Spotkanie Dobrej Nowiny (1897-1925)

Fragmenty wywiadu-rzeki "Życie Ewangelią", przeprowadzonego przez Jacka Moskwę z ks. Janem Zieją

Spotkanie Dobrej Nowiny (1897-1925)

ks. Jan Zieja

Życie Ewangelią

Spisane przez Jacka Moskwę

ISBN: 978-83-240-1420-0
wyd.: Wydawnictwo ZNAK 2010

Spis wybranych fragmentów
KIM JEST DLA NAS OJCIEC JAN
ROZMOWY Z PROROKIEM
SPOTKANIE DOBREJ NOWINY

***

Rozdział I

SPOTKANIE DOBREJ NOWINY

1897—1925

Kalendarium

1 marca 1897 — Jan Zieja rodzi się we wsi Osse (Ossa), powiat Opoczno, parafia Odrzywół w diecezji sandomierskiej, w rodzinie chłopskiej, jako syn Michała i Konstancji z Kmieciaków Ziejów, zwanych Kazimiercokami. Ma czworo rodzeństwa: Marię i Rocha, zmarłych w dzieciństwie, oraz dwóch starszych braci Władysława i Stanisława.

Ok. 1901—1902 — Proboszcz odrzywolski ksiądz Aleksander Aksamitowski podczas wizyty w domu Ziejów, zdumiony, że cztero- — pięcioletnie dziecko zna pacierz i ma wiadomości o Bogu, radzi kształcić je na księdza.

1903—1904 — Starsi bracia uczą Janka czytania i pisania.

1905 — rodzice oddają chłopca na plebanię w Odrzywole pod opiekę księdza Aleksandra Aksamitowskiego. O jego naukę dba bratanica proboszcza pani Maria Aksamitowska.

1906 — Ksiądz Aleksander Aksamitowski zostaje aresztowany przez władze carskie. Jego brat ksiądz Konstanty zabiera Janka na parafię w Lelowie, gdzie może on uczęszczać do szkoły elementarnej.

Koniec sierpnia 1907 — Dziesięcioletni Jan Zieja wyjeżdża z Lelowa do Warszawy. Kwateruje na stancji pani Adeli Hoeck przy ulicy Chłodnej 7 m. 11. Zostaje zapisany do pierwszej klasy w polskim Gimnazjum im. Generała Pawła Chrzanowskiego przy ulicy Smolnej 30.

1908 — Z powodu braku funduszy musi przerwać naukę, program drugiej klasy gimnazjum przerabia prywatnie na korepetycjach w Warszawie.

1909 — Zdaje egzamin do VIII gimnazjum rosyjskiego na Pradze, ale nie zostaje przyjęty. Znajomy student udziela mu korepetycji z programu trzeciej klasy.

1910 — Jan Zieja otrzymuje stypendium od Henryka Dembińskiego, właściciela majątku Przysucha. Umożliwia mu to rozpoczęcie nauki w czwartej klasie Gimnazjum hrabiego Zygmunta Wielopolskiego im. Świętego Stanisława Kostki w Warszawie przy ulicy Brackiej 18. Szkoła ma — podobnie jak Gimnazjum Chrzanowskiego — charakter elitarny, ale przyjmuje uczniów ze wszystkich klas społecznych.

1912 — Wstępuje do tajnego skautingu i organizacji niepodległościowej „Pet”, nawiązuje współpracę z pismem „Lud Polski”, wydawanym przez profesora Aleksandra Zawadzkiego.

Lato 1913 — Spędza wakacje na Kowieńszczyźnie w majątku państwa Szwoynickich, których syna Kazia przygotowuje do egzaminu w gimnazjum.

Lato 1914 — Zostaje powtórnie zaproszony na wakacje do majątku Szwoynickich. Z powodu wybuchu w sierpniu wojny światowej pozostaje z nimi aż do marca następnego roku.

Koniec marca — kwiecień 1915 — Jan Zieja wraca do Warszawy, aby zdawać maturę. Nie zostaje jednak dopuszczony do egzaminu, gdyż zbyt krótko uczęszcza do ósmej klasy. Otrzymuje świadectwo ukończenia tylko siedmiu klas.

1915 — Aleksander Zawadzki przyjmuje go do Narodowego Związku Chłopskiego. Jan Zieja zostaje wójtem tej organizacji na powiat opoczyński.

Sierpień 1915 — Zgłasza się do Wyższego Seminarium Duchownego w Sandomierzu, po egzaminie z filozofii zostaje przyjęty na kurs wyższy (trzeci rok, pierwszy teologiczny).

Wiosna 1918 — Otrzymuje święcenia subdiakonatu. Ze względu na młody wiek musi jeszcze przez rok czekać na święcenia wyższe. Dostaje przydział do parafii w Drzewicy, której proboszczem jest ksiądz Stanisław Klimecki. Jan Zieja spędza kilka miesięcy w majątku Oblassy koło Janowca, należącym do Ćwirków-Godyckich. Przygotowuje do Pierwszej Komunii Świętej synka pani Krystyny Faszcz Felusia.

29 czerwca 1919 — Przyjmuje święcenia diakonatu w kościele parafialnym w Ostrowcu.

5 lipca 1919 — Zostaje wyświęcony na kapłana przez ordynariusza sandomierskiego Mariana Ryksa w jego prywatnej kaplicy.

12 lipca 1919 — Odprawia Mszę Świętą prymicyjną w kościele parafialnym w Drzewicy. Ksiądz Klimecki wydaje przyjęcie dla rodziny i przyjaciół neoprezbitera.

Lipiec 1919 — Ksiądz Jan Zieja już jako kapłan otrzymuje przydział na wikarego w Drzewicy.

Jesień 1919 — Pismem kurii sandomierskiej zostaje skierowany na studia na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Warszawskiego. Wybiera sekcję dogmatyczno-biblijną. Zostaje przewodniczącym Koła Teologów UW. Mieszka w konwikcie.

Przełom 1919/1920 — Nawiązuje pierwsze kontakty z dziełem matki Czackiej (Zgromadzenie Franciszkanek Służebnic Krzyża i Zakład dla Niewidomych przy ulicy Polnej 40 w Warszawie). Ksiądz Zieja pomaga schorowanemu kapelanowi księdzu Władysławowi Krawieckiemu (zmarł 20 lipca 1920).

Wiosna 1920 — Rusza ofensywa bolszewicka. Ksiądz Zieja razem z innymi studentami księżmi zgłasza się na ochotnika do wojska. Sprzeciwia się temu biskup Ryx.

Czerwiec 1920 — Ksiądz Zieja wraca do Drzewicy.

Wrzesień 1920 — Umiera jeden z kapelanów 3. Dywizji Piechoty Legionów. Biskup Ryx wyraża zgodę na wstąpienie księdza Ziei do wojska. Ojciec Jan wyjeżdża do Siedlec. Otrzymuje przydział do 8. Pułku Piechoty Legionów.

21—24 września 1920 — 8. Pułk Piechoty Legionów bierze udział w bitwie z bolszewikami pod Brzostowicą Wielką koło Grodna. Ksiądz Zieja na pobojowisku jest wstrząśnięty okrucieństwami wojny.

Do 28 września 1920 — 8. Pułk Piechoty Legionów bierze udział w bitwie nad Niemnem.

Listopad 1920 — W Kiemieliszkach, (powiat święciański, ziemia wileńska) w jednym z kazań do żołnierzy 8. Pułku Piechoty Legionów ksiądz Zieja mówi: „żołnierz polski wziął karabin do ręki po to, aby już nigdy go nie brać”.

21 listopada 1920 — Wezwany do dowództwa 3. Dywizji Piechoty Legionów ojciec Jan otrzymuje z rąk dowódcy jednostki generała dywizji Leona Berbeckiego Krzyż Walecznych i natychmiastowe zwolnienie z wojska (razem z innymi studentami ochotnikami). Ksiądz Zieja wraca na studia na Uniwersytecie Warszawskim.

Czerwiec 1922 — Wyjeżdża do Rzymu na zaproszenie księdza Pawła Stigera. Studiuje archeologię chrześcijańską w Papieskim Instytucie Biblijnym i Wschodnim.

Październik 1922 — Ksiądz Zieja jest świadkiem marszu na Rzym faszystów Benita Mussoliniego.

Listopad 1922 — Wraca do Warszawy, gdzie kontynuuje studia teologiczne. Mieszka w konwikcie dla księży przy ulicy Traugutta 1.

1922(?) — Podczas studiów ksiądz Jan Zieja spowiada niedoszłą samobójczynię Magdalenę Rubach, a po jej śmierci prowadzi pogrzeb. Sąd kościelny pod przewodnictwem kardynała Aleksandra Kakowskiego karze go za to zakazem opuszczania konwiktu. Kara ta zostaje mu darowana w wyniku wstawiennictwa księdza Władysława Korniłowicza. Ojciec Jan zamieszkuje u kapucynów, skąd następnie przenosi się do Lasek.

1922—1923 — Ksiądz Jan Zieja jest pierwszym kapelanem budującego się Zakładu dla Ociemniałych w Laskach. Razem z najbliższym świeckim współpracownikiem matki Czackiej Antonim Marylskim mieszka w stodołach w pobliskiej wiosce. Uczestniczy w spotkaniach „Kółka” księdza Korniłowicza.

1923 — Uzyskuje absolutorium na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Warszawskiego.

Druga połowa 1923 — Rezygnuje z pisania doktoratu na Wydziale Teologicznym UW i pracy w Laskach, aby poświęcić się duszpasterstwu parafialnemu. Zostaje prefektem szkół w Radomiu. Zaprzyjaźnia się z księdzem Bolesławem Strzeleckim, nazywanym przez wiernych „świętym Franciszkiem z Radomia”, późniejszym męczennikiem obozu Auschwitz, beatyfikowanym przez Jana Pawła II. Nieprzychylna postawa biskupa sprawia, że ksiądz Zieja rozważa wyjazd do Indii, aby przyłączyć się do Gandhiego

24 stycznia 1924 — Umiera nowicjuszka franciszkanek służebnic Krzyża siostra Katarzyna od Ran Chrystusa (Zofia) Sokołowska — rzeźbiarka i mistyczka, której przedwczesna śmierć stanie się duchową podwaliną dzieła Lasek.

1924—1925 — Ksiądz Zieja pracuje w Radomiu na stanowisku wikarego.

 

„Pierwszą książką, którą po przyjeździe ze wsi do wielkiego miasta jako jedenastoletni chłopiec za 3 kopiejki z pieniędzy matczynych u jakichś sekciarzy w Warszawie na ulicy Elektoralnej kupiłem, była Ewangelia św. Jana, a potem inne jej tomiki, również po 3 kopiejki nabywane. I odtąd Ewangelia stała mi się książką tak umiłowaną, że wszystko, co potem czytałem lub przeżyłem, ustawiało mi się zawsze, aż do dziś, w jakimś stosunku do Ewangelii: wszystko jej przyświadczało i o jej realizację wołało i woła” — tak oto w przeddzień II Soboru Watykańskiego rozpoczynał swoje rozważania drukowane w miesięczniku „Znak” ksiądz Jan Zieja. Prosząc go o wspomnienia, które miały być wydrukowane w tym samym miesięczniku, przeczytałem ów fragment i zapytałem o okoliczności pierwszego spotkania z Dobrą Nowiną.

W 1907 roku przyjechałem do Warszawy, aby zdawać egzaminy do szkoły średniej. Dostałem się do gimnazjum Chrzanowskiego przy ulicy Smolnej. Zamieszkałem u znajomych mojego księdza z Odrzywołu na ulicy Chłodnej pod numerem 7. Na drugi rok gimnazjum okazało się dla mnie za drogie; matkę moją nie było stać na to, żeby płacić rocznie sto pięćdziesiąt rubli. Uczyłem się więc na korepetycjach, tak przerabiałem drugą klasę, mieszkając tym razem na Solnej pod 4. Lubiłem stamtąd chodzić do katedry na Świętojańską, aby słuchać niedzielnych kazań. Idąc tam któregoś dnia, spotkałem się z Ewangelią wystawioną w witrynie sklepowej. Nabyłem ją. Stąd się zaczęło, a nie ze szkoły. Potem mój związek z Ewangelią, z jej czytaniem i rozważaniem, był tak bliski, że nawet to, co księża prefekci w szkole podawali, nie przysłaniało jej. Wziąłem coś z Ewangelii tak mocno, że wszystkie inne rzeczy były tylko dopełnieniem, dopowiedzeniem z boku: ani katechizm, ani liturgika, którą się przechodziło w szkole, ani historia Kościoła czy dogmatyka tyle mi nie dawały. Nie tylko czytałem, ale podkreślałem, rozważałem, co mi do dziś pozostało.

Dlaczego właśnie Ewangelia wywołała taki wstrząs? Czy była pierwszą książką religijną w życiu?

Matka moja od dawna marzyła, że gdy będę się uczył, to zostanę księdzem. W domu rodzinnym pierwszą książką, którą czytałem już jako pięcioletni chłopak, był Żywot Pana Jezusa Chrystusa według świętego Bonawentury, stare wydanie wileńskie. Ale Ewangelia to coś więcej! Autentyczne słowa Pana Jezusa są tam, a w tamtym życiorysie tylko opowiadanie o Nim, bardzo piękne rozmyślania, wzruszające, które nie dawały mi jednak głębszego oparcia myślowego. Ewangelię czytałem tak, że potem już nie widziałem nic wyższego ponad nią i do tej pory nie widzę.

Jaki był dom rodzinny Księdza? Wiem tylko, że znajdował się w Opoczyńskiem.

Moja rodzina była taka: ojciec — Michał Zieja, tak się pisało w księgach, ale nazywano nas we wsi Kazimiercokami, bo jakiś dziadek był Kazimierz; matka — Konstancja z Kmieciaków, rodziny mocno związanej z dworem jeszcze za czasów pańszczyźnianych, z całego gniazda kowali; i dzieci — rodzice mieli nas pięcioro. Najstarsza córka zmarła wcześnie, podobnie jak najmłodszy brat, który dożył tylko trzeciego roku życia.

Mieszkało nas z rodzicami trzech — dwóch starszych braci i ja. Mieliśmy pełny nadział ziemi po pańszczyźnie — to znaczy całą włókę, trzydzieści morgów, które potem miały być podzielone między nas. We wsi była tylko jeszcze jedna rodzina posiadająca pełny nadział.

Wieś nazywała się Osse. To Osse. Do ksiąg weszła już nazwa pisana z rosyjska. Ta Ossa. Ale nikt z nas tak nie mówił. Była taka pogaduszka miejscowa: „Skądeście? „Z Ossego”. „Ni ma psa gorsego!”. Pamiętam też piosenkę śpiewaną przez chłopców i dziewczyny: „Oj Osse moje, Osse, da na góreczce stoi”. Autentyczna nazwa to było Osse. Powiat opoczyński, gmina Osse, bo dwór był w naszej wsi, i stąd brała się nazwa, chociaż urząd był w Odrzywole.

Ziemia to trzydzieści morgów, w dziewiętnastu kawałkach bardzo rozrzuconych na przestrzeni jakichś czterech kilometrów. W rodzinie rozpocząłem pracę bardzo wcześnie. W piątym roku życia już chodziłem za bydłem. Chałupa nasza drewniana podłogi nie miała, tylko gliniane klepisko, to znaczy w części mieszkalnej, bo w komorze, gdzie przechowywano mąkę i kaszę, były deski.

Czy rodzice byli szczególnie religijni?

Co niedziela chodzili do kościoła. Głębiej wprowadzona w życie religijne zdawała się jednak tylko matka. Ojciec, tyle że bywał na Mszy. Te sprawy, którymi matka się interesowała, raczej mało go obchodziły. Człowiek ogromnej pracy, całkowicie jej oddany i tym zajęty: uprawą roli, hodowlą bydła. Tylko tak go widzę: niskiego, krępego, twardego i całkowicie oddanego pracy.

A matka raczej delikatna, wyższego wzrostu. Sprawy stosunku z Panem Bogiem, modlitwy, były dla niej bardzo ważne. Na mnie oddziałało to, co wziąłem od niej. Ojca pamiętam, jak gnał nas do roboty. Jeśli czymś żeśmy zawinili, to brał na nas kij albo rzemień. Praca i moc; autorytet, ale od strony fizycznej raczej.

Jak to się stało, że postanowili syna dać na księdza?

Edukacja moja zaczęła się od tego, że ksiądz Antoni Aksamitowski, proboszcz odrzywolski, któregoś roku — miałem wówczas cztery, może pięć lat — chodził od chałupy do chałupy po kolędzie. Zaszedł też do nas i jak to on zwykł, kazał się dziecku przeżegnać i pytał o pacierz. Potem o coś z katechizmu: kto cię stworzył, kto odkupił, kto uświęcił. Na wszystko odpowiadałem, bo to jeszcze na rękach matki od niej wziąłem. Proboszcz się zdziwił i powiedział: „Zieino” tak do niej mówił. — Zieino, to dziecko trzeba uczyć na księdza”.

Bardzo się tym przejęła. Proboszcz kazał jej przyjść na plebanię i tam podał przez gospodynię zeszyty pisane pismem utajonym, to znaczy wodnymi znakami, na których mogłem się uczyć liter. Na jarmarku kupiono mały elementarzyk, a brat starszy, który już umiał, uczył mnie czytania. A latem pasałem krowy. Tak było do końca 1905 roku, kiedy poszedłem na plebanię, gdzie kuzynka księdza Maria Aksamitowska miała mnie uczyć dalej. Szło mi na dziewiąty rok życia, gdy w 1906 Moskale aresztowali księdza Aksamitowskiego za różne narodowe demonstracje: między innymi urządził on wielki pochód z Odrzywołu do naszej wsi, gdzie był cmentarz z powstania styczniowego. Za to został wywieziony. Na zastępstwo przyjechał z innej diecezji jego rodzony brat ksiądz Konstanty Aksamitowski. Pobył może z miesiąc, a gdy wracał do siebie w Kieleckie, zabrał mnie ze sobą na plebanię w Lelowie.

Księdza Antoniego Aksamitowskiego Moskale puścili po roku. Mógł wrócić, ale nie do Odrzywołu; był potem w różnych miejscach poza diecezją sandomierską i już mi nie mógł pomagać finansowo. Kiedy się okazało, że szkoła Chrzanowskiego jest dla mnie za droga, nic już nie był w stanie zrobić. „Jeśli nie może chodzić do polskiej szkoły prywatnej” — poradził mojej matce — „to tylko do rządowej, rosyjskiej. I tak do seminarium duchownego będzie potrzebował świadectwa państwowego” — brzmiała ostatnia rada księdza Aksamitowskiego dla mnie. Powiedział, że zna jednego prefekta w Warszawie, który będzie mnie popierał, jeśli tylko zdam egzamin.

Do pierwszej gimnazjalnej chłopiec z Ossego uczęszczał jednak w prywatnej szkole generała Chrzanowskiego w Warszawie. Czy zapamiętał Ksiądz jakieś nazwiska kolegów z tamtych lat?

Dziwna rzecz, pamiętam: Baciarelli, Cichy, Chrząszczewski, Daab, Ekielski, Frenkiel... — to były pierwsze nazwiska na liście. Frenkiel Tadeusz — syn tego aktora, Mieczysława. Kilka nazwisk początkowych, środek zupełnie mi wypadł z pamięci. Pamiętam natomiast koniec: Zagoździński, Zieja.

Czy chłopiec z głuchej wsi opoczyńskiej nie czuł się onieśmielony w elitarnej warszawskiej szkole?

Strasznie lubiłem się uczyć. Nie trzeba mnie było napędzać, ciekaw byłem, co jest w książce, a jak nie wystarczało, to chodziłem do czytelni i bibliotek. Od razu, już w pierwszej klasie, byłem prymusem.

Ile kosztowała nauka u Chrzanowskiego?

W pierwszej klasie sto dwadzieścia rubli, druga już miała kosztować sto pięćdziesiąt rocznie. Na owe czasy to były kapitały, bardzo duże sumy.

Kto uczył religii, na przykład?

Ksiądz Szkopowski, starszy już człowiek, był prefektem. Pamiętam katechizm, który poznawaliśmy, ale nie mam wspomnienia czegoś dźwigającego. Trzeba się było uczyć, więc się uczyłem.

Drugą klasę przerabiałem na korepetycjach. Do trzeciej zaś miałem zdawać do gimnazjum rządowego, rosyjskiego. Przygotowywał mnie do egzaminu Grużewski, student Uniwersytetu Warszawskiego, późniejszy prawnik i sędzia w Warszawie.

Ksiądz, do którego miałem polecenie, uczył w VIII gimnazjum rosyjskim na Pradze, gdzie dziś jest szkoła Władysława IV. Zdawało jeszcze dziewięciu chłopców, nieznanych mi, wśród nich jeden Żyd. Zdał tylko on i ja. Bardzo się uradowałem, zaraz kupiłem sobie czapkę gimnazjalną — i tak już na wakacje do domu pojechałem, jako uczeń klasy trzeciej. 1 września wróciłem do Warszawy, do klasy trzeciej „a” — a tam nie ma mojego nazwiska. Zwróciłem się do inspektora: „Gaspadin inspiektor, w katoryj kłas ja priniat?”. Po rosyjsku mówiłem wspaniale, bo jeszcze w Lelowie, kiedy nie miał mnie kto uczyć, brat księdza Aksamitowskiego oddał mnie do szkoły gminnej, a wszystkie one były wówczas rosyjskie. Inspektor zapytał o nazwisko. „Zieja”. „Nikto nie priniat. Niet miest”. Nikt nie przyjęty, nie ma miejsc, a ja na liście zobaczyłem nazwisko jednego z tej dziesiątki, który zdawał razem z nami przed wakacjami i oblał. On był, a mnie i tego Żyda nie było.

Rozpłakałem się i zacząłem biegać po wszystkich gimnazjach rosyjskich, od pierwszego, które się mieściło przy Nowym Świecie w Pałacu Staszica, poczynając, poprzez drugie, trzecie, czwarte. Wszystkie obleciałem, pytając, czy w trzeciej klasie nie ma miejsc dla chłopca ze zdanym egzaminem, lecz nieprzyjętego. „Niet miest” — słyszałem wszędzie.

Trzecia klasa — co dalej? Jedna pani, która przychodziła do mojej gospodyni, powiedziała: „Z Krakowa przyjechał po studiach uniwersyteckich mój syn, on będzie chłopca uczył, ale przygotuje go do szkoły polskiej, a nie rosyjskiej”. I znów przez rok chodziłem na korepetycje. Rodzina, gdzie mieszkałem, czytała zawsze „Kurier Warszawski”, w maju znalazłem tam ogłoszenie o terminach egzaminów wstępnych do gimnazjów prywatnych, kilka z tych szkół było polskich. Przeczytałem: „Gimnazjum Zygmunta Wielopolskiego utrzymywane przez Koło Szkolne pod wezwaniem Świętego Stanisława Kostki”. „To będzie dobra szkoła!” — pomyślałem.

Poszedłem na Bracką pod numer 18, bo taki adres był podany, mając jeszcze na głowie czapkę gimnazjalisty rosyjskiego. Poprosiłem o program egzaminów. „A ty czego w takiej czapce chodzisz?” — zbeształa mnie pani w kancelarii. Ledwo jej wytłumaczyłem, że nie mam innej. „Żadnego programu nie ma, przyjdź i zdawaj, to zobaczysz, z czego się zdaje”. Byłem jednak dobrze przygotowany i bez kłopotu dostałem się do klasy czwartej.

Z radością pojechałem do domu na wieś. „Mamo! już jestem w czwartej klasie!” Matka wcale się jednak z tego nie ucieszyła, lecz powiedziała: „Wiesz, chodziłam do proboszcza. Skierował mnie do dziedzica z Przysuchy. Pan Dembiński będzie mógł nam pomóc tylko wtedy, gdy zdasz do szkoły, którą on się opiekuje”. „Mamo! właśnie do tej szkoły zdałem!” Pan Dembiński był członkiem Koła Szkolnego Świętego Stanisława Kostki, a ja — przez przypadek — do tego gimnazjum trafiłem. Matka się rozweseliła i zaraz poszliśmy do Przysuchy podziękować dziedzicowi i prosić, aby się mną zaopiekował. Pan Henryk Dembiński pokrywał później koszty mojej nauki od klasy czwartej aż do końca.

A w szkole?

Znów co mnie prowadzi — Ewangelia. Ciągle czytałem, rozważałem, szukałem, chodziłem na różne odczyty religijne po mieście. Od księży prefektów, którzy byli bardzo zacni, po swojemu nabożni i gorliwi, niewiele brałem. Sprawą bardzo mnie w szkole zajmującą była nauka języka polskiego. Mieliśmy bardzo dobrych profesorów, przekazywali nam najpiękniejsze treści z literatury. Pierwszy był profesor Bohdan Nawroczyński, drugi — Turkowski, trzeci — Manfred Kridl. Ten ostatni był tylko suchym naukowcem, ale dwaj pozostali dawali najpiękniejsze rzeczy, często poza programem. Dzięki nim bardzo polubiłem poezję.

Dyrektor pan Jaczynowski przyjmował wszystkie zastępstwa za chorych nauczycieli i mówił nam o historii Polski. Takiego przedmiotu w szkole nie było. Nie tylko podawał nam wiedzę o przeszłości, ale wiązał ją z dniem dzisiejszym. Powaga miłości ojczyzny — to szło od niego.

Jeśli już mówię o czasach szkolnych, muszę wymienić jeszcze jednego człowieka. To Aleksander Zawadzki, pseudonim „Grzegorz Wierny”, założyciel pisma „Lud Polski” przeznaczonego dla wsi, przepojonego — na ile tylko w owych czasach można było — duchem niepodległościowym, sympatyzującego z Piłsudskim i tamtym ruchem, który szedł od Krakowa.

Miałem taki zwyczaj, że wracając ze szkoły, czytałem po drodze wszystko, co tylko było w gazetach wystawionych w kioskach czy witrynach. Zobaczyłem któregoś dnia „Lud Polski”. O! — zaraz nabyłem to pismo, bardzo mnie zaciekawiło. Znalazłem tam takie zdanie: „Bracia chłopi! Zdaliście egzamin w 1905 i w 1906 roku” — pamiętałem jeszcze te pochody narodowe. To mi odpowiadało. Poszedłem do redakcji mówić z panem redaktorem, jak polski chłop zdał egzamin.

Panu Zawadzkiemu bardzo się spodobałem. Powiedział: „Przychodź do nas” — zaglądałem więc często, przyprowadziłem też kilku swoich kolegów. Pracowaliśmy przy wydawaniu pisma, jego pakowaniu i wysyłaniu. Żona „Grzegorza” utrzymywała kontakt z nauczycielstwem z całej Polski. „Grzegorz Wierny” przygotowywał robotę niepodległościową. Jemu zawdzięczam najwięcej z tego ducha.

Trzeba tu wspomnieć jeszcze jedno nazwisko: rodziny Paciorkowskich. Nosił je jeden z moich kolegów w szkole, byłem korepetytorem jego młodszego brata. Podziwiałem życie, jakie prowadzili, a zwłaszcza ich patriotyzm. Pan Paciorkowski był adwokatem; jego żona, całkowicie oddana rodzinie — osobą bardzo dobrą. Córka ich przebywała w Szwajcarii, wyszła później za Chłopickiego. Starszy syn ukończył szkołę Górskiego i studiował w Petersburgu prawo. Staś Paciorkowski, mój kolega (zginął później w Katyniu), bardzo kochał poezję, to on zapoznał mnie bliżej z Norwidem.

Mniej natomiast zawdzięczałem ludziom, u których mieszkałem na stancji przez te cztery lata — rodzinie szewca. Rodzina ta pochodziła z naszej wsi. Pracowało u nich dwudziestu czeladników, ale oni sami byli bezdzietni. Raczej ja coś wnosiłem do tego domu, niż stamtąd czerpałem.

Jeżeli mówię o wpływach, które ku mnie szły, to nie mogę pominąć Stanisława Michalskiego. Działacz Kasy Mianowskiego, później — już w Polsce niepodległej — był dyrektorem Funduszu Kultury Narodowej. Zapraszał mnie, chłopca z szóstej czy siódmej klasy, na zebrania, na których jacyś bardzo poważni panowie rozmawiali o równie poważnych sprawach.

Skąd wzięła się ta znajomość?

Nie mogę sobie przypomnieć, przez kogo go poznałem. Zdaje się, że tak: zarabiając na korepetycjach, dawałem lekcje między innymi Tadziowi Wiszniewskiemu z Mohylewszczyzny. Mieszkał on w Warszawie razem z mamą. Pan Michalski był jej znajomym. Wkrótce uznał mnie za godnego opieki, pomagania. Zaprowadził mnie do biblioteki publicznej, a także do pani, która mnie zaczęła uczyć angielskiego. Zaszczepiał we mnie szacunek do nauki.

A ludzie, którzy się u niego zbierali?

Ich nazwisk nie znałem, ale z przejęciem słuchałem rozmów tych panów: o Polsce, o Rosji. Tam też poznałem Stefanię Sempołowską. Nastawienie dyskutujących było raczej pozytywistyczne.

W tym miejscu konieczna jest szersza ingerencja w tok wspomnień księdza Ziei. Kilkunastoletni gimnazjalista o tym nie wiedział, ale zbierający się w domu jego protektora mogli należeć do organizacji 444, znanej też jako Czysta Ręka, której Stanisław Michalski był współzałożycielem. Czołową postacią był w tym kręgu literat i eseista Artur Górski, autor Monsalwatu, a członkowie — zwolennicy Piłsudskiego i Narodowej Demokracji — pracowali nad zbliżeniem obydwu obozów politycznych.

Czy zetknięcie z nauką, z pozytywistycznym światopoglądem nie stanowiło zagrożenia dla młodzieńczej wiary?

Zdarzały się takie chwile. Któregoś roku w szkole nie poszedłem do spowiedzi wielkanocnej. Zdawało mi się, że jestem człowiekiem niewierzącym. Ale uczucie to było raczej powierzchowne. Myślałem, żeby chemię, fizykę jakoś studiować specjalnie, bo tam się dowiem, czy jest Bóg. Szukałem ciągle; wszystkie filozofie, nie tylko pozytywizm, ale i ateizm brałem dogłębnie. Czytałem, rozważałem z wielką ciekawością.

Zachwianie wiary przezwyciężyłem bardzo szybko. Powiedziałem sobie, że nie pójdę do spowiedzi, a jednak poszedłem. Dlaczego? Zobaczyłem, że Komunię Świętą przyjmuje jedna dziewczyna, której udzielałem korepetycji. Bardzo ją lubiłem i ona to czuła. Nie żeby mnie pociągała jako dziewczyna, po prostu widziałem w niej kogoś młodego i bliskiego. „Jak to? Ona przystępuje do Komunii Świętej? To i ja będę chodził!” — bardzo po wierzchu to szło.

A od strony filozofii katolickiej?

Zainteresował mnie Lamennais. Sprowadziłem sobie teksty. Livre du peupleParoles d'un croyant, już w szkole czytałem to wszystko. Sięgałem również po inne książki z dziedziny religijnej. W ostatnim roku szkoły kupiłem u Gebethnera i Wolffa dzieło Foerstera Wychowanie człowieka. Bardzo głęboko rzecz postawiona, studiowałem ją nadzwyczaj poważnie.

Jak wobec tych poszukiwań wyglądało powołanie do stanu duchownego?

Ono jedno nigdy mnie nie odchodziło, nawet w momentach zachwiania wiary.

Od kiedy?

Od momentu kiedy ksiądz Aksamitowski powiedział, że tego chłopca trzeba uczyć na księdza. Matka niezwykle się tym przejęła, ale ojciec... Za nic w świecie. Ojciec nie umiał czytać i to mu nie przeszkadzało. „To nie nasza gospodarka uczyć się” — tak mówił. Nie chciał zupełnie. Kiedy zachorował ciężko, sprowadzono księdza Aksamitowskiego, który mnie wziął ze sobą, abym się mógł pożegnać z ojcem, bo on na pewno umrze. Tata wyspowiadał się, a potem zawołał matkę: „Kostka” — tak do niej mówił. „Kostka, to już uczcie tego chłopca”.

I później nie było już żadnych wątpliwości?

Co do tego nie było nigdy. Ale ja przecież nie wiedziałem, co to znaczy być księdzem. Dopiero prefekt w szkole dał mi do czytania Ideał kapłana. Zupełnie mi to nie odpowiadało. Dla mnie kapłaństwo to jest to, co w Ewangelii napisano.

Szkołę skończyłem w 1915 roku, na ósmej klasie. Z tym że uczyłem się w niej tylko przez trzy miesiące. Zatrzymano mnie na Litwie, gdzie byłem na kondycji. Do domu państwa Szwoynickich na Kowieńszczyźnie jeździłem już w czasie wakacji po klasie szóstej. Przygotowywałem ich syna do egzaminu do gimnazjum. Zdał. Potem, kiedy przeszedłem z siódmej do ósmej, państwo Szwoyniccy zaprosili mnie, abym raz jeszcze do nich przyjechał, już nie jako nauczyciel, ale na wakacje. Spędzałem tam letnie miesiące 1914 roku, kiedy wybuchła wojna.

Rodzice chłopczyka zawahali się wtedy; nie chcieli, abym wracał do Warszawy. I zatrzymali mnie jako dobrego korepetytora, który przeprowadzi ich syna dalej. Byłem wtedy świadkiem różnych rzeczy, które się działy.

Jakie panowały nastroje; po czyjej stronie opowiadali się Polacy?

Dyskusje polityczne — z Rosją czy z Austrią? Legiony Piłsudskiego czy — po odezwie wielkiego księcia Mikołaja — Legion Puławski? Pan Szwoynicki był zdania, że można liczyć na Rosję. Mnie już przez cały okres szkolny prowadziły grupki samokształceniowe, niepodległościowe, miałem kontakt z tajnym harcerstwem, a także z „Petem”. Do obydwu organizacji wciągnął mnie jeden z kolegów, Stefan Kapuściński — w naszym środowisku najbardziej nastawiony na robotę społeczną. On był łącznikiem z ruchami młodzieżowymi z Galicji — z Krakowa i ze Lwowa.

Czy „Pet” był jakoś powiązany z harcerstwem?

Nie, to były osobne organizacje, ale współpracowały ze sobą. Do harcerstwa — skautingu, który działał w naszej szkole bez wiedzy dyrektora, bo był zakazany — należałem już w 1912 roku. Razem z Kapuścińskim, on był komendantem.

W kwietniu 1915 roku wróciłem do Warszawy na ostatnie miesiące nauki, aby zdać maturę. Kuratorium — władze szkolne były, rzecz jasna, rosyjskie — nie pozwoliło mi przystąpić do egzaminu, bo zbyt krótko byłem w ósmej klasie. Do szkoły chodziłem aż do końca nauki, ale otrzymałem tylko świadectwo ukończenia siedmiu klas. Czułem się tym bardzo pokrzywdzony. W tym czasie jednak zdecydowany już byłem iść swoją drogą kapłaństwa. Udałem się do warszawskiego seminarium duchownego, gdzie rektorem był ksiądz Gall — późniejszy biskup. Zapytałem, czy mnie przyjmą w takiej sytuacji, że matury nie mogę zdawać, a już jestem po szkole. „I owszem, przyjmiemy — odpowiedzieli. — Nawet na wyższy kurs, jeśli tylko zdasz egzamin z filozofii”.

Dopytawszy się, z jakiej książki uczą się filozofii alumni niższego kursu, zacząłem biegać po bibliotekach. Nie znalazłem jednak tego łacińskiego podręcznika. Pojechałem do matki na wieś. „Chcę być księdzem, ale przez ten rok będę tu u nas uczył dzieci w szkole, a z zarobionych pieniędzy pomogę tobie” — moja mama bardzo ciężko pracowała, jak to wdowa, a wszyscy synowie byli poza domem. Ona jednak nie zgodziła się na to: „Synu, dawałam sobie radę sama, to i będę radziła dalej. Bóg mnie nie opuści. Chcesz być księdzem, to idź do seminarium już teraz” — jej słowa były jak ostatnie namaszczenie. Proboszcz z Drzewicy, staruszek, odradził mi jednak Warszawę: „Gdzie tobie w takie mury? Idź do naszego seminarium w Sandomierzu, położone jest w ogrodzie, w pięknych budynkach, warunki klimatyczne są tam lepsze. W Warszawie tylko suchot dostaniesz”.

Usłuchałem go. Z walizeczką w ręku pojechałem koleją do Tarnobrzega, później przez most na Wiśle do Sandomierza. Wchodziłem przez Opatowską Bramę, już widziałem budynek seminarium duchownego i kościół seminaryjny. Spojrzałem w prawo: ulica, ogród, dom jakiś ładnie zbudowany, chorągiewka biało-czerwona i napis — „Werbunek do Legionów Polskich”. Na warcie stał ułan w czako, starszy już człowiek. Zobaczył mnie: „Kawalerze, kawalerze, może do nas?”. Bardzo ważny moment dla mnie, bo opowiadałem się całkowicie za Legionami, ale odrzekłem, że moja droga jest inna, i pokazałem na gmach seminarium. Na co ten żołnierz wartownik: „Tak, są różne drogi, szczęść ci Boże” — to był ten pisarz, który na Syberii długo przebywał... Sieroszewski!

Sandomierz zajmowali wówczas Austriacy?

Tak, a z nimi Legiony. Nasze okolice w Opoczyńskiem też były pod Austriakami, nie pod Niemcami.

U was, na wsi, jakie było nastawienie do Legionów?

W 1915 roku zostałem przyjęty przez pana Zawadzkiego do Narodowego Związku Chłopskiego i z ramienia tej organizacji mianowano mnie wójtem na powiat opoczyński. Tego lata, kiedy przyjechałem do domu, miałem zlecone przebiec cały powiat opoczyński i zorientować się, jaki jest stosunek ludności do Legionów. Raport taki złożyłem. Jakie były postawy chłopów? Zaciekawienie, ale i ostrożność — chłopska nieufność. Ziemiaństwo, miejscowa inteligencja — na przykład nauczyciele — byli na ogół za Legionami. Chłopstwo trzymało się jeszcze z daleka.

Wróćmy jednak do seminarium...

Obawiałem się, czy zostanę przyjęty, byłem bowiem pierwszym kandydatem ze świadectwem ze szkoły polskiej, a nie rządowej — rosyjskiej. Egzamin wypadł jednak nadspodziewanie pomyślnie, bo zapisano mnie nie na pierwszy, ani nawet na drugi kurs, lecz od razu na trzeci, czyli na pierwszy teologiczny, z tym zastrzeżeniem, że będę składał egzamin dopełniający z filozofii, którego zresztą w końcu nie musiałem zdawać.

Jakiego typu formację dawało seminarium?

Najważniejszą sprawą były pierwsze rekolekcje, już na początku roku szkolnego 1915/1916. Prowadził je ojciec jezuita z Krakowa, niestety nie pamiętam już jego nazwiska. Były wspaniałe! To one jakby dopełniły we mnie sprawę powołania. Do tej pory patrzyłem na kapłaństwo jedynie od strony społecznej. Z Ewangelii czerpałem przede wszystkim nie dogmaty, ale zasady moralne; widziałem w niej wezwanie do miłości społecznej, o Panu Bogu mniej myślałem. Tymczasem rekolekcjonista mówił nam o wielkości, wspaniałości, majestacie Boga i o tym, że decyzja służenia Mu — czym jest kapłaństwo — stanowi najpraktyczniejszy wybór w życiu, jakiego można dokonać. Służyć Bogu, bo On jest tak wielki, tak godny czci.

Po latach jak Ksiądz ocenia kolegów, ich motywacje i postępowanie? Jakie względy przeważały w powołaniach: duchowe, ideowe czy też praktyczne?

Raczej praktyczne. Próbowaliśmy organizować w seminarium jakieś kółka dla pogłębienia studiów; nic z tego nie wychodziło. Każdy był raczej zajęty tym, co mu tam rodzina przysłała, bo w czasie wojny wyżywienie nie było najlepsze. Pilnowali własnych interesów.

Czy stykaliście się jakoś ze współczesnymi prądami myśli katolickiej, na przykład z odradzającym się na Zachodzie tomizmem?

Uczyliśmy się tego, co było w podręcznikach. Nie zauważało się jakiegoś specjalnego zainteresowania filozofią ani teologią, ani nawet życiem towarzyskim. Kiedy teraz to wspominam — zostałem ostatni, wszyscy moi koledzy już nie żyją — nie widzę wśród nas jakiegoś wybitnego powołania. Po kilku latach, już po przyjęciu święceń, mieliśmy zjazd koleżeński, na którym wygłaszałem referat. Służbę kapłańską przedstawiłem w nim bardzo idealnie. Koledzy powiedzieli potem tak: „Wiemy, że tak być powinno, ale nie mamy odwagi zacząć. Zacznij ty, a my za tobą pójdziemy”. Spełniali swoje obowiązki duszpasterskie po parafiach, lecz nie było szukania czegoś lepszego czy doskonalszego.

Jaki był ten ideał kapłana, o którym mówił Ksiądz w referacie? Czy ukształtował się już w czasach seminaryjnych?

Nawet jeszcze wcześniej tak to widziałem: żyć ubogo. Jak mówi Ewangelia: „Błogosławieni ubodzy...”, i tak dalej. A w seminarium i potem, kiedy byłem świadkiem zdzierstwa, jakie uprawiano po parafiach, pragnienie ubóstwa formowało się coraz wyraźniej.

Subdiakonat przyjąłem z pewnymi wątpliwościami. Próbowałem się cofnąć, ale ojciec duchowny te moje wahania rozwiał. Pierwsze święcenia otrzymałem na wiosnę 1918 roku. Za młody, aby — jak moi koledzy — przystąpić od razu do wyższych święceń, przez rok przygotowywałem do Pierwszej Komunii Świętej Felusia Faszcza w pewnym dworze w parafii Janowiec. Uczyłem też inne dzieci z sąsiedztwa. Diakonat przyjąłem dopiero 29 czerwca 1919 roku w Ostrowcu. Tego samego dnia otrzymałem wiadomość, że w parafii Fałków w powiecie koneckim umarł mój opiekun i promotor mojego kapłaństwa ksiądz Antoni Aksamitowski. 5 lipca ordynariusz sandomierski ksiądz biskup Marian Ryx wyświęcił mnie na kapłana.

Już przedtem, jako diakon mianowany, byłem wikariuszem w Drzewicy, gdzie 12 lipca 1919 roku miałem prymicję. Parafia tamtejsza stanowiła dla mnie punkt oparcia. W rodzinnym Odrzywole księża mało mną się interesowali, w Drzewicy zaś częstym gościem był ksiądz Młynarczyk, umiłowany mój profesor z seminarium. Stamtąd też jesienią 1919 roku skierowano mnie na studia teologiczne na Uniwersytecie Warszawskim.

A tymczasem wybuchła Polska...

Żyłem oczywiście tym wszystkim; tak jak się to z perspektywy parafii widziało. W poglądach politycznych trzymałem się między narodową demokracją a ludowcami.

Fascynacja Piłsudskim w tym nie przeszkadzała?

Wtedy różnice nie rysowały się tak ostro, przynajmniej dla mnie.

Czyja to była decyzja, aby Ksiądz studiował dalej?

Długo się namyślano, czy mnie wysłać na uniwersytet, bo byłem wątły, chorowałem długo na płuca. Tak mi mówiono: „Lepszy osioł przy żłobie niż filozof w grobie”. Ale pewnie myśleli: „Po co go kształcić, skoro i tak niedługo umrze”. Decyzję podjął biskup Ryx. Dlaczego padło na mnie? Lubiłem się uczyć, książki mnie wprost porywały. Na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Warszawskiego były różne sekcje — prawna, filozoficzna i tak dalej. Wybrałem dogmatyczno-biblijną. To są podstawy chrześcijaństwa: Pismo Święte i dogmaty. Miałem bardzo dobrych profesorów od dogmatyki, z ojcem Alojzym Bukowskim, jezuitą. Biblistyki uczyli mnie: ojciec Władysław Szczepański, także jezuita, Starego Testamentu zaś ojciec Wilhelm Michalski, misjonarz.

Chciał Ksiądz żyć Ewangelią. W tamtych latach, bezpośrednio po pierwszej wojnie światowej, dla wielu ludzi z waszego pokolenia pragnienie to prowadziło do radykalnego pacyfizmu, wyrzeczenia się przemocy. Jak przyjął Ksiądz wojnę 1920 roku?

Wówczas jeszcze nie rozumowałem w ten sposób. W moich latach seminaryjnych spełniało się to, o czym czytałem u naszych wielkich poetów w szkole średniej: „O wojnę powszechną, za wolność wszystkich ludów prosimy Cię, Panie” — tęskniłem za tym. Rok 1920. Wszyscy studenci wstępują do wojska. Ja — jako ksiądz i student — zgłosiłem się na kapelana. Uważałem, że jest to dalszy ciąg tej wojny powszechnej o wolność wszystkich ludów. Biskup Ryx nie pozwolił mi jednak iść do wojska, jako uzasadnienie podając, że będę potrzebny w diecezji. Był jednak człowiekiem dobrym i martwił się, że zostałem przez niego odsunięty od spełnienia obowiązku patriotycznego. W sierpniu 1920 roku, już po odparciu nieprzyjaciela od Warszawy, kazał mnie powiadomić, że cofa swój sprzeciw. Myślał: „Kapelanów jest w wojsku pod dostatkiem”. Pozwoli, a mnie i tak nie przyjmą. Nie wiedział, że jeden z kapelanów zmarł i akurat zwolnił się przydział. Od drugiej połowy sierpnia w Siedlcach rozpocząłem służbę wojskową w 8. pułku legionowym. Mój wzięty od Mickiewicza entuzjazm malał, gdy przechodziłem przez kolejne pola walk i potyczek. Widziałem, czym naprawdę jest wojna od strony nas — broniących się — i tych, którzy nas napastują. Całkowicie się wtedy nawróciłem na przekonanie, że Boskie przykazanie „Nie zabijaj” znaczy nigdy nikogo, i że udział w wojnie jest przeciwny woli Bożej.

Zrozumiałem to bardzo wyraźnie w Brzostowicy. Jest taka miejscowość za Puszczą Białowieską, Brzostowica Wielka, gdzie przez trzy dni trwał uporczywy, straszny bój. W tym marnym miejscu w dolinie, która przedzielała dwa wzgórza, jedno było zajęte przez bolszewików, drugie — przez naszych. Dowodził generał Berbecki, w jego 3. Dywizji był mój pułk. A po drugiej stronie sam Trocki przybył na front, gdyż była to pierwsza próba zatrzymania naszego kontrataku. Trzeciego dnia bitwy dowódca pułku powiedział: „Księże kapelanie, proszę się bardzo modlić, bo ostatnią już kompanię posyłam na front; nie mam żadnej rezerwy”. I cofnęli się Moskale.

Zaszedłem potem na pobojowisko. Widziałem rannych, zabitych, Polaków, Rosjan; widziałem, jak to się wszystko odbyło, jak dokonało się zwycięstwo. Wtedy się ostatecznie nawróciłem. I już w listopadzie 1920 roku, gdzieś na Mińszczyźnie, w miejscowości Kiemieliszki, miałem kazanie na pogrzebie ostatnich poległych, dwóch żołnierzy z naszego pułku. Powiedziałem publicznie, że przez tyle wieków wychowywano nas w duchu Ewangelii, teraz chwyciliśmy za broń, bo nas napadnięto, ale żołnierz polski wziął karabin do ręki po to, aby już nigdy go nie brać. Dowódca pułku kapitan Zygmunt Szafranowski powiedział potem: „Księże kapelanie, myślałem, czy nie aresztować księdza za to kazanie. Mówiąc, że broń nie będzie potrzebna, osłabia się ramię żołnierza”. Pozostałem jednak przy swoim. Nauczyłem się patrzeć na wojnę jako na coś niemoralnego, nie do pogodzenia z chrześcijaństwem.

Kim byli dla Księdza ludzie z przeciwnych okopów?

Wtedy byli to dla mnie tylko Moskale, którzy zajęli ziemie należące do Rzeczypospolitej. Nie patrzyłem na ich od strony społecznej, że to są komuniści czy coś innego.

Kiedy Ksiądz został zdemobilizowany?

Pod koniec listopada 1920 roku. Po groźbie aresztowania ze strony dowódcy pułku otrzymałem telefon wzywający mnie do komendanta dywizji generała Berbeckiego. Nazwy miejscowości już nie pamiętam, była to stacja kolejowa w kierunku na Dźwińsk. Obawiałem się, że zostanę oskarżony o propagandę antywojenną. Rozkaz brzmiał: natychmiast — ale nie wolno było podwód rekwirować, żeby ludności miejscowej nie trapić. Zacząłem szukać chłopa, który pojechałby za pieniądze. Żaden nie chciał: „Boimy się!”. „Czego się boicie?” „Wołków!” Wilków się boją. Więc ułamałem kij i wyruszyłem w las nocą, bo wieczorem otrzymałem ten rozkaz. Dwadzieścia jeden kilometrów! Kiedy zaszedłem, było już dobrze po północy. Od razu zaprowadzono mnie do generała, a tu okazało się, że wcale nie nagana mnie czeka, tylko wszyscy studenci zostali do domu zwolnieni. I generał Krzyż Walecznych na pierś mi przypiął. Potem znów nocą te dwadzieścia jeden kilometrów przez las, z pałką tylko...

I z Krzyżem Walecznych...

Z Krzyżem Walecznych [ksiądz Zieja śmieje się]. Wydawało mi się, że ślepia wilcze wszędzie lśnią na śniegu. Doszedłem jednak, a zaraz potem wyjechałem do Warszawy.

Wróciłem na uniwersytet. Studia trwały cztery lata. W ostatnim roku, 1922, zjawił się wśród profesorów ksiądz Paweł Stiger — Szwajcar, archeolog i historyk sztuki kościelnej. Dobrał sobie spośród studentów grupę sześciu, którzy się specjalnie interesowali archeologią chrześcijańską, i wziął ich do Rzymu na zwiedzanie miejsc świętych i zabytków. Chciał z nas mieć jakąś ekipę specjalną, grono wybranych uczniów. Okazało się jednak, że nic nie zostało przygotowane i nie było pieniędzy na nasz pobyt. Stiger bardzo rozgniewany wyjechał z Rzymu, a za nim czterech kolegów. Zostało nas tylko dwóch — ksiądz Antoni Kwieciński i ja — bez pieniędzy, ale zdecydowanych poznawać Rzym i wszystko, czego mogliśmy się tam nauczyć.

Pozostawałem we Włoszech od czerwca do początku listopada 1922 roku. Byłem świadkiem wejścia Mussoliniego do Rzymu i innych historycznych wydarzeń, ale przede wszystkim biegałem po bibliotekach i muzeach, zbierając materiał do przyszłej pracy.

Jaki był jej temat?

Profesor dał mi temat dogmatyczny, jednak z dziedziny archeologii. W muzeum berlińskim jest czasza metalowa z płaskorzeźbą, która przedstawia Orfeusza, lecz ukrzyżowanego. Podpis jest Ὀρφεύς, a więc Orfeusz, a na krzyżu. Skąd się to mogło wziąć? Rzeźba pochodzi z przełomu III i IV wieku. Prawdopodobnie było tak, że apostołowie chrześcijaństwa, kiedy przychodzili do pogan, mówili: „Głosimy wam prawdziwego Orfeusza, tamten podobno swoim śpiewem dzikie zwierzęta obłaskawiał, ale Ten wszystkie złe moce zwyciężył” — taka była przypuszczalnie geneza tej rzeźby. Rzecz trzeba było jednak udowodnić i rozwinąć, badając po muzeach różne greckie i łacińskie napisy, a także rzeźby przedstawiające Orfeusza.

Co Księdza pociągało w archeologii?

W mojej pracy interesowała mnie bardziej strona dogmatyczna, a nie archeologia jako taka. Konkretnie — jakich symboli używano przy przejściu od pogaństwa do chrześcijaństwa.

Archeologia dawała jednak także bardziej bezpośrednie zetknięcie z rzeczywistością Ewangelii?

Przybliżała osobę Jezusa Chrystusa. Temat bardzo mnie zaciekawił, ale nie byłem w stanie zebrać tylu materiałów w czasie tak krótkiego pobytu.

Powinienem jeszcze zapytać o wrażenia, jakie wywarło wkroczenie czarnych koszul do Rzymu.

Samo wejście było militarne. Niepokój — co będzie dalej? W ciągu pierwszych dni widać było różne gwałty ze strony faszystów, ludzi Mussoliniego: niszczenie redakcji gazet wydawanych przez przeciwników, czasem się na ulicy jakiś trup znalazł. Później jednak — spokój, ład i raczej zadowolenie, że nareszcie ktoś w Rzymie robi porządek. Rzym ówczesny słynął z nierządu; rozpustnic i rozpustników było na ulicach bardzo dużo. Kiedy Mussolini wszedł, wszystko to zniknęło, miasto się oczyściło. Rzym znowu był czymś czcigodnym, także od strony świeckiej. Były gwałty na przeciwnikach, ale w społeczeństwie raczej zadowolenie. Jeszcze nie marzyli o imperium, o Albanii i Abisynii...

Postać Księdza pojawia się u samych początków dzieła Lasek. Jak Ksiądz tam trafił?

Będąc studentem, jeszcze przed wyjazdem na front w 1920 roku, mieszkałem w konwikcie dla księży przy ulicy Traugutta w Warszawie. Stamtąd zaproszono mnie na ulicę Polną, gdzie pod numerem 40 przebywała matka Czacka ze swoimi siostrami. Prowadziły opiekę nad ociemniałymi; był tam też jej dawny przewodnik duchowy ksiądz Władysław Krawiecki, już wówczas staruszek bardzo schorowany, tak że nie mógł już sam odprawiać Mszy Świętej. Miałem mu towarzyszyć i pomagać. Z czasem poznałem również księdza Korniłowicza, jego następcę.

Zacząłem bywać regularnie najpierw na Polnej, później zamieszkałem w Laskach, które wtedy — od roku 1922 — dopiero się organizowały. Pociągała mnie atmosfera ubóstwa, dlatego chciałem uczestniczyć w tym dziele. W Laskach byłem pierwszym kapelanem, mieszkaliśmy u chłopów po stodołach, bo domy Zakładu dopiero się budowało na piaszczystych wydmach.

Co mnie najbardziej ujęło? Postać matki Czackiej — za jej ogromne przestrzeganie prawdy. Ja sam wyszedłem ze wsi, u nas drobnych kłamstewek nie uważało się właściwie za grzech. Jeśli się tylko udało, to było dozwolone. U matki Czackiej po raz pierwszy spotkałem w tak silnej postaci miłość prawdy. Coś, co już było powiedziane, nie dawało się odsunąć ani obejść. Uczyła tego siostry i sama przestrzegała w codziennej postawie. Postanowiła, że Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi będzie katolickie, i chciała, żeby było katolickie autentycznie, do końca — oparte na Ewangelii i na katechizmie, które ciągle czytywała. Prawda jej powołania. Prawda. W życiu zakonnym tępiła ślady najmniejszego nawet kłamstewka. Tak, to mnie najsilniej w niej uderzało: miłość prawdy. Może przejęła ją — przez księdza Korniłowicza — od świętego Tomasza?

Ja także wiele jestem winien ojcu Korniłowiczowi. Przede wszystkim wziąłem od niego zamiłowanie do liturgii, przyzwyczajenie do czynnego udziału wiernych we wspólnej Mszy Świętej, co nie było wówczas rzeczą zwyczajną. Ogromne wrażenie robił sposób, w jaki ksiądz Korniłowicz ją odprawiał — we wspaniałym skupieniu, istotnie celebrując Najświętszą Ofiarę. Mam go jeszcze przed oczami idącego od ołtarza, gdy niesie pusty kielich, śpiewając: „Laudate Dominum omnes gentes”. On żył Mszą Świętą i naprawdę podczas niej się modlił.

Poznałem też bliżej jego wysiłki, aby teologię i filozofię tomistyczną między inteligencję przeszczepiać. Zdarzało się, że uczestniczyłem w spotkaniach „Kółka”, bywałem świadkiem rozmów, dyskusji. Pamiętam na przykład, jak rozważano książkę Alfonsa Gratry Wierzę. Zapraszano mnie, ale uczęszczałem nieregularnie, zbyt wiele rzeczy mnie wtedy interesowało, chciałem pracować wśród ludu, a nie zamykać się w kręgu inteligencji. Dlatego między innymi przystałem później do „Wici”.

W pracach „Kółka” odpowiadał mi bardzo sposób, w jaki ksiądz Korniłowicz przedstawiał naukę świętego Tomasza. Dzisiejszym językiem, zdaniami współczesnego człowieka i jednocześnie starając się dotrzeć do sedna: jak święty Tomasz myślał, a nie jak jego słowa teraz rozumiemy, bo przecież wtedy, gdy on uczył, inaczej były przyjmowane. Ksiądz Korniłowicz umiał je zamieniać na dzisiejsze, dostosowywać tę filozofię do naszych potrzeb.

Na czym polegał jego szczególny dar nawracania ludzi?

Rzeczywiście, było wokół niego wielu konwertytów. On szedł na bagnety. Nie lękał się, że ktoś jest niewierzący. Do każdego szedł i próbował przedstawiać wiarę w Boga, o Bogu mówić. Nie było w nim lęku, że to się może nie udać.

Pamiętam jego opowiadanie z czasów, gdy był w Lublinie prefektem konwiktu dla księży. Kiedyś jedna pani, nawet nie znajoma, poprosiła go, aby przyszedł do ich domu. Jej niewierzący zupełnie stryj od kilku lat jest obłożnie chory. Zapewne nie wyjdzie już z tego, a ona chce, żeby ktoś z nim porozmawiał i do wiary nawrócił. Ksiądz Korniłowicz obiecał, ale wśród wielu spraw, jakie miał do załatwienia, zapomniał. W jakiś czas potem idąc znowu ulicami Lublina, zobaczył z daleka tę panią. Tego wieczora miał wyjechać do Ameryki, by kwestować na potrzeby Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Jednak trudno — trzeba iść! O wpół do siódmej zapukał do ich mieszkania. Pani była zrażona, że przyszedł z takim opóźnieniem, a jej stryj w ogóle nie chciał rozmawiać: „Nie znam takiego księdza i nie pragnę go znać” — nie przywitał się nawet, tylko odwrócił do ściany. Ksiądz Korniłowicz ukląkł i zaczął się modlić, w pewnej chwili powiedział coś w tym sensie: „Pomyśl o swojej duszy”. „Nie ma żadnej duszy, jest tylko materia!” Ksiądz na to coś o Bogu. „Nie ma żadnego Boga!” — chory ciągle odwrócony do ściany, lecz ksiądz Korniłowicz w swoim stylu, na bagnety: „Proszę pana, kiedy byłem jeszcze uczniakiem, też przeczytałem jedną książkę, nie pamiętam Haeckla czy kogoś innego, i też doszedłem do wniosku, że Boga nie ma, duszy również nie. Tymczasem teraz nauka jest skłonna raczej mówić, że to materia nie istnieje, jest tylko duch”. Chory odwrócił się od ściany: „A księdza kto do mnie przysłał? Na pół godziny przed moją śmiercią? Proszę spojrzeć” — tu odsłonił róg poduszki, pokazując nabity rewolwer. „Postanowiłem dzisiaj o wpół do siódmej skończyć życie. Już siedem lat leżę w tym łóżku”. Na to ksiądz Korniłowicz: „Teraz już pan wie, kto mnie przysłał?”. „Wiem”. Wyjeżdżał tego wieczora, więc poprosił o opiekę nad chorym ojca Jacka Woronieckiego, tego sławnego dominikanina, który dokończył sprawę.

Taki był styl księdza Korniłowicza. Na bagnety! Niczego się nie bać, na wszystko być gotowym, nawet na zniewagę, nie wstydzić się, nie osłaniać siebie — naprawdę jak sługa Boży. Było to w nim takie... widoczne. Również w rzeczach codziennych: „Czyś ty się dzisiaj modlił? No to pomodlimy się razem. Dawno byłeś u spowiedzi? To może się wyspowiadasz?” Nikt go nie mógł w tym naśladować. Podziwiałem go, nawet czciłem, ale nie mógłbym tak robić. Żeby komuś tak... w pociągu, w wagonie, pasażera brał na stronę, aby się wyspowiadał. Autentyczna wiara w Boga wszędzie obecnego, w działanie Jego łaski, której skutki szły przez niego.

Kiedyś w kościele Dzieciątka Jezus przy ulicy Moniuszki miał rekolekcje dla większej grupy studentów. Przyjechał nocnym pociągiem z Lublina i prosto z dworca przybył na ambonę. Przeżegnał się i... ani słowa dalej. Tak był zmordowany tą nocną jazdą. Swoim zmęczeniem też ludzi nawracał.

Było wśród jego konwertytów wielu wspaniałych Żydów. Opowiem o jednym z nich. Rafał Blüth. Kiedy mieszkałem w konwikcie teologicznym, odprawiałem Msze święte w kaplicy u Świętego Krzyża. Któregoś ranka, wychodząc stamtąd, zobaczyłem Rafała. Powiedział, że spotkał przed chwilą znajomego, który zapytał go, co tutaj robił. „Byłem na Mszy Świętej”. „A co, może u Komunii także?” „Tak”. Tamten, urodzony katolik, że nie rozumie, jak można w dzień powszedni przystępować. Blüth na to, że nie pojmuje, jak można być człowiekiem wierzącym i nie bywać codziennie u Komunii. Taki był ten Rafał Blüth, Żyd, zamęczony później przez hitlerowców. Oni, nawróceni, widzieli, że ksiądz Korniłowicz żyje Bogiem, i brali to od niego. Siostra Teresa Landy i inni.

Jak kształtował się stosunek Księdza do Żydów w tym czasie?

Laskom go zawdzięczam. Tam spotkałem Żydów — konwertytów, Żydówki — zakonnice. Laski nauczyły mnie widzieć w każdym człowieku mojego brata. Sprawiły, że sam później zacząłem myśleć o nawracaniu Żydów. Nie intelektualistów, ale prostych — z żydowskiego ludu. W tym celu w 1934 roku — kiedy po śmierci biskupa Łozińskiego wziąłem urlop z diecezji pińskiej na dwa lata — zacząłem studiować na Uniwersytecie Warszawskim judaistykę u profesora Bałabana. Dzięki Laskom zrozumiałem tę potrzebę nawracania, która jest we mnie po dziś dzień, chociaż z planów wielkiej akcji misyjnej wśród Żydów nic nie wyszło.

Czyja jeszcze osobowość odcisnęła najsilniejsze piętno na Laskach owych lat?

Wtedy właśnie zaczęła się moja cześć dla Antoniego Marylskiego. On był w Laskach kimś osobnym. Na nim i na matce Czackiej tyle rzeczy się opierało; reprezentował wielki autorytet. W obejściu bardzo prosty i pokorny w swojej służbie, niezwykle kochał niewidome dzieci. Miałem dla niego ogromny szacunek, ale on szedł swoją drogą, w którą nie wchodziłem, gdyż moja była inna. Widziałem przed sobą parafię, taką jaka być powinna, czym była na początku, w czasach opisanych przez Dzieje Apostolskie — społecznością ludzi wierzących i miłujących się wzajemnie. Chciałem coś takiego stworzyć od podstaw, ale w Laskach nie mogłem tego zrobić, nie było tam parafii; powstała dopiero po wojnie. Od czasu do czasu robiło się coś dobrego dla biednych ludzi ze wsi, ale w zasadzie sam zakład był zamknięty, nastawiony na pomoc ociemniałym. Spełniałem w Laskach obowiązki kapelana, lecz ciągnęło mnie między ludzi, na zewnątrz — rozmawiać z nimi, żyć wśród nich. Ciągle marzyłem o własnej parafii.

Jeszcze jedną postać z początków Lasek chciałbym tu przywołać. Na okładce książki Księdza zatytułowanej Światłość świata, znalazła się fotografia rzeźby Matki Bożej z Dzieciątkiem, najwybitniejszego chyba dzieła, jakie zostało po Zofii Sokołowskiej, w zakonie siostrze Katarzynie.

Artystka, rzeźbiarka — zostawiła wszystko, aby robić najcięższe prace w Laskach. Miała w sobie gotowość całkowitego ukrycia się — jak mówiła — w ranach Chrystusa. Cierpieć razem z Nim, cierpieć w milczeniu. Ona taka była, naprawdę głęboko rozumiała Mękę Chrystusa. Godziny całe spędzała na jej rozpamiętywaniu, na modlitwie, na adoracji Eucharystii.

Odegrała ważną rolę w moim życiu. Już po zakończeniu studiów uniwersyteckich zostałem prefektem szkół podstawowych w Radomiu. Razem z księdzem Bolkiem Strzeleckim, moim kolegą z seminarium, gdzie zaciekle spieraliśmy się ze sobą o Piłsudskiego, pracowaliśmy razem przy kościele pobernardyńskim. Widzieliśmy, jak wielkie są tam braki. Nie moja rzecz je wymieniać, zresztą ci ludzie już nie żyją, ale było mi bardzo ciężko. Przeżywałem na tym tle trudności duchowe. Po pewnym czasie poproszono mnie o przeprowadzenie w Radomiu pierwszych rekolekcji dla robotników, w kościele Mariackim, przy którym teraz zamieszkał biskup. Pełny kościół, na koniec nauk dwudziestu zaproszonych księży słuchało spowiedzi. Ja sam siedziałem w konfesjonale od czwartej rano. A Radom miał przecież opinię miasta socjalistycznego!

Kiedy zobaczyłem, jak dobrze wypadły rekolekcje, ułożyłem sobie plan dalszej pracy, jak trzeba do robotników trafiać. Tymczasem od sufragana diecezji sandomierskiej otrzymałem list: „Dlaczego to w Radomiu tylko was dwóch chwalą?” — to znaczy księdza Bolka Strzeleckiego i mnie. Zamiast pochwały coś w rodzaju nagany. Przyjąłem ją z goryczą: „Jeśli moja praca się biskupowi nie podoba, cóż mi pozostaje? Gandhi! — tak wtedy myślałem. — Trzeba do Gandhiego iść”. Już było we mnie postanowienie, że udam się do Indii i będę razem z Gandhim pracował w duchu miłości społecznej.

Dałem znać o moich planach siostrze Katarzynie. Po kilku dniach otrzymałem od niej list uspokajający, wzywający do większej ufności: „Bóg poradzi wszystkiemu — pisała. — Bóg potrafi wszystko naprawić”. Drugą osobą, która mnie od tego odwiodła, była moja matka, mieszkająca wtedy razem ze mną w Radomiu. Jej płacz mnie zatrzymał i rady siostry Katarzyny. Kiedy siostra Katarzyna Sokołowska umarła, byłem akurat w Warszawie. Jej śmierć nastąpiła w Szpitalu Dzieciątka Jezus przy ulicy Lindleya. Widziałem, jak ksiądz Korniłowicz ukląkł przy niej i stopy jej, już martwe, ucałował.

Bardzo przeżywał tę śmierć oraz późniejszy o dwa miesiące zgon Franka Tencera, przyjaciela Zofii Sokołowskiej.

Opiekowałem się Frankiem, pielęgnowałem tego chłopca, kiedy zachorował.

Siostry Teresa Landy i Rut Wosiek pisały w biografii księdza Korniłowicza, że czyniono mu z powodu tej podwójnej śmierci wyrzuty o rzekome rozegzaltowanie młodzieży i marnowanie talentów.

Nie wiem, czy to on ich rozegzaltował. Jeżeli chodzi o Franka, to wtedy gdy był w nowicjacie u redemptorystów, nie potrafił opanować swoich umartwień — w jedzeniu czy innych. Jakoś to było źle kierowane. Chłopiec nie mógł sobie z tym poradzić. Później doszły jeszcze inne trudności psychiczne — chodziło o pełnienie woli Bożej: czy pracując w ogrodzie, ma uderzyć łopatą w to miejsce czy może w inne. Wyraźnie na tle chorobowym.

Obydwoje są częścią legendy Lasek, ale przecież to wielkie dzieło budowali inni. Tak mało ich znamy...

Zbyt rzadko wspomina się o roli Henryka Ruszczyca w Laskach. Stał w cieniu, nawet troszeczkę lekceważony, a przecież to on był w najważniejszym nurcie pracy z niewidomymi.

I oni najsilniej podtrzymują pamięć o nim.

Tak, ale piszący o Laskach jeszcze nie oddali mu pełnej sprawiedliwości. Wielkie zasługi w gromadzeniu funduszy miał z kolei brat Bartłomiej — Witold Świątkowski. Opowiadał mi kiedyś, jak Laski znalazły się po raz kolejny — bo tam nigdy nie wiedziano, co będzie jutro — na skraju zupełnego bankructwa. Następnego dnia trzeba było płacić znaczne sumy, bo inaczej weksle pójdą do protestu. Postanowił, że uda się do banku i poprosi, żeby chociaż jeden dzień poczekali. Urzędniczka w okienku zapytała go o numer pożyczki. Witold sięgnął do notesu czy portfelu, aby sprawdzić, a przy tym wysunął mu się obrazek świętej Teresy od Dzieciątka Jezus, Małej Świętej Tereski, z jej autentyczną fotografią. Urzędniczka spojrzała na nią, sprawdzając jednocześnie w papierach. „Przecież ta pani już pożyczkę zapłaciła — powiedziała, spojrzawszy na fotografię”. Witold Świątkowski sam mi opowiadał, jakiego to cudu doznał od świętej Tereski, która za niego zapłaciła pożyczkę. Bank był gdzieś na Brackiej. Ci ludzie pozostawali tak blisko świata świętych i Opatrzności Bożej...

Wspominał już Ksiądz, że ukończył studia teologiczne, ale nie zrobił doktoratu.

Chcę powiedzieć dlaczego. Było to, zdaje się, pod koniec 1923 roku, gdy zbierałem materiały do tezy doktorskiej. Do naszego warszawskiego konwiktu zawitał wracający po studiach w Rzymie młody ksiądz. Wiózł ze sobą dwa uzyskane tam doktoraty. Siedzieliśmy kiedyś przy posiłku, rozmawiając, co też w Rzymie słychać. Nasz gość bardzo zachwalał porządki, jakie zaprowadził w Italii Mussolini. Tłumaczył wszystkie jego gwałtowniejsze poczynania, wprost się nimi zachwycał. Kolega mój, o którym już parę razy wspominałem, ksiądz Bolek Strzelecki, wtrącił: „No, ale Ewangelia inaczej o tych sprawach mówi...” Na co ten ksiądz, uhonorowany rzymskimi doktoratami, odpowiedział: „Ewangelią można było żyć w I wieku po Chrystusie, w czasach entuzjazmu chrześcijańskiego, a nie dziś”. To był dla mnie wielki wstrząs. Następnego dnia rano napisałem list do mojego profesora: „Pod wpływem tego, co usłyszałem i przeżyłem wczoraj, oświadczam, że mnie wystarcza Ewangelia. Zrzekam się pisania pracy doktorskiej”. Złożyłem to księdzu Bukowskiemu, a kopię wysłałem biskupowi do Sandomierza, aby go poinformować, że wyrzekam się kariery naukowej.

Co to znaczyło, że Księdzu miała wystarczać Ewangelia?

Kiedy się weźmie słowa Nowego Testamentu: „bo jeden jest wasz nauczyciel Chrystus” — one moją decyzję tłumaczą. W każdym razie obrzydło mi robienie doktoratu. Wystarczała mi Ewangelia, wierzyłem w nią i według niej chciałem żyć.

Jak miało wyglądać spełnienie tego ideału?

Pragnąłem żyć ubogo i pracować wśród najuboższych. Jak? Dopiero życie miało pokazać. Moim marzeniem było, jak już powiedziałem, realizowanie Ewangelii w parafii. Tak chciałem służyć, to było moje powołanie, któremu pozostałem wierny aż po dzień dzisiejszy. Na razie jednak zostałem prefektem szkół w Radomiu.

Konfrontacja z praktyką spowodowała jednak chęć porzucenia obranej drogi. Co sprawiło, że Ksiądz się zniechęcił?

Musiałbym oskarżać, wspominając sprawy, z którymi zetknąłem się w Radomiu, a także wcześniej. Wolałbym tego nie robić.

Nie pytam o konkrety i szczegóły. Chodziło zapewne o zbyt „praktyczne” podejście do duszpasterstwa?

... i jeszcze o inne rzeczy. Lepiej jednak mówić o tym, jaki cel widziałem przed sobą, a którego nie znajdowałem zrealizowanego: parafię jako prawdziwą gminę chrześcijańską. Społeczność istniejącą w Jerozolimie i opisaną w Dziejach Apostolskich. Ideał był już kiedyś spełniony, u początków chrześcijaństwa, trzeba go tylko odtworzyć, a nie wymyślać czy programować.

Cóż było tam — w Jerozolimie? Wiara w Boga — w Chrystusa, w działanie Ducha Świętego. Życie we wzajemnej miłości społecznej. I nadzieja żywota wiecznego. Oto cały ideał i program. Nikt innego nie wymyślił, w dalszym ciągu stoi on przed Kościołem. Parafia ma być społecznością ludzi wierzących, miłujących się wzajemnie i mających nadzieję na życie wieczne. Wiara, nadzieja i miłość. Nie widziałem, aby gdzieś zostało to spełnione do końca. Wiele innych rzeczy robiono, ale ta sprawa była zawsze zaniedbana. I jest do tej pory.

Gandhi, do którego chciał Ksiądz uciec, także przecież tym się nie zajmował?

Widziałem w nim człowieka szerzącego miłość z powołaniem się na Ewangelię. Uznawał ją, chociaż nie był chrześcijaninem. Uważał, że można ją realizować, że jest dobra, tylko my, chrześcijanie, nią nie żyjemy. Taki stawiał zarzut. Chciałem więc przyłączyć się do niego. Mówiłem już, kto sprawił, że tego nie zrobiłem. Moja matka i siostra Katarzyna Sokołowska z Lasek. Postanowiłem jednak, że będę dążył do tego celu w warunkach, jakie zastanę, gdziekolwiek mnie poślą.

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama