Kłopoty Kościoła ze świętymi obrazami

O kulcie obrazów

Dla paru pierwszych pokoleń chrześcijan było to oczywiste - żadnych obrazów! Zakazuje ich przecież Dekalog: Nie będziesz miał cudzych bogów obok mnie. Nie będziesz czynił żadnej rzeźby ani żadnego obrazu (...) nie będziesz oddawał im pokłonu i nie będziesz im służył (Wj 20,3-5). Skoro jednak z czasem uznano, że odpowiednio pojmowana cześć obrazów da się pogodzić z Boskim przykazaniem, znaczy to, że odrzucono je na początku także z innego powodu, który z czasem ustał. Była nim obecność wizerunku kultowego w świecie pogańskim. Uważano wpierw, że tego ograniczonego przejawu zastanej religii ochrzcić się nie da.

"W DUCHU I PRAWDZIE"

W rzeźbach bóstw, przed którymi podczas prześladowań żądano od chrześcijan wyrażenia czci, ci widzieli siedzibę demonów. Dlatego nawróconym artystom nie proponowali tworzenia wizerunków Chrystusa czy świętych zamiast Jowisza, lecz przestawienie się na robienie mebli lub malowanie ścian. Teologowie II w. (Tertulian, Ireneusz, Justyn) przypominali współwyznawcom o poleceniu Jezusa, by Boga czcić "w duchu i prawdzie". Obrazem Boga nie jest Jego wizerunek, lecz człowiek, zaś Jego świątynię stanowią wierni, jak uczy Biblia.
Pisarze kościelni III w. stawiali krytyczne pytania poganom: jeśli bogowie są wszędzie, po cóż czcicie ich podobizny, a jeśli mieszkają na Olimpie, to czemu zwracacie się nie tam, lecz do materialnych figur? Skoro zaś cześć miałaby się odnosić nie do kawałka marmuru, lecz przedstawianego bóstwa, to czyż ono zgodziło się zamieszkać w tym wyobrażeniu?
Była to polemika z ludową religijnością pogan, którzy w wizerunku widzieli nie tyle przypomnienie bóstwa (jak tłumaczyli to intelektualiści), co jego uobecnienie.
Wyrażał to rytuał, pouczający masy, że bóstwo jakoś zamieszkało w swej podobiźnie. Posąg taki bowiem obmywano, namaszczano, odziewano. Czczono go znosząc kwiaty, całowano, głaskano, przyklękano. Kotary i zasłony służyły okazywaniu bóstwa. Ubierano je, obnoszono i wożono w procesjach, wśród świateł, muzyki i okadzania. Sprzyjało to utożsamianiu wielbionej postaci z jej przedstawieniami, nabierającym przez to samodzielnej mocy sakralnej. Do sanktuariów przynoszono wota, wyobrażające chore nogi, oczy, ręce. O randze kultowej wizerunku nie rozstrzygały jego walory artystyczne, lecz dawność, nobilitująca legenda, przypisywane właściwości. Statua Artemidy w Efezie spaść miała wprost z nieba, inne pojawiały się nieoczekiwanie, np. w wodzie lub na drzewie. Pociły się, poruszały, krwawiły. Cały Orient odnajdywał bliskość bóstw w ich wizerunkach. Kusiło to bardzo wyznawców Jahwe, który, jak żaden bóg, był tak różny od świata i człowieka, a jednocześnie tak bliski. Prorocy musieli ostro przypominać wymagania Dekalogu, zakazujące przedstawienia Boga.

PRZYKAZANIE W NOWEJ SYTUACJI KOŚCIOŁA

W IV w. chrześcijaństwo stało się w Cesarstwie Rzymskim religią państwową. Wyznawcy zwycięskiej religii czcili wiele posągów bóstw. Ale w przyjmujących chrzest masach wczorajszych czcicieli wizerunków (o wiele bardziej Greków niż Rzymian) pozostała nadal ta potrzeba, którą one zaspokajały: przybliżania niewidzialnego przez widzialne.
Malowane w katakumbach, przedstawiane na sarkofagach chrześcijan, a potem na mozaikach w bazylikach sceny i postaci biblijne nie były wizerunkami kultowymi. Miały tylko pouczać o dziejach zbawienia i zdobić. W V w. pobożność wiernych wschodniej części Kościoła (Zachód czcił wtedy głównie relikwie) skupiała się już na tyle mocno wokół wizerunków, że teologowie i pasterze Kościoła muszą zrewidować swe twarde stanowisko po to, by kultowy żywioł uporządkować i utrzymać go w granicach prawowierności. Sięgnięto więc po dorobek myśli platońskiej i neoplatońskiej, by przy jej pomocy wyrazić to, co łączy odwzorowanie z prototypem. Ojcowie Kościoła, święci Bazyli i Atanazy mówili: "Cześć okazywana wizerunkowi odnosi się nie do niego, a do przedstawionej osoby". Wypowiedzi te, powtarzane przez całe wieki, stanowiły podstawowe uzasadnienie dopuszczalności czci obrazów w chrześcijaństwie. Wyjście poza ten fundament oznacza bałwochwalstwo. Teologiczną zaś racją, którą chrześcijanie tłumaczyli godzenie Przykazania z wykonywaniem i czcią wizerunków, była prawda Wcielenia: skoro Bóg w Chrystusie stał się widzialny, to można Go przedstawiać.

OBAWY PASTERZY

Gdy teologowie deliberowali jak się mają do siebie widzialne i niewidzialne, duchowe i materialne, dzieło malarza i wyrażana przezeń postać, masowa pobożność odnajdywała własne odpowiedzi uzasadniające traktowanie wizerunku jako nie tylko przypominanie, ale jako manifestację czy wręcz rodzaj uobecnienia przedstawionej osoby. Pojawiły się legendy, wykazujące nie wyrozumowany, jak u intelektualistów, a bezpośredni, wręcz fizyczny charakter odwzorowania prototypu.
Najsłynniejszy wizerunek miał wykonać sam Chrystus, odbijając swą twarz na płótnie, gdy jej rysów nie potrafili uchwycić malarze przysłani przez króla Edessy Abgara V. Zasłynęła potem chusta Weroniki. W Rzymie czczono kolumnę biczowania, na której odcisnąć się miało ciało Jezusa. Sporo obrazów Bogurodzicy zostanie przypisanych św. Łukaszowi.
Cudowne okoliczności powstania wizerunku służyły przekonaniu o trwałości jego związku z przedstawioną osobą i jego uzdrawiającą mocą. Terapeutyczne oczekiwania stanowiły bowiem najsilniejszy magnes przyciągający rzesze przed obrazy.
Pielgrzymujący do sanktuariów nie odbiegali swymi oczekiwaniami od bezpośrednich słuchaczy Jezusa. Echa Jego cierpkich uwag o pokoleniu, co "znaków szuka", spotkamy u niejednego z Ojców Kościoła, zaniepokojonych głodem cudowności, której fama przysparza pątników, choć niekoniecznie czyni ich lepszymi. Obraz zaś staje się dla czcicieli rodzajem prawie sakramentalnego uobecnienia osoby, czy niemal jej sobowtórem.
Niezliczone opowieści o cudach (mirakula), tak średniowiecznych jak nowożytnych, wiążą uzyskane dobrodziejstwa nie z postawą duchową (np. nawrócenia moralne), a z dopełnieniem obiecanej w razie uzdrowienia pielgrzymki, której towarzyszy złożenie przyrzeczonego datku w postaci wotum.
To co cieszyło kustoszy sanktuariów, martwiło patrzących głębiej. W transakcyjnym podejściu do cudowności dostrzegali niebezpieczeństwo sekularyzacji nadziei chrześcijańskiej i oderwanie kultu od etyki.
Święci Augustyn i Grzegorz I papież, cytowani często w średniowieczu, przypominali, że cud może, ale nie musi wskazywać na świętość (diabeł też może czynić znaki, uczył Jezus), zaś świętość nie musi czynić cudów. Pewne i czytelne są cuda duchowe, wyrastające z miłości, nawrócenia, ewangeliczna reorientacja życia. Masy pozostawały jednak przy swojej, łatwiejszej wersji czci obrazów.

TAK, ALE NIE JAK POGANIE

Takie typowe napięcie między religijnością elit i ogółu, jeśli nie miało się kończyć utrwaleniem wzajemnego dystansu przez nieskuteczne powtarzanie wysokich wymagań, kończyło się typowo: kompromisem, a raczej objęciem duszpasterską opieką spontanicznej pobożności ludowej, by ją oczyszczać i pogłębiać stopniowo. Wydłużało to, ale też urealniało proces ewangelizacji staromodnych praktyk i postaw.
Koncesje na rzecz zbiorowych oczekiwań budziły jednak i sprzeciw, prowadzący aż do skrajności, czyli odrzucenia czci wizerunków w ogóle. W VIII w. przeciwnicy kultu obrazów niszczyli je i prześladowali w Bizancjum ich zwolenników.

II Sobór Nicejski w 787 r. potępił obrazobórstwo i potwierdził, że adoracyjny kult uwielbienia należy się Bogu samemu, zaś wizerunkom pełna uszanowania cześć, oddawana przedstawionej postaci.
Zachód w tym czasie ciągle interesował się znacznie bardziej relikwiami niż obrazami. Jeszcze w 600 r. papież Grzegorz I był przeciwny czci obrazów, które cenił jako środek dydaktyczny: dla niepiśmiennych zastępują księgę. Upowszechniającej się i na Zachodzie pod koniec średniowiecza czci wizerunków sprzeciwiały się w XII-XIV w. ruchy waldensów, lollardów i katarów, a w XVI w. Reformacja.
Zarówno dla teologów, jak dla Soboru Trydenckiego, ludowa praktyka kultu obrazów była tematem ubocznym. Trydent potwierdzając godziwość tej praktyki przypomniał, iż w kościołach wiszą obrazy "nie iżby kto miał wierzyć, żeby w nich jakie Bóstwo albo moc jaka była, dla której by je czcić miano, albo żebyśmy czego od nich żądać albo prosić mieli, albo żebyśmy jaką ufność albo nadzieję w obrazach pokładać mieli, jako kiedyś pogani czynili, którzy w bałwaniech nazieję pokładali. Ale iż ta cześć, która się im dzieje, ściąga się na oryginały, to jest na te, których one obrazy znamionują" (przekład Jakuba Wujka).
Na Soborze zdawano sobie jednak sprawę, że powyższe słowa to często stary już postulat, a nie opis postaw wiernych (stąd owe pouczenia). W Trydencie podniosły się nawet głosy, by powrócić do stanowiska Grzegorza I. Kult obrazów pozostawiono, ale wypowiedź o nim znalazła się nie wśród kanonów dogmatycznych, lecz dyscyplinarnych. Opatrzono ją też wyraźnymi wskazaniami duszpasterskimi. Polecono przypomnieć wiernym i o niewidzialności Boga, i o potrzebie nie tylko proszenia, ale i naśladowania wymalowanych świętych. Napiętnowano towarzyszące pielgrzymkom nadużycia: zabobon, chciwość, zabawy, pijaństwo. Tylko biskup miał prawo, po zasięgnięciu opinii teologów, ogłaszać jakiś obraz za cudowny. Obrazy niestosowne, nie pobudzające pobożności (chodziło głównie o niedostatki odzieży na wizerunkach Marii Magdaleny czy Adama i Ewy), należy usuwać ze świątyń.

STARE PROBLEMY Z NOWĄ FALĄ

Reglamentacje te miały się zderzyć, niekiedy dramatycznie, z barokową eksplozją kultu obrazów. Kwestionowany i wyszydzany przez protestantów stał się szybko sztandarem kontrreformacji i środkiem ożywienia pobożności. Zbeszczeszczone przez innowierców wizerunki otaczano czcią, a wieści o kolejnym płaczącym obrazie przyciągały tłumy, dając początek nowym lub ożywiając stare sanktuaria i wzmacniając ich rolę w rekatolicyzacji.
Powtarzały się przecież i dawne prawidłowości. Nękane wojną, biedą, chorobami miliony ludzi w Europie garnęły się do cudownych miejsc, przeciwstawiając jedne drugim i szukając co skuteczniejszych.
Rozbudzone oczekiwania terapeutyczne znowu skracały dystans chrześcijańskiej nadziei do materialnych potrzeb. Łatwowierność ludzi i pochopność niejednego plebana czy gwardiana w rozgłaszaniu niepotwierdzonych cudów odwracały też uwagę od bardziej podstawowych elementów potrydenckiej odnowy życia religijnego.
Zgodnie z nakazami Soboru biskupi zaczęli interweniować. Powoływali złożone z teologów i malarzy komisje, które badały wizerunki okrzyknięte za cudowne i przesłuchiwały świadków, by wykluczyć oszustwo i naturalne przyczyny pojawienia się na obrazie potu czy łez.
Werdykty nie były jednobrzmiące. Bywało że niejeden z wizerunków, kandydujący do uznania jego niezwykłości, zamiast miejsca na ołtarzu, rzesz pątników, koron, sukienki i wot spotykało opieczętowanie i zakaz wystawiania go do kultu lub konfiskata. Uważano, że w razie pomyłkowej oceny niezwykłych właściwości obrazu przez biskupią komisję, nowe a pewne cuda rozwieją wątpliwości.
Większość zasekwestrowanych wizerunków popadała jednak w zapomnienie. Taką swoistą kwarantannę i początkową dezaprobatę kościelną przeszedł w latach 1641-58 obraz Matki Boskiej Kalwaryjskiej, a w okresie 1677-80 - Piekarskiej.
Czas i ustąpienie reformacyjnego zagrożenia łagodziły surowość kościelnego nadzoru nad szerzącą się cudownością obrazów. Ich pilne nawiedzanie i strojenie częściej zastępowało niż wyrażało duchowe ozdoby uprawianych przez Sarmatów cnót.

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama