Bóg kocha nas, choć wie, że nie dlatego wracamy, bo zatęskniliśmy za Nim z całego serca, tylko dlatego, że zwyczajnie nie mamy dokąd wrócić
Bóg kocha nas, choć wie, że nie dlatego wracamy, bo zatęskniliśmy za Nim z całego serca, tylko dlatego, że zwyczajnie nie mamy dokąd wrócić.
Miłosierdzie zdaje się być ograną melodią. Odmieniane jest przez wszystkie przypadki we współczesnym Kościele: Dzienniczek i Faustyna, sanktuarium w Łagiewnikach i Jan Paweł II, modlitewna koronka i święto Bożego Miłosierdzia. To cecha charakterystyczna naszych zmęczonych czasów i ogromna potrzeba udręczonych serc. Oczywista, a jednocześnie ciągle daleka, zmagająca się w naszych głowach z obrazem sprawiedliwości, która za dobro wynagradza, a za zło karze. Pozostaje miłością nieznaną i do odkrycia, by przywołać echo słów piosenki napisanej wiele lat temu przez Wojciecha Młynarskiego i fantastycznie śpiewanej przez Alicję Majewską. Zdaję sobie sprawę, że brzmi to nieco prowokująco. Tyle że świadomość tego, jak bardzo miłosierdzie niezbędne jest w naszej codzienności, wcale nie przekłada się na nasze relacje. Oczekujemy miłosierdzia i prosimy o nie, ale innym odmawiamy do niego prawa. I pytamy: Dlaczego Bóg jest miłosierny wobec kogoś, kto sam sobie zafundował zły los i zasłużył na karę? Dlaczego Bóg daje za darmo? Dlaczego sprawiedliwi cierpią, a grzesznikom się powodzi? Dlaczego tak poukładał ten świat, że draniom wiedzie się lepiej, a nam (przecież często słusznie!) zaciskają się pięści w akcie niemej wściekłości?
...miłosierni, ponieważ oni miłosierdzia dostąpią”, pisze ewangelista Mateusz. To jedyne spośród ośmiu błogosławieństw, które samo dla siebie jest miarą — miłosierdzie za miłosierdzie. Przewodnikiem po miłosierdziu w Nowym Testamencie jest święty Łukasz. To on najwięcej mówi o dobroci, którą Bóg okazuje grzesznikom. To u niego pada zdanie: „Bądźcie miłosierni, jak Ojciec wasz jest miłosierny” (Łk 6,36), co znaczy, że mamy naśladować Boga w taki sposób, w jaki poznajemy go na kartach Pisma.
I żeby nie szukać daleko, wystarczy sięgnąć po dobrze znane historie zaczerpnięte również z narracji świętego Łukasza. Historie łamiące naszą logikę i poczucie sprawiedliwości. O łotrze skazanym za przestępstwo, który umiera na krzyżu obok Jezusa i zaledwie jedno wycharczane w bólu zdanie otwiera mu raj. O synu, który przepił ciężko zapracowany majątek ojca, a mimo to ojciec przyjął go z otwartymi ramionami i nazwał swoim umiłowanym dzieckiem. Albo o złodzieju z Jerycha — Zacheuszu, kolaborancie i donosicielu, do którego Jezus przychodzi na obiad, bez żadnego „ale”. Każdą z tych historii, jak chcą niektórzy, należałoby czytać siedemdziesiąt siedem razy, w myśl pytania o to, ile razy mamy przebaczać. Kończyć i zaczynać od nowa, w nieskończoność, by słowa nas przeniknęły i stały się życiem.
Czytając je, czujemy, że miłosierdzie to miłość nie do pojęcia, niemieszcząca się w głowie. Bóg, który kocha nawet wtedy, kiedy jesteśmy zupełnie niedojrzali do powrotu, nawet wtedy, kiedy trwonimy Jego miłość, zamieniając ją na niszczące nas żądze. Kocha nas wtedy, kiedy jesteśmy w chlewie, i wtedy, kiedy nie mamy prawa nazywać się Jego dziećmi. Kocha wtedy, gdy czujemy wstręt do siebie i, nie mogąc już na siebie patrzeć, wracamy do Niego. Kocha, choć wie, że nie dlatego wracamy, bo zatęskniliśmy z całego serca, tylko dlatego, że nie mamy dokąd wrócić. Kocha i czeka, mimo że uporczywie brniemy w śmierć, padając ofiarami naszych namiętności, dokonując czynów okrutnych i mściwych względem siebie i naszych bliźnich. Kocha, Jego ramiona są bezwarunkowo wyciągnięte w naszą stronę, w geście przebaczenia i pokoju. To właśnie miłosierdzie — miłość bez wzajemności. Taka, która realizuje się nie tam, gdzie jest dobrze, ale tam, gdzie jest realna krzywda. Nie tam, gdzie zgoda, ale tam, gdzie brak przebaczenia.
Tak i tylko tak, na tej drodze i w ten sposób rozumiemy, że miłosierdzie to nie jest naiwność ze strony Boga (bo nie ma żadnego zadośćuczynienia za grzech), ale gest, którego należy się uczyć w doświadczeniu bólu i cierpienia. Bo jak wyciągać rękę do tych, którzy przed chwilą na nią napluli, jak wychodzić z pojednaniem do tych, którzy widząc to, jeszcze bardziej wyśmieją? Ale to przecież Boży sposób zachowania wobec nas i naszego przewrotnego ja. I jeżeli mamy, choć w niewielkim stopniu, naśladować je, to nie da się tego zrobić bez tracenia części siebie, już nie z przymusu, ale z własnej woli, uratowanej od śmierci, którą niesie grzech.
...w to wątpimy, zasłaniając się własną niemocą i niewiarą, że Bóg naszymi rękami potrafi pocieszyć, wyprowadzić ze zła i przytulić czyjąś biedę. Wątpimy w miłosierdzie, podając w wątpliwość także to, że sami możemy być jego świadkami. Wciąż głośniej woła w nas zbolały Tomasz niedowiarek, karmiący się rozpaczą Judasz, który wszystko „wie lepiej”, albo Jakub i Jan domagający się natychmiastowego wymierzenia sprawiedliwości. Ale to kolejny dowód na to, że szczęśliwi są ci, którzy doświadczają miłosierdzia. Zwłaszcza wtedy, kiedy wydawać się będzie, że już za późno i beznadziejnie, i że jedyną drogą do naszego serca są nasze rany, a my siedzimy na gruzach życia. Właśnie wtedy On zmartwychwstały i miłosierny odnajdzie te szczeliny i przeprowadzi Paschę w nas.
Jak w tym starym żydowskim midraszu, o człowieku, który stanął przed Bogiem na sądzie i zapytany o to, czy był dobrym mężem, odpowiedział, zgodnie z prawdą, że nie. A kiedy usłyszał pytanie o to, czy dbał o ubogich, również odpowiedział, że nie. A kiedy padło ostatnie pytanie o to, czy udało mu się przekazać wiarę swoim dzieciom, zawstydził się i wyznał, że i tego nie udało mu się zrobić. I kiedy świadomy swoich zaniedbań był gotowy na przyjęcie kary, usłyszał Boga, który powiedział: „Za to, że powiedziałeś prawdę, wejdź do mojego królestwa”.
Szczęśliwi miłosierni, bo mają świadomość, że sami nie mają żadnych zasług, które pozwoliłyby im stanąć przed Bogiem i bez obaw wejść do nieba. Szczęśliwi, którzy to odkryją i pozwolą odkryć innym. Już wiedzą, że skoro tego doświadczyli, to mają iść i czynić podobnie, szukając — w twardzielach skrytych za gorsetem swoich poglądów, w zdystansowanych i cynicznych, porzuconych i samotnych, bezsilnych i uzależnionych — tej jednej, często jedynej, szczeliny nadziei.
Roman Bielecki — ur. 1977, dominikanin, absolwent prawa KUL oraz teologii PAT, redaktor naczelny miesięcznika „W drodze”. Mieszka w Poznaniu.
opr. mg/mg
(obraz) |