Po prostu się módl. Jakkolwiek!

Jak się modlić? Czy metoda jest najważniejsza? Co jest istotą każdej modlitwy?

Czym jest modlitwa?

Czasem, który spędzamy z Bogiem, który w pewnym sensie „marnujemy” dla Niego, jak się „marnuje” czas dla kogoś, na kim nam zależy. Modlitwa to spotkanie z kimś, kto jest dla nas ważny i dla kogo my jesteśmy ważni. Nie może się ono jednak odbywać w biegu, przy okazji. Trzeba znaleźć na nie czas. To podstawa. Pan Bóg wie, ile mam tego czasu. I nawet jeśli będą to dwie minuty dziennie, bo na więcej rzeczywiście nie jestem sobie w stanie pozwolić, Jemu to wystarczy. Zrobi w tym czasie swoje. Bo to On przede wszystkim działa w czasie modlitwy, a nie ja.

O. Joachim Badeni w jednym z wywiadów na pytanie o to, jak się modlić, odpowiedział: „Każdy sam musi nauczyć się modlić. Jak się modlę? Nie wiem. Obecnością. Modlitwą krzyża, jego kontemplacją”. Jak wybrać najodpowiedniejszą formę modlitwy? Czy jest w ogóle coś takiego?

Zamiast martwić się, czy modlę się w najodpowiedniejszy sposób, lepiej zawalczyć o to, żeby w ogóle się modlić, czyli właśnie - jak mówił o. Badeni - być obecnym przed Bogiem. W modlitwie potrzebujemy pewnej równowagi. Musi być czas, kiedy mówię, i czas, kiedy słucham. I - co ważne - musi być też zgoda na takie momenty, nawet długie, gdy ja i Bóg będziemy sobie milczeć, bo po prostu wystarczy, że jesteśmy razem. Potrzebujemy też ciągle od nowa uczyć się innego balansu - między modlitwą osobistą i wspólnotową. One się nawzajem dopełniają: moje osobiste spotkanie z Bogiem we własnej „izdebce” i liturgiczna modlitwa wspólnoty, jaką jest Kościół.

Czy modlitwy można się nauczyć?

Modlitwy trzeba się dać nauczyć. Tym, który jej uczy, jest Duch Święty. On nas prowadzi, „ociosuje”, oczyszcza, zmienia. Najlepszym i jedynym sposobem uczenia się modlitwy jest sama modlitwa. Nawet jeśli na początku czy na pewnym etapach modlę się nieporadnie, to z czasem, dzięki trwaniu w Jego obecności, będzie się to zmieniać. Innego sposobu nie ma. Modlitwa nie jest „duchową gimnastyką”, w której zdobywa się pewną wyćwiczoną „giętkość” i „prężność”. To przygoda, droga, po której Ktoś musi prowadzić mnie za rękę.

Katechizm Kościoła Katolickiego uczy nas za św. Tereską od Dzieciątka Jezus, że modlitwa powinna być wzniesieniem serca, prostym spojrzeniem ku Niebu, okrzykiem wdzięczności i miłości, zarówno w cierpieniu, jak i w radości. Czasem jednak trudno zmobilizować się do rozmowy z Bogiem, zwłaszcza gdy naszym najbliższym i nam samym nic nie dolega, nie mamy problemów, nie czeka nas widmo kłopotów i biedy...

To tak naprawdę pytanie o to, kim jest dla nas Bóg. Z tego będzie wynikała odpowiedź na pytanie: po co ja się właściwie modlę? Czy modlitwa to wrzucanie grosza do grającej szafy, kiedy chcę usłyszeć jakąś melodię, czy jednak bardziej potrzeba mojej miłości do Kogoś? Na ile moja modlitwa jest obowiązkiem, a na ile ciągnie mnie do niej fascynacja Bogiem i tęsknota za Nim? Na ile jest „załatwianiem” z Nim mniej lub bardziej pobożnych „biznesów”, a na ile jest bezinteresownym spotkaniem? Przy czym - żeby było jasne - „biznesy” i poczucie obowiązku to wcale nie jest zły początek czegoś, co z czasem będzie się stawało najczystszą potrzebą serca.

Czasem ogrom cierpień i trudności może nas tak przytłoczyć, że mimo wysiłków nie potrafimy swego serca otworzyć na dialog z Najwyższym. Jak wtedy usłyszeć Jego głos w swojej duszy?

Na szczęście jest w nas taki odruch, który często kwitujemy z ironią za pomocą stwierdzenia „jak trwoga, to do Boga”. Nie ma w tym nic złego. Niby dlaczego taki moment zwrócenia się do Boga w trwodze nie może być początkiem pięknej przyjaźni, zażyłości z Nim? To przecież naturalne, że kiedy dzieje mi się krzywda, szukam wokół siebie kogoś bliskiego, komu mogę się wypłakać, zwierzyć, zawierzyć. Jasne, może być i tak, że dotarłem do takiego punktu, w którym już nawet modlić się nie mam siły. I to też może być dobry i ważny moment. Nie mam siły na nic, nawet na porządną modlitwę. Stać mnie tylko na to, by paść przed Nim i „wylać serce”, jak mówi psalm, tzn. wypłakać ból, wykrzyczeć złość, frustrację. Bóg się tego nie wystraszy, nie obrazi się, nie zgorszy, nie powie: „No, no! Teraz to przegiąłeś”. Prorok Eliasz miał taki moment na Horebie, nawet dwa takie momenty, kiedy Bóg zadał mu proste pytanie: „Co ty tu robisz, Eliaszu?”. Wówczas wylała się cała jego złość, rozpacz, strach, też chyba trochę pretensja do Boga, że jest jak jest. Pan zadaje mu dwa razy wspomniane pytanie i Eliasz dwa razy to wszystko z siebie wylewa. Cóż, widocznie raz nie wystarczył. Tam jest też cudna odpowiedź Boga, jaką daje doprowadzonemu do ostateczności prorokowi. Może być nawet właśnie tak, że wylejesz na Boga swoją złość, pretensje, bunt. Nie szkodzi. Genialny średniowieczny dominikański mistyk niemiecki Mistrz Eckhart napisał kiedyś, że „chwali Boga ten, kto Mu bluźni z powodu zła”. Poraża przenikliwość Eckharta. Bo co on ma na myśli?

No właśnie, co?

Ano to, że jak masz w sobie niezgodę na zło, które cię dotyka, to jesteś na najlepszej drodze do odkrycia, iż Bóg jest pierwszym, który się na nie nie zgadza i przeciw niemu „buntuje”. I nawet gdy zaczynasz od „krzyczenia” na Boga, to - jeśli już się zmęczysz swoim krzykiem i dasz Mu dojść do słowa - odkryjesz Go jako tego, który jest całkowicie po twojej stronie. I buntując się przeciw złu, przeklinając je, tak naprawdę już wchodzisz w jakąś jedność z Bogiem.

A co, jeśli Bóg milczy?

Jest to przecież doświadczenie, o które się rozbijamy z naszymi nawet najlepszymi chęciami. Nie słyszę Boga. Bóg nic nie mówi. I odchodzimy rozczarowani. Bywa, że w ogóle odchodzimy wtedy nie tylko od modlitwy, ale i od wiary. A to jest może taki moment, w którym Bóg cię zaprasza do najgłębszego zjednoczenia ze sobą, ze swoim ukrzyżowanym Synem. Św. Paweł mówił: „Ja nie mam do głoszenia nic innego jak Jezusa Chrystusa, i to ukrzyżowanego!”. To jest najważniejsze, co Kościół ma do ogłoszenia człowiekowi: Bóg jest! Jest obecny w twoim cierpieniu - także tym najgorszym. Masz poczucie, że wisisz już absolutnie bezradny na jakimś życiowym krzyżu? Chrystus wisi na nim z tobą. Nie widzisz Go? Bo jest przybity po drugiej stronie tego krzyża. Nie słyszysz? Bo drą się tłumy pod krzyżem, bo krew ci huczy w skroniach, a serce kołacze jak oszalałe. Ale On jest z tobą. Twoja krew miesza się na pniu krzyża z Jego odkupieńczą krwią. Tylko nie schodź teraz z krzyża, nie uciekaj na „wewnętrzną emigrację”. Zostań na krzyżu modlitwy, która wydaje się bez sensu. Jest taki cudny tekst Leśmiana, który śpiewało i Stare Dobre Małżeństwo, i Turnau, zaczynający się od słów: „Boże pełen w niebie chwały, a na krzyżu pomarniały, gdzieżeś bywał, gdzieś się skrywał, żem cię nigdy nie widywał?”. Ten tekst świetnie opisuje właśnie to doświadczenie. Polecam posłuchać.

Znużenie, monotonia, rozproszenie. Często mamy kłopoty z modlitwą... Jak sobie z nimi radzić?

Nie radzić sobie. Jak się nudzisz, to się nudzisz. Nie masz w głowie przełącznika na opcję „zainteresowanie”. Rozproszyłeś się po raz kolejny, no to się rozproszyłeś. Łapiesz się na tym i wracasz do modlitwy. Nie musisz sobie poradzić ze znużeniem, monotonią, nudą, oschłością czy rozproszeniami. Po prostu módl się dalej. Tyle, ile miałeś zaplanowane. Wierny jak pies. Dlatego tak ważne jest, by na modlitwę mieć zarezerwowany czas. Można, oczywiście, zwrócić uwagę na te rzeczy, które nas rozpraszają i jakoś starać się je wyeliminować. Ale nie zawsze będzie to możliwe. Zdarzą się sytuacje, że nic nie poradzisz. Po prostu się módl. Jakkolwiek. Bylebyś się modlił.

A jeśli mimo naszych chęci modlitwa przestaje być żarliwa, staje się rutyną i obowiązkiem?

To akurat nic złego, nawet dobrze. Św. Tomasz z Akwinu twierdzi, że cnota to ugruntowany nawyk czynienia dobrze. Cnota pobożności również. Bardzo dobrze, kiedy wejdzie mi w nawyk i stanie się rutyną. Weźmy przykład z domu. Zdecydowanie „bezpieczniej” i zdrowiej dla dzieci jest, kiedy ojciec czy matka mają nawyk rutynowego przygotowywania im posiłków, niż gdyby robili to tylko wówczas, gdy najdzie ich jakieś kulinarne natchnienie. Albo inaczej. Małżeństwo, dwoje kochających się ludzi - przecież między nimi nie zawsze musi być i nie zawsze będzie namiętnie. Czasem jest szaro, do bólu normalnie. To znaczy, że się nie kochają? Że ich bycie razem nie ma wartości? Owszem, jeśli namiętność wygasła, warto zastanowić się dlaczego, rozmawiać, szukać sposobów, by na nowo się zafascynować tym drugim. W relacji z Bogiem mamy o tyle lepiej, że po Jego stronie namiętność nie wygasa nigdy. Ale po naszej tak. Pojawia się i znika, jak Józek w znanej piosence. Nic w tym złego. Poza tym nieraz mylimy rzeczywisty zanik tej duchowej namiętności z przeobrażeniem się jej formy. To znów jak między dwojgiem ludzi. Inaczej okazują sobie czułość, jak mają lat 20, a inaczej jak mają tych lat 20 do 100. I być może karesy 20-latków są bardziej widowiskowe, ale już niekoniecznie wygrają z tymi 80-latkami, jak zapytamy o siłę, trwałość i próbę łączącego ich uczucia.

Nowenny, litanie, Różaniec niektórym na pierwszy rzut oka wydają się odklepywaniem formułek. Jaki sens mają modlitwy tego typu?

Są jak pewna poręcz, której można się chwycić, by wejść do oceanu modlitwy, i której można się przytrzymać, gdy miotają nami różne nieprzychylne wiatry chcące wypchnąć nas z powrotem na brzeg. A przy okazji drzemie w tych - nieraz tak doskonale, że aż do znudzenia - znanych nam tekstach ogromny ładunek duchowej treści i doświadczenia tych, którzy je kiedyś układali, a potem przez pokolenia przekazywali. I jeszcze - w związku z tym - tkwi w nich szalenie ważne pytanie: ktoś przekazał je tobie, ktoś ciebie nauczył się modlić, a ty komu je przekażesz? Kogo ty nauczysz być z jego Bogiem na modlitwie? One w bardzo dyskretny, ale uparty sposób przypominają nam, że jako chrześcijanie i ludzie modlitwy jesteśmy z natury misjonarzami, apostołami, głosicielami Ewangelii.

Jak modlić się skutecznie?

To już zależy, jaki skutek chcemy osiągnąć. Nie ma - wbrew różnego rodzaju „pobożnym” reklamom - jakiejś jednej czy drugiej tajemnej, „magicznej” supermodlitwy, która działała jak zaklęcie. Marzenie o takiej modlitwie to w gruncie czyste pogaństwo: wiara w to, że mogę w jakiś sposób mieć władzę nad Bogiem i zmusić Go do zrobienia tego, czego sobie życzę. Tymczasem modlitwa jest naprawdę skuteczna wtedy, kiedy sprawia, że to Bóg ma coraz więcej władzy nade mną. Największe cuda będące owocem modlitwy nie dzieją się „na zewnątrz” i nie polegają na zmianach w świecie czy ludziach wokół, ale właśnie „wewnątrz” nas, w naszym sercu, myśleniu, odczuwaniu, które pozwalamy kształtować Bogu na Jego obraz i podobieństwo. A żeby tak się działo, trzeba po prostu wiernie się modlić. Dzisiaj. I jutro.

Dziękuję za rozmowę.

Echo Katolickie 30/2020

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama