Za horyzontem świętości

W rocznicę śmierci Jana Pawła II


Ks. Paweł Siedlanowski

Za horyzontem świętości

To, co się działo w marcu i kwietniu 2005 r., zaskoczyło wszystkich. Śmierć, choroba nigdy nie były medialne. Gościły tam zasadniczo tylko w dwóch sytuacjach: gdy służyły komercji, ewentualnie stawały się przedmiotem gry politycznej.

Pogarszający się stan zdrowia Jana Pawła II, kolejne wizyty w szpitalu, a przede wszystkim godność i tak bardzo otwarty sposób ich przeżywania, zaczęły ten stan zmieniać.

Najtrudniejsza pielgrzymka

W mediach robiło się coraz ciszej. Chorobę, umieranie, ludzką słabość zaczęto nagle zauważać, jakby stopniała pogarda, która do tej pory je otaczała. Dostrzeżono, że ci - zwykle pomijani w spotach reklamowych i badaniach rynku - ludzie to nie margines, ale szeroki nurt społeczeństwa. Wielu z nich w domach, na łóżkach szpitalnych, w hospicjach podniosło z nadzieją głowy, szukając w papieżu z Polski odpowiedzi na pytanie o sens własnego cierpienia. Wielu, dotąd zagubionych i zrozpaczonych swoim stanem, zaczęło dostrzegać, że w chrześcijaństwie znajduje się odpowiedź na ich niedolę, że nie są w sytuacji beznadziejności - istnieje Ktoś, kto w trudnych chwilach bólu, beznadziejności jest blisko. Jan Paweł II stał się świadkiem tej prawdy. W pełni świadom, że właśnie zaczęła się najważniejsza pielgrzymka w jego życiu i - jak ujął to kardynał Nagy - kończy pisać najtrudniejszą encyklikę - odchodził w świetle reflektorów. Czynił to świadomie - nie po to, by dać pożywkę szukającym sensacji mediom, ale by lepiej ukazać chrześcijańską nadzieję. Tak, by jej zarzewie rozpaliło serca wielu cierpiących sióstr i braci w świecie. Nawet zazwyczaj na co dzień wrogie Kościołowi media nie mogły tego nie zauważyć.

Niezapomniane dni

Dziś patrzymy z dystansu pięciu lat na tamte wydarzenia. Benedykt XVI kontynuuje dzieło swojego poprzednika. W świecie nadal wybuchają wojny, umierają ludzie, ścierają się ze sobą cywilizacja życia z cywilizacją śmierci. Ale pamięć została. Nie da się wymazać z historii dni, które wstrząsnęły światem, zatrzymały go. Nie zatarły się w naszej pamięci chwile, kiedy niemedialna śmierć nagle stała się częstym gościem studiów telewizyjnych. Przestała być straszna, odrażająca, gdy ludzie nienawykli, by o niej tak otwarcie mówić, dostrzegli, że w wymiarze chrześcijańskim cierpienie, umieranie nie jest stoczeniem się w nicość, ale przejściem do Domu Ojca. Wielu z nich odnalazło w swoim życiu światło, które pozostało w nich po dziś dzień.

Marco Politi, watykanista, publicysta jednej z włoskich gazet, w książce „Papa Wojtyła. Pożegnanie” wspomina ostatnie, dramatyczne dni życia Jana Pawła II. Zwraca uwagę na pewien ważny szczegół, który, wraz z kolejnymi latami pontyfikatu już wtedy określanego jako wielki, w naszym sposobie jego postrzegania gdzieś się zagubił. Wielość wydarzeń, zgiełk życia, które z natury skupiają zainteresowanie prasy, radia, telewizji, próby wikłania w nie Ojca Świętego, sprawiły, że straciliśmy z oczu Karola Wojtyłę - mistyka. Ostatnie dni życia papieża ten obraz odnowiły.

Heros czy mistyk?

Media skłonne były postrzegać Papieża Polaka jako herosa, który miał swój wkład w obalenie muru berlińskiego, przyczynił się do upadku komunizmu, stał się oparciem dla krzywdzonych i zniewolonych, organizował spotkania, które gromadziły milionowe rzesze, zasłużył na miano największego autorytetu młodych. Żarty papieża, jego humor, związane z nim anegdoty traktowano jak rodzynki, które miały nadać smak kolejnym rocznicom wyboru go na Stolicę Piotrową, pielgrzymkom do Ojczyzny. Było widoczne, że z roku na rok pontyfikat staje się w naszym odbiorze coraz bardziej albumowy, płytki. Brakowało odwagi, by sięgać po trudne teksty Jana Pawła II, przypomnieć surową katechezę na temat Dekalogu, papieską bezkompromisowość w obronie życia. Co więcej, z medialnych przekazów zniknął człowiek, który potrafił się modlić po sześć, siedem godzin dziennie, mówić z wielką miłością o Jezusie Chrystusie, był oddany Jego Matce. W przekazie liberalnych mediów stawał się coraz częściej politykiem, przywódcą, potężnym autorytetem, człowiekiem wyposażonym w liczne talenty - ale nie mistrzem kontemplacji i nie odbiciem Tego, któremu oddał się bez reszty. Ponieważ był już bardzo słaby, zaczęto się najpierw nieśmiało, a potem coraz odważniej rozglądać za jego następcą. Stało się jednak coś dziwnego - coś, czego nikt chyba wcześniej nie przewidział. Oto pięć lat temu, kiedy Jan Paweł II z dnia na dzień tracił siły, z coraz większym trudem mówił, rzesze wiernych - wbrew wcześniejszym przewidywaniom - wcale nie topniały. Taki scenariusz wydawał się być nielogicznym w świecie, gdzie kult młodości i siły już dawno zajął poczesne miejsce w kulturze. Tymczasem dało się zauważyć proces dokładnie odwrotny. Tłumy na placu przed Bazyliką św. Piotra, na ulicach miast, w świątyniach zaczęły gęstnieć. Ludzie wyciszali się, zastygli w modlitwie. Cisza zaczęła mówić, przybierać kształty skupionych wobec małych światełek ludzi.

Jakby opadła nagle kurtyna...

Wielu przeżyło szok

Na naszych oczach umierał człowiek, którego poznał i pokochał cały świat. Papież z Polski dawał ludziom kolejną, ostatnią już, lekcję: godnej śmierci. Odchodził. Śledziły to uważnie oka kamer. Owo mistyczne, zagubione przez nas, najważniejsze oblicze papieskiego życia stawało się coraz bardziej dostrzegalne, aż ukazało się w pełnej krasie. Media (a my wraz z nimi) zajęte dywagacjami dotyczącymi wyboru potencjalnego następcy, relacjonujące na bieżąco stan zdrowia Ojca Świętego, na początku zdawały się tego nie dostrzegać. Powoli zaczęło się to zmieniać.

Obrazem, który pozostanie na zawsze w naszej pamięci, jest widok Karola Wojtyły, który nie mogąc uczestniczyć w drodze krzyżowej w 2005 r., modli się, śledząc nabożeństwo przed ekranem telewizora. Przejmujący obraz Jana Pawła II trzymającego mocno krzyż podczas transmisji, tulącego go do policzka, ukazał w najczystszy sposób to, co było istotą 27-letniego pontyfikatu: jedność z Jezusem Chrystusem w stopniu, którego wielu z nas nawet nie jest sobie w stanie wyobrazić. „Mistyczne natchnienie - pisze w książce Marco Politi - wspierało Papieża w ostatnich latach pontyfikatu, kiedy Jego ciało ugięło się pod niszczącym działaniem choroby Parkinsona i następstwem licznych operacji”. Ono z dnia na dzień stawało się coraz bardziej czytelne dla ludzi, którzy dotąd znali Jana Pawła II od innej strony. Wielu otworzyło ze zdziwieniem oczy! Nigdy czegoś takiego jeszcze nie doświadczyli.

Błogosławieństwo milczeniem

Na zawsze w naszej pamięci pozostanie obraz papieża, który w Niedzielę Palmową próbował publicznie przemówić - pobłogosławić Wiecznemu Miastu i Światu. Nie dał rady. Musiano wycofać fotel, na którym podprowadzono go do okna. Najpierw wśród tłumów zgromadzonych na Placu św. Piotra zapanowała cisza, potem wybuchnął gorący aplauz. Wszyscy zrozumieli, że Jan Paweł II - mimo że nie wypowiedział ani jednego słowa - przemówił do nich! Inaczej niż dotychczas. Samą obecnością, wypełnioną cierpieniem i pragnieniem, by pobłogosławić zebranych, dał wyraz swojej miłości. Stał się ikoną Chrystusa, który przybity do krzyża był niemy - mógł wypowiedzieć tylko kilka słów, ale milczeniem zreinterpretował wszystko to, co Bóg do tej pory wypowiedział do człowieka. Rozpostartymi ramionami zaprosił cały świat do siebie...

To była pierwsza ważna lekcja, jaką otrzymaliśmy podczas tych pamiętnych dni.

Na początku kwietnia widać było, jak z godziny na godzinę zmienia się nastawienie dziennikarzy. Nie do końca rozumieli, co się tak naprawdę dzieje. Byli jednak w mniejszym czy większym stopniu świadomi, że dokonuje się coś, czego jeszcze nie dane im było oglądać. Na ich oczach został obalony mit okrutnej śmierci. Stawała się tylko przejściem, drogą do Domu. Cierpienie Ojca Świętego przeżywane razem z Chrystusem nabrało godności, której istnienia wielu wcześniej nawet nie przypuszczało. Okazało się być nie znakiem słabości, a synonimem mocy. Ludzie widzieli to, zastygli w modlitwie i oczekiwaniu. 2 kwietnia o 21.37 najpierw były łzy, lęk, żal, poczucie osierocenia wyrażane słowami: „Co z nami teraz będzie?” Potem na stałe zagościła w sercach nadzieja. Ciche towarzyszenie milionów ludzi, którzy tego wieczoru modlili się za papieża w najdalszych zakątkach globu, a potem uczestniczyli w jego pogrzebie, stało się ważnym świadectwem jedności Kościoła. Przy prostej trumnie papieża ludzie poczuli się silni. Powtórzyła się historia sprzed wieków, gdy pierwsi chrześcijanie otaczali groby swoich męczenników - przy nich nabierali mocy, zakreślali horyzont świętości.

Co nam pozostało z tamtych dni? Sentymentalne wspomnienia? Albumy? Na pewno. Wierzę, że coś jeszcze. Szybko w naszym języku zadomowił się zwrot: „Odszedł do Domu Ojca”. Zaczęliśmy go używać na określenie „zwyczajnego” ludzkiego umierania. Nie ma w nim lęku. Pozostała wiara w to, że skoro ten ostatni moment jest naznaczony zaufaniem Bogu, takim może też stać się całe życie. I to jest najważniejsza lekcja, jaką w tamtych dniach otrzymaliśmy. Pozostała pamięć człowieka, który wskazał kierunek światu wchodzącemu w XXI w. Ufam, że go lekkomyślnie nie zagubimy.

opr. aw/aw



Echo Katolickie
Copyright © by Echo Katolickie

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama