiaj Kościół polski. Przed 7 stycznia można było i tu wyczuć podobną atmosferę niepewności, domysłów, zgadywania, kto jest agentem, a kto nie, kiedy robił krzywdę, a kiedy jej nie robił.... Wydarzenia w USA pokazały, że im dłużej biskupi milczą, tym dłużej trwa kryzys, a choroba niszczy organizm.
Aby "unieważnić" wszystkie ubeckie teczki, trzeba, abyśmy sami opowiedzieli sobie pół wieku historii polskiego Kościoła. Dlaczego mają nam ją relacjonować funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa? My tę historię przecież znamy lepiej, bo w niej uczestniczyliśmy. Naprawdę bardziej wierzę moim braciom w kapłaństwie niż jakiemuś oficerowi prowadzącemu. Z tego też powodu bardziej ufam na przykład ks. Michałowi Czajkowskiemu niż temu, co zapisał w jego teczce jakiś oficer. Jestem mu też wdzięczny, że zdecydował się sam opowiedzieć historię swojego uwikłania i nie aspiruje do żadnych oficjalnych funkcji. Tyle. To mi wystarczy. Sądzę, że możemy wyjść z tej sytuacji bardziej wiarygodni niż kiedykolwiek byliśmy. Musimy sobie tylko te wszystkie trudne sprawy szczerze i prawdziwie opowiedzieć.
Tymczasem wielu "obrońców" Kościoła katolickiego próbuje ochronić jedność przez niepodejmowanie tematu zdrady. Nie jest to chyba dobry sposób. W naszych konstytucjach zakonnych zapisane jest na przykład, że jedność między braćmi rodzi się tylko wtedy, gdy jednakowo oddają się głoszeniu Ewangelii, a nie poprzez budowanie wzajemnych - nawet serdecznych - relacji. Innymi słowy: nie jest dla mnie ważne to, czy mój współbrat mnie lubi (chociaż cieszyłbym się, gdyby tak było), interesuje mnie to, czy razem jesteśmy w stanie głosić Słowo Boże. Doświadczenia amerykańskie nauczyły mnie, że biskupi są lepszym znakiem jedności, jeśli przede wszystkim są pasterzami Kościoła, bo to jest ich powołanie, a nie gdy skupiają się na zachowaniu jedności politycznej czy trosce o jednobrzmiące wystąpienia w mediach. Jesteśmy różnymi ludźmi i siłą rzeczy są między nami tarcia. Dlaczego nie mielibyśmy publicznie o tym mówić? Jedność Kościoła jest jednością Wiary i Sakramentów.
Często mówi się, że Jan Paweł II był prorokiem. Przekonuję się o tym także teraz, przyglądając się kryzysowi Kościoła w Polsce. Dla Jana Pawła rok 2000 był jubileuszem, który należało przygotować m.in. przez oczyszczenie pamięci. Papież dokładnie zdawał sobie sprawę z wagi swojego przesłania. My nie bardzo wiedzieliśmy, chociaż powtarzaliśmy chętnie jego słowa. Wydawało się nam, że skoro Kościół w Polsce był prześladowany, to my - ofiary komunizmu - szybko uporamy się z oczyszczeniem pamięci. Rzeczywistość pokazała, że jest inaczej.
Na szczęście w czasie kryzysów, nawet takich jak ten, może nastąpić odnowa wiary Kościoła. Kościół zawsze jest młody, ale są w nim też rzeczy, które istnieją tylko dlatego, że się do nich przyzwyczailiśmy. Aby je zobaczyć i zrewidować, potrzebujemy właśnie kryzysów. Do tej pory Jan Paweł II nadawał kierunek naszym działaniom, uczył nas o wierze, modlitwie, życiu w naszych społecznościach. Byliśmy w jego katechezie przez wiele lat. Teraz czas nauki się skończył i nadeszła pora, abyśmy wyszli w świat jako dorośli chrześcijanie.
Gdy św. Jan Maria Vianney został pomówiony przez jakąś kobietę, że jest ojcem jej dziecka, miał podobno powiedzieć: "Właśnie zostałem ojcem. Będę musiał ciężej pracować". Każdy z nas powinien tak popatrzeć na ten kryzys: właśnie zostałem ojcem, pedofilem, ubeckim agentem. Teraz muszę ciężej pracować. Tak jak św. Jan Vianney możemy zobaczyć, że nie wystarczy się obronić, uratować twarz, ocalić własny obraz nas samych. Trzeba wziąć odpowiedzialność za innych. Dojrzała wiara rośnie, gdy jest głoszona, a głoszenie zakłada wyjście poza samego siebie i skupienie się na drugim człowieku.
Wraz z emigracją Polacy przywieźli do wielu krajów Europy młody i emanujący życiem Kościół katolicki. Dzieje się to jakby mimochodem, ale jest potężnym znakiem nadziei dla wielu Irlandczyków, Holendrów czy Hiszpanów, a dla samych Polaków zadziwieniem nad uniwersalnością ich wiary. Wierzę, że dla zachowania zdrowia duchowego polskiego Kościoła, Polacy muszą stawać się misjonarzami, zacząć głosić Ewangelię, a nie być ciągle tylko ofiarami historii. Tak jak przez emigrację bierzemy udział w budowie przyszłości wielu krajów Europy, tak samo dzięki niezwykłym łaskom Bożym, które polski Kościół otrzymał w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat możemy wziąć większą odpowiedzialność za Kościół Powszechny. Niech nasza najnowsza historia nie będzie tematem wstydliwych rozmów, ale tym, czym była dla Jana Pawła II - zaczątkiem nowej wiosny Kościoła.
o. Jacek Buda, dominikanin, przełożony Domu Polskiej Prowincji w USA, duszpasterz akademicki na Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku
ludzieopr. aw/aw