Fragment książki wydawnictwa Esprit: Szatan istnieje naprawdę.Spotkałem go, 2009
Joanna Chapska (tłum.)
ISBN 978-83-60040-89-8
[Fragment książki]
W moim doświadczeniu egzorcysty miałem czasami do czynienia z przypadkami strasznych ludzkich cierpień.
Ludzie cierpieli, gdyż odczuwali ból w różnych częściach ciała, którego nie można było w żaden sposób wyjaśnić z medycznego punktu widzenia.
Cierpieli z powodu niewidzialnych uderzeń pięściami i kijami, pozostawiających jednak siniaki.
Cierpieli z powodu krzyży, zadrapań, głębokich cięć i krwawiących napisów na ciele.
Cierpieli z powodu paraliżu, który pojawiał się i znikał.
Cierpieli, ponieważ czasem czuli bezwład ciała i byli zmuszeni znosić stosunki seksualne z jakąś niewidzialną istotą.
Cierpieli, ponieważ było im trudno uczestniczyć we mszy świętej, odczuwali jakąś blokadę i nie mogli się poruszać, kiedy mieli wstać i przyjąć Ciało Jezusa w Komunii świętej.
Cierpieli z powodu odrażającego smaku konsekrowanej Hostii i z powodu trudności przełknięcia jej, a przede wszystkim dlatego, że czasem byli zmuszeni ją wypluć.
Czy to przypadki chorobowe?
Zdarzało się, że gdy rozpoczynałem nad nimi modlitwę, wpadali zaraz w trans i pojawiała się w nich nowa osobowość:
Nie wydaje mi się. Owa niechęć do świętości u osób głęboko zaangażowanych w chrześcijaństwo, niechęć, która objawiała się przed przyjęciem Komunii świętej lub podczas zbliżania do nich krucyfiksu, Biblii albo jakiejś relikwii lub podczas pokrapiania wodą święconą lub wzywania Ducha Świętego z nałożeniem rąk na głowę, a przede wszystkim te świadome i głębokie odpowiedzi, które wykraczały poza ich wiedzę teologiczną, podczas gdy wiemy, że „wzburzenie psychomotoryczne chorych psychicznie poprzedza i także towarzyszy mu otępienie umysłowe”: wszystko to podsuwało mi myśl, że mam do czynienia ze złem, o którym napisane jest w Biblii i które powoduje wyżej wymienione cierpienia.
Potwierdzenie uzyskałem stąd, że dzięki egzorcyzmom wszystko się normalizowało, a osoby wydawały się wolne i zdrowe, nie było potrzeby leczenia farmakologicznego i kuracji psychoterapeutycznej, choć kilka lat przed uwolnieniem i następującym później uzdrowieniem przerwały one leczenie. Nie wydaje mi się słuszne mówienie o efekcie „placebo”, skoro uzdrowienia następowały dopiero dzięki odprawianym trzy razy w miesiącu przez kilka lat modlitwom, z wyjątkiem tylko jednego przypadku, kiedy modlitwy były odprawiane zaledwie przez kilka miesięcy. Efekt „placebo” mógł mieć miejsce wyłącznie na samym początku, kiedy osoby mogły być psychologicznie podatne na niego.
W tym momencie spontanicznie rodzi się pytanie: a co jeśli uwolnienie, a w konsekwencji uzdrowienie, nie jest rezultatem efektu „placebo”, ale interwencji Boga, o którym mówi się, że jest wszechmocny? Dlaczego zatem potrzeba było tak dużo czasu, aby osiągnąć uwolnienie i w konsekwencji uzdrowienie? Czyżby Bóg nie był wszechmocny?
Nie umiem wyjaśnić tej zwłoki. Wiem tylko na poziomie teoretycznym, że uzasadnienia mogą być różne.
Pierwszym uzasadnieniem może być brak dostatecznej współpracy cierpiącego w czasie procesu nawrócenia.
Drugie uzasadnienie wynika stąd, że cierpiącemu lub jego rodzinie brakuje wiary. Jezus wymagał jej zawsze przed cudem uzdrowienia lub uwolnienia: „Wszystko możliwe jest dla tego, kto wierzy” (Mk 9, 23). Odpowiedź czasem była taka: „Wierzę, zaradź memu niedowiarstwu” (Mk 9, 24).
Trzecie uzasadnienie może wynikać z faktu, że dana osoba zbyt mało się modli i nie pości. Jezus wskazuje środki, za pomocą których można osiągnąć uwolnienie: „Ten rodzaj (demonów) — mówił — można wyrzucić tylko modlitwą i postem” (Mk 9, 29; Mt 17, 21).
A modlitwy i postu może zabraknąć albo ofierze nadzwyczajnego działania diabła, albo egzorcyście, albo Kościołowi. Tak, samemu Kościołowi! Egzorcysta działa w imieniu Kościoła i to Kościół uwalnia dzięki mocy otrzymanej od Pana. W konsekwencji, jeśli za egzorcystą nie stoi modlący się i pokutujący Kościół, Kościół, który posługuje się środkami wskazanymi przez Jezusa, aby wypędzać demony, to czas uwolnienia może się wydłużać. I nie możemy zapominać o tym, że Kościołem są wszyscy wierni: świeccy i duchowni.
Czwarte uzasadnienie przedłużającego się uwolnienia może brać się z faktu, że Bóg chce z tej sytuacji wydobyć pewne dobro: dobro dla poszkodowanego, dobro dla jego bliskich, którzy z tego przykrego powodu bardzo często rozpoczynają wędrówkę drogą wiary i nawrócenia; także dobro dla całego świata, od kiedy ludzkie cierpienie, skądkolwiek by nie pochodziło, dopełnia tego, czego brakuje męce Jezusa dla dobra ludzkości (por. Kol 1, 24).
Niemniej jednak, jeśli egzorcyzm nie prowadzi od razu do definitywnego uwolnienia, z pewnością zawęża pole działania diabła i demonów.
Stwierdzenie w mojej działalność egzorcystycznej uwolnień i w konsekwencji uzdrowień skłaniało mnie często, by wychwalać i błogosławić Pana, by dziękować, że dał Kościołowi władzę i panowanie nad wszystkim demonami, jak też możliwość ich wypędzania. Skłoniło mnie także do napisania tej książki, aby zreferować cuda, jakich Pan dokonał poprzez odprawiane przeze mnie egzorcyzmy.
„Rozgłaszajcie Jego chwałę wśród narodów, Jego cuda” — takie jest polecenie psalmisty (Ps 96, 3), polecenie, które z przyjemnością przyjąłem.
Niniejsza książka pragnie głosić chwałę Boga. Pragnie opowiadać o Jego wspaniałej mocy. Pragnie przedstawić Jego wielkość. Chwała, moc i wielkość, które się ukazały właśnie podczas egzorcyzmów.
Widziałem to na własne oczy i dlatego pragnę krzyczeć z głębokim przekonaniem: „Prawica Pańska moc okazuje” (Ps 118, 16). Książka ta jest tego świadectwem. Czytając ją, nie sposób nie przyznać, że Pan jest naprawdę wielki, że godzien jest wszelkiej chwały i że Jego wielkość nie ma miary.
Uwolnienia, które tutaj opisuję, są znakami, o których mówił Pan Jezus, które towarzyszą wierzącym i którymi On potwierdza słowo głoszone przez apostołów:
Te zaś znaki towarzyszyć będą tym, którzy uwierzą: w imię moje złe duchy będą wyrzucać, nowymi językami mówić będą; węże brać będą do rąk, i jeśliby co zatrutego wypili, nie będzie im szkodzić. Na chorych ręce kłaść będą, a ci odzyskają zdrowie. Oni zaś (tj. jedenastu apostołów) poszli i głosili Ewangelię wszędzie, a Pan współdziałał z nimi i potwierdził naukę znakami, które jej towarzyszyły (Mk 16, 17—18. 20).
Miriam: przypadek dręczenia
iriam, pochodząca z okolic Palermo dwudziestosześciolatka, doświadczyła dręczenia demona zarówno zewnętrznie, jak i wewnętrznie. Dręczenie wystawiało na ciężką próbę jej system nerwowy, sprawiało, że była bliska samobójstwa, nienawidziła wszystkich, nawet tych, którzy ją kochali; szczególnie nienawidziła tych, którzy pełnili posługę kapłańską i starali się pomóc jej modlitwą. Dręczenie z upływem czasu stawało się coraz bardziej wyraźne, z każdą chwilą pojawiały się nowe szczegóły.
Wśród doznanych dręczeń było także to, że nie mogła związać się z żadnym chłopcem i zawrzeć związek małżeński. Demon, przybierając postać młodego chłopca, molestował ją seksualnie i chciał ją mieć tylko dla siebie, nie tolerując żadnego konkurenta.
Gdy dostrzegałem pewne zachowania, pojawiała się we mnie czasem wątpliwość, czy dziewczyna chwilami nie jest bardziej opętana niż dręczona, ale nie w pełni, lecz tylko częściowo, w tym znaczeniu, że demon nie blokował wszystkich jej władz, a tylko wolę. Zmuszał do mówienia określonych słów i określonego zachowania. Ona sama opowiadała: „Czułam, jakby we mnie była jakaś siła, nad którą nie mogłam zapanować”. I jeszcze: „Czułam, że moje oczy (pełne nienawiści) nie są moje”.
Pewność, że mam do czynienia z przypadkiem dręczenia diabelskiego, mogłem zyskać dopiero w świetle uwolnienia. Wcześniej mogłem mówić tylko o prawdopodobieństwie, choć dużym, ale przypadek ten, przede wszystkim dla kogoś, kto nie dopuszcza możliwości nadzwyczajnego działania diabła lub demonów, mógł być zinterpretowany jako choroba psychiczna. Sam proboszcz parafii, do której należała dziewczyna, podczas rozmowy z nią był świadkiem jednego z jej zwykłych ataków, a potem zadzwonił do mnie z radą, abym nakłonił dziewczynę do wizyty u psychiatry i do leczenia psychiatrycznego. Ona jednak nie chciała.
Nigdy nie odprawiłem formuły nakazującej egzorcyzmu, a tylko formułę błagalną. Po siedmiu spotkaniach, które odbyły się między marcem a czerwcem 2002 roku, zaburzenia znikły całkowicie i definitywnie.
Podczas modlitw dziewczyna, nie tracąc nigdy świadomości i wszystko pamiętając, stawała się — jak sama później powie i co potwierdzam — „okropnie brutalna”. Odczuwała ponadto „odrazę do modlitwy”, a także „wściekłość i złośliwość”, jak też niechęć i nienawiść do księdza. Jej ciało doświadczało straszliwych bólów, co sprawiało, że desperacko krzyczała.
W świetle uwolnienia mogę z całą pewnością powiedzieć, że takie bóle zostały wywołane przez demona, który mścił się na dziewczynie za modlitwy, którym dobrowolnie się poddawała.
Bóle ulegały uśmierzeniu pod koniec egzorcyzmu, a to było znakiem uwolnienia, choćby tylko czasowego.
Po takim wstępie zaprezentuję ten przypadek. A opowie o nim sama dziewczyna: świadek bezpośredni i wiarygodny.
W relacji pojawi się także o. Francesco Pio: będzie mowa o moim współbracie, który nie jest egzorcystą, ale jako pierwszy zetknął się z tym przypadkiem i dokonał rozeznania, odprawiając właściwe modlitwy, ale nie egzorcyzmy. Kiedy zorientował się, że dziewczyna potrzebuje pomocy egzorcysty, skierował ją do mnie.
Moja historia rozpoczyna się od wspomnienia pewnej nocy. Będąc w półśnie odczułam „dziwną” potrzebę wezwania Jezusa (wówczas wzywanie Jezusa było dla mnie czymś dziwnym).
To nie był najlepszy okres dla mnie i może właśnie dlatego czułam ogromną potrzebę i silne pragnienie, by odczuwać obok siebie obecność bardziej rzeczywistą i głębszą niż inne.
Zwróciłam się do Niego zuchwale i surowo, ale przede wszystkim prowokacyjnie. Byłam bardzo rozzłoszczona.
W tym okresie nie zdarzało się nic, co wywoływałoby u mnie uśmiech, dlatego powiedziałam do Niego: „Jezu, dlaczego nie pozwalasz, żeby Cię zobaczyć? Dlaczego do mnie nie przyjdziesz? Ty, który możesz wszystko. Dlaczego każesz mi tak cierpieć? Jeśli jestem twoją córką i jeśli mnie kochasz, to dlaczego moja dusza jest tak przepełniona smutkiem?”. Po chwili kontynuowałam: „Dlaczego do mnie nie przyjdziesz? Chcę Cię zobaczyć; pragnę Cię poznać”.
Po chwili usłyszałam szept: „Przyjdę i ukaże ci się, kiedy nadejdzie chwila. Wszystko funkcjonuje jak wielkie koło”.
Powiedziałam znowu do Niego: „Co mogę uczynić, żebyś przyszedł do mnie?”. Ten sam szept odpowiedział mi: „Musisz przyprowadzić do mnie wiele osób”.
W gęstych ciemnościach dostrzegłam, jak pojawiają się rysy człowieka: miał małe usta i mały nos, przymknięte oczy i długie włosy. Widziałam tylko jego profil.
To wówczas zbliżyłam się do Kościoła i jednocześnie starałam się sprowadzić doń moją rodzinę. Zaczęłam nawet podejmować różne prace na rzecz dobra wspólnego, spowiadałam się i częściej przyjmowałam Komunię świętą.
Od tamtego czasu wielokrotnie w nocy zakłócał mój sen ktoś, kto nie chciał, abym czuła się dobrze.
Oczywiście bardzo przykro jest opowiadać o własnym cierpieniu, szczególnie gdy ktoś nam nie wierzy, a jeszcze gorzej, gdy niemal uważa nas za osobę niezrównoważoną psychicznie. Ale rozmowa może sprawić, że poczujemy się dobrze, zwłaszcza gdy spotkamy kogoś, kto chce pomóc.
Pierwsza obecność, której doświadczyłam, objawiła się w dziwny sposób. Kiedy spałam głębokim snem, czułam szczypanie w stopy i nogi. Chciałam przekonać samą siebie, że to najpewniej sen.
Podczas kolejnych nocy zaczęłam odczuwać bardzo wyraźnie, że moje łóżko się rusza. Byłam przestraszona i przerażona jednocześnie, ale wiedziałam, że nie mogę o tym mówić, bo nikt by mi nie uwierzył. Z czasem zaczęłam mieć koszmarne sny.
Każdej nocy coraz bardziej odczuwałam obecność kogoś, kto brutalnie blokował moje nogi i ręce i nie pozwalał krzyczeć. Wszystko stało się koszmarem. Wieczorem, kiedy wchodziłam do pokoju, ogarniał mnie strach przed wejściem do łóżka.
Jak tylko przestawałam cierpieć i zmagać się z tą obecnością, wtulałam twarz mokrą od łez w złożone dłonie i, kiedy odzyskałam mowę, sięgałam po trzymany pod poduszką obrazek Ojca Pio i zwracałam się do niego z prośbą: „Ojcze Pio, czuwaj nade mną”.
Nie była to historia jednej tylko nocy. Ale to okropna historia nocy pełnej cierpienia, która powtarzała się przez wiele miesięcy. Mój system nerwowy zaczął się załamywać.
Pewnego dnia w desperacji powiedziałam do matki: „Zabiję się, chcę się powiesić na framudze drzwi kuchennych”. Z zimną i złowieszczą twarzą opowiedziałam jej, co zamierzałam zrobić: miałam postawić taboret na stole, posłużyć się sznurem od rolet, a potem wystarczyło kopnąć taboret i byłoby po wszystkim. Dodałam, że chcę to zrobić, żeby moi rodzice umarli ze zmartwienia.
Ale skąd się we mnie brało tyle złości? Może ze zmęczenia? Z desperacji? Ze strachu przed dalszym cierpieniem?
Wiedziałam, że nie dam już rady. Spoglądałam wielokrotnie na belkę w kuchni. W tej chwili przyglądałam się obojętnie scenie, którą opisałam matce. W tym samym czasie strach, że zostanę nazwana wariatką, sprawiał mi ból, a przede wszystkim wrogo nastawiał mnie do najbliższych mi osób, które mnie kochały.
Pewnego ranka popatrzyłam na krucyfiks w pokoju i zaczęłam wpatrywać się w koronę cierniową. Pomyślałam, że pragnienie odebrania sobie życia dodaje kolejne ciernie do tej korony. Zaczęłam prosić o przebaczenie, zaczęłam także prosić o przebaczenie za inne cierpienia, które wyrządziłam Jezusowi. Prosiłam także o przebaczenie Matkę Bożą za ból, który zadawałam Jej Synowi. Mówiłam dalej: „Jezu, proszę Cię, mimo wszystko nie opuszczaj mnie, pozwól mi odczuć Twoją obecność. Potrzebuję Cię teraz bardziej niż kiedykolwiek”.
W ciszy zaczęłam rozmyślać. Myślałam: życie zostało mi dane przez Boga jak pożyczka. Tylko On ma prawo odebrać je we właściwym momencie.
W czasie tych dwóch lat spotykałam wielu ludzi i jak wszystkie dziewczyny w moim wieku — także wielu chłopców. Za każdym razem działo się coś dziwnego, odczuwałam nieprzyjemne wrażenie. Pomimo radości i uczucia, którym obdarowywałam jakąś osobę, szybko ją traciłam. Za każdym razem, kiedy chłopak zbliżał się do mnie, odczuwałam, że po moim ciele przebiega jakby prąd elektryczny, który sprawiał, że podskakiwałam jak konik polny. Nie umiałam sobie tego wytłumaczyć.
Początkowo nie zwróciłam na to uwagi. Ale kiedy przydarzyło mi się to z piątym chłopakiem, zrozumiałam, że nie chodzi raczej o przypadek. Do łańcucha dołączały się kolejne ogniwa.
Tymczasem nocą zaczęłam żalić się szeptem. Tym zachowaniem budziłam moje siostry, które spały ze mną w pokoju. Z tego powodu postanowiłam zmienić pokój i sypiać na wersalce w salonie. Na kilka dni przed zmianą łóżka miałam dwa piękne sny. W pierwszym czułam intensywny zapach porównywalny z kwitnącym drzewem pomarańczowym. Zapach był tak silny, że aż się obudziłam. Podniosłam głowę z poduszki i rozejrzałam się dokoła: nic nie zauważyłam, niemniej jednak nadal odczuwałam przyjemny zapach. Zrozumiałam, że to nie sen. Położyłam rękę na obrazku, który trzymałam pod poduszką i powiedziałam: „Dziękuję, Ojcze Pio, że przyszedłeś do mnie”.
Następnego ranka opowiedziałam wszystko ze szczegółami mamie, która z drwiną w głosie odpowiedziała: „Co ty opowiadasz?”.
Następnego dnia to ona opowiedziała mi, że czuła w nocy woń tak silną, że się obudziła. „Miałaś naprawdę rację” — odpowiedziała.
W następnym śnie znajdowałam się na statku otulona nieprzeniknionymi ciemnościami. Nic nie widziałam, a morze było wzburzone. W jednej chwili otworzyło się niebo, z którego wydobywało się cudowne światło, oświetlające statek, morze i całe niebo. Nigdy nie widziałam tak cudownego i błyszczącego światła. Tymczasem szczelina zaczęła się poszerzać, aż wyszedł z niej anioł w kolorach tak pięknych i przyjemnych, że wręcz niemożliwych do opisania. Anioł stanął obok, a światło stawało się coraz piękniejsze. Ze światła wyszedł Jezus z chorągwią pokoju.
Wówczas powiedziałam do niego: „Proszę Cię, Jezu, powiedz coś do mnie. Dlaczego przyszedłeś z ciemności? Co mi chcesz powiedzieć?”. Gdy to powiedziałam, serce Jezusa pochłonęło cały blask i powróciły ciemności. Następnego ranka zwróciłam się do Niego tymi słowami: „Jaki sens ma to wszystko? Dlaczego odszedłeś, nic nie mówiąc?”.
Następnego wieczoru poszłam spać na wersalce w salonie przekonana, że zmieniając pokój, nie będę odczuwała tej obecności, która mnie tak dręczyła. Ale tak się nie stało. Nadal czułam się krępowana. Często wydawało mi się, że ktoś mnie podnosi z wersalki, na której śpię: tak sądziłam, ponieważ wielokrotnie słyszałam odgłos sprężyn. Z czasem zaczęłam odczuwać rękę leżącą na prawym boku: wówczas — nie wiem, dlaczego — wydawało mi się, że jest to ręka młodej osoby. Odczuwałam niewygodę i nerwowość i przekręcałam się na lewy bok ze strachu, że będę komuś przeszkadzać.
Nadeszło lato i jak co roku wyjechaliśmy do willi nad morzem. Także i tam nocą miałam wrażenie, jakby mnie ktoś szczypał, a patrząc na drzwi pokoju, zaczynałam widzieć powieszonego ojca.
Pewnego dnia powiedziałam mamie, że nie sypiam dobrze, i wyjaśniłam jej przyczyny tego. To wywołało u niej cyniczne zachowanie, powiedziała mi, że to są tylko moje wyobrażenia.
W maju tego samego roku moja siostra z powodu problemów neurologicznych znalazła się na w szpitalu w Palermo. Korzystając w tym okresie z przerwy w pracy, odwiedzałam ją każdego dnia. W tym samym mniej więcej czasie (marzec—kwiecień) poznałam młodego lekarza. Bardzo szybko między nami pojawiło się coś więcej niż tylko zwykła przyjaźń. Było nam ze sobą dobrze. Rankiem towarzyszył mi w drodze do szpitala, natomiast wieczorem wracałam do rodziców.
Dwa dni przed decyzją lekarzy o hospitalizacji mojej siostry na oddział trafiła około czterdziestoletnia kobieta, która cierpiała na ataki epilepsji. Pewnego ranka, po tym jak mój chłopak wyszedł, przywołała mnie do siebie i zapytała, czy chodzę do kościoła i czy znam o. Matteo La Grua. Słuchałam jej z ciekawością. Po chwili zapytałam, czy chciała mi coś przekazać (takie było moje wrażenie). Kobieta zaczęła ze mną rozmowę, doradzając mi, żeby zaprowadzić siostrę do o. La Grua, ponieważ siostra nie potrzebuje leczenia farmakologicznego.
Mówiła dalej, że ktoś wyrządza mi zło, że przyszłość będzie o wiele gorsza od teraźniejszości i że w ciągu tygodnia między mną a moim chłopakiem wszystko się skończy. Wyjaśniła mi, że zło oddali mnie od wszystkich osób, które poznam i poznałam. Dodała, że ja i moje siostry potrzebujemy kogoś, kto może nas uwolnić od zła, które zostało nam wyrządzone.
Odpowiedziałam jej, że się myli, ponieważ żyję w zgodzie z rodzeństwem i chłopakiem. Kobieta zakończyła, dodając, że odczuwa straszny ból, patrząc na nas w tym stanie, i przypomina mi o wizycie u o. La Grua.
Uznałam, że kobieta jest neurotyczką. Jednak nie mogłam zaznać wewnętrznego spokoju. Zastanawiając się, uświadomiłam sobie, że także i poprzednio, kiedy byłam z chłopakiem, wszystko kończyło się nagle bez żadnej przyczyny. Przestraszyłam się, że to, co mi powiedziała ta kobieta, może być prawdą i że może pojawić się ciąg dalszy.
W następnych dniach pojawiły się pierwsze kłótnie z rodzeństwem i moim chłopakiem. Wówczas opowiedziałam wszystko mamie i poprosiłam, aby zaprowadziła mnie do
o. La Grua, żeby mnie szybko przyjął.
Po długiej rozmowie wziął do jednej ręki zdjęcie mojego chłopaka, drugą położył na mojej głowie i popatrzył na krucyfiks, który znajdował się w pokoju. Skierował do niego w skupieniu słowa, aby udzielił mu przenikliwych oczu. Na koniec modlitwy, patrząc na mnie ze słodyczą, powiedział mi, że to, na co cierpię, to problemy związane z brakiem spokoju i że kobieta, którą spotkałam w szpitalu, miała rację odnośnie do mojego chłopaka: dwa dni później mieliśmy zerwać ze sobą. O. Matteo pozdrowił mnie, uspakajając mnie, że będzie się modlił w mojej intencji.
Następnego dnia pokłóciłam się z moim chłopakiem i rozstaliśmy się ostatecznie.
Tymczasem udręki, które pojawiały się w nocy zaczęły się nasilać. Rękę, którą odczuwałam na moim boku w nocy, zaczęłam odczuwać także w dzień. Idąc do kościoła, byłam rozdrażniona, przysypiałam i ziewałam nieustannie. Kiedy przyjmowałam Komunię świętą, nie byłam w stanie jej przełknąć, wydawała się bardziej gorzka niż słodka.
W tym okresie, nawet w gorszych momentach, nie traciłam nigdy wiary. Nie poddałam nigdy w wątpliwość słów o. La Grua: wcześniej czy później skończy się wszystko i „z korzyścią” odzyskam utraconą radość i spokój. Nigdy nie zapomnę jego spojrzenia pełnego słodyczy i próśb kierowanych do Ukrzyżowanego: „Jezu, obdarz mnie Twoim wzrokiem, abym mógł zobaczyć, co wydarzy się temu dziecku”.
Wielokrotnie zastanawiałam się, dlaczego to wszystko mnie właśnie się przydarzyło i kto chciał dla mnie takiego zła.
Teraz wiem, że się myliłam. Za te wszystkie cierpienia i za wszystko, co mi się przydarzało, powinnam była powiedzieć: „Dziękuję, Jezu”. Tylko w ten sposób wiele rzeczy zrozumiałam; po wielu mękach nawet najbanalniejsze sprawy miały dla mnie ogromną wartość; tak samo jak po wielkiej burzy zdajemy sobie sprawę, jak piękny może być zwykły promień słońca, tak po przebytej męce zrozumiałam, kim jest naprawdę Bóg.
Wiele razy ciekawość i desperacja narzucają inny kierunek naszej drogi: ku tym miejscom, które ja nazywam „ślepymi zaułkami”, ku chiromancji i wróżbiarstwu.
Wszystko to sprawia, że nasza droga ulega zaciemnieniu i dochodzimy do określonego punktu, w którym nasz system nerwowy już nie wytrzymuje. Nawet w momentach desperacji i cierpienia nie trzeba dopuszczać do siebie myśli, że Bóg o nas zapomniał.
Po burzy nadchodzi zawsze piękna pogoda.
Tymczasem czułam, jak przenika mnie do głębi smutek, chodziłam z przygaszonym wzrokiem. Nocami było coraz gorzej, budziłam się z silnym bólem kręgosłupa. Nie mogłam się pochylić i chodziłam jak osoba dotknięta artrozą. Miałam wrażenie, że ktoś słabowity opiera się na mnie, szczególnie na plecach, karku, brzuchu i prawym boku. Najintensywniej natomiast odczuwałam rękę jakiegoś młodzieńca. Jego obecność, a przede wszystkim zimne dreszcze, które odczuwałam, zaczęły przypominać mi, że zaczęło się to pojawiać systematycznie, kiedy w przeszłości byłam z jakimś chłopakiem i mnie obejmował. To, co czułam teraz, było tym samym, co czułam w przeszłości: jakby prąd elektryczny przebiegał wzdłuż mojego kręgosłupa.
Dlatego zwróciłam się do Jezusa, błagając, aby mi pomógł.
Obecność, którą odczuwałam, zaczęła budzić we mnie wielki strach i smutek. Uświadomiłam sobie, że nie śnię, że wszystko naprawdę się dzieje. Nie mogłam jednak nikomu o tym opowiedzieć. Nikt by mi na pewno nie uwierzył.
Wraz z upływem dni cierpienie natężało się. Czułam, jakby w moim ciele były dwa serca: jedno w klatce piersiowej, a drugie w żołądku. Wystarczyło, żebym położyła rękę na żołądku, by odczuć, jak drży i się trzęsie, jak stało się pewnego wieczoru, kiedy po rozpoczęciu modlitwy poczułam, jak mój żołądek „szaleje”. Wzięłam obrazek Ojca Pio i położyłam na żołądku. Od razu poczułam, że drży także i ręka, którą przyciskałam obrazek; wydawało się, że przesuwa się w prawo i w lewo, w dół i w górę.
Zrozumiałam, że nie mogę już tak dłużej żyć. Czułam się, jakbym szła wąską, ciemną uliczką, oświetlaną tylko blaskiem małej świeczki. A ja chciałam znowu znaleźć się na szerokiej i rozświetlonej ulicy, jak dawniej.
Ponadto bałam się poznać nowego chłopaka, a to sprawiło, że stałam się drażliwa i wyniosła wobec wszystkich, których spotykałam. Tylko sam Bóg wie, jak stałam się okrutna i zła. Obrażałam rodziców, a przede wszystkim ojca, który uparcie mi nie wierzył. Zwykł mi mówić: to nie tak tragiczna sytuacja, osoby, w które wstąpił demon, nie mogą nawet przejść obok kościoła.
Teraz bardzo dobrze rozumiem, że jego słowa miały na celu przede wszystkim dodanie mi odwagi. On zrobiłby wszystko, żeby zobaczyć mnie radosną jak dawniej, dlatego starał się zminimalizować mój strach. To oczywiste, że także on cierpiał: jego oczy były jeszcze smutniejsze niż moje.
Moja siostra (ta, która znalazła się w szpitalu z powodu problemów neurologicznych) przez kilka miesięcy chodziła na spotkania modlitewne i czuła się bardzo dobrze; już nie odczuwała bólów głowy; jej twarz stała się radośniejsza niż zwykle. Kobieta, którą spotkałam w szpitalu, także w tej kwestii miała rację.
Ja także zaczęłam uczęszczać na te modlitewne spotkania, ale jakiekolwiek rezultaty w moim przypadku pojawiły się bardzo późno. Bóg jednak otworzył przede mną drzwi, pozwolił mi spotkać chłopaka, „cudownego lekkoducha”, o oczach tak radosnych i pięknych, jakich nie widziałam nigdy wcześniej. Opowiedział mi o swojej siostrze.
Ta dziewczyna, będąca w moim wieku, w przeszłości przez jakieś dwa lata miała podobne problemy jak ja. Słuchałam z wielką uwagą opowieści chłopaka, mając nadzieję, że on dostrzeże mój problem i nie będę musiała o nim opowiadać. Kradłam z jego oczu, a nie z ust, każdą najdrobniejszą sylabę. Kiedy skończył opowieść, powiedziałam mu, że ja także mam problemy.
Tymczasem nasza przyjaźń się umacniała, często rozmawialiśmy przez telefon, wychodziliśmy razem. Nie myślałam, żeby wykorzystać naszą znajomość, aby pomóc sobie.
W tym okresie obecność, którą odczuwałam, stawała się coraz intensywniejsza. Wieczorem, kiedy kładłam się do łóżka, mój spokój był cały czas zakłócany. Wydawało się, jakby ktoś za wszelką cenę chciał zrobić sobie trochę miejsca obok mnie, by spać, i mnie popychał. Wówczas przesuwałam się, robiąc wolne miejsce. Rano budziłam się nerwowa i zmęczona. Jeśli decydowałam się nie ruszyć, zajmując całą przestrzeń łóżka, czułam, że się duszę.
Pewnego wieczoru, wchodząc do łazienki po ręczniki, usłyszałam lament jakiejś osoby: to był głos młodego mężczyzny. Przekonałam się, że ręka, którą odczuwałam na plecach, to była jego ręka i to on domagał się miejsca w moim łóżku. Było mi źle dlatego, że on też czuł się źle.
Przypomniałam sobie, że w przeszłości odczuwałam bóle kręgosłupa i porażenie prądem za każdym razem, kiedy jakiś chłopak mnie obejmował; działo się tak za przyczyną nękania mnie przez tego młodzieńca.
Następnego wieczoru poczułam w pokoju tę samą obecność, z którą miałam do czynienia w łazience dzień wcześniej. Tym razem młodzieniec płakał. Zostawiłam zatem dużą część łóżka wolną i zaczęłam się modlić, dopóki nie zasnęłam.
W następnych dniach znowu spotykałam tego chłopaka, tego „cudownego lekkoducha”; od razu zrozumiałam, że ta jasność w oczach nie zdradzi mnie. Opowiedziałam mu ze szczegółami wszystko, co mi się przydarzało, ale ze strachu nie wspomniałam o nawiedzającej mnie obecności.
On od razu okazał gotowość i serdeczność, chociaż na początku nie przyjmowałam jego pomocy, zasłaniając się wyjaśnieniami, że chodzę na spotkania modlitewne.
Pewnego wieczoru spotkaliśmy się na pogawędkę. Bardzo źle się czułam i wiedziałam, że jeśli popatrzy w moje oczy, to na pewno zrozumie mój dramat. Po jakiejś chwili podniósł delikatnie moją twarz, popatrzył mi w oczy i powiedział: „Nadal jest z tobą źle. Musisz pójść do ojca Benignusa. On może ci pomóc”.
Zalałam się łzami. W jednej chwili „lekkoduch” ryzykował nienawiść z mej strony, ponieważ nie oczekiwałam od niego potwierdzenia złej sytuacji, a tylko odrobiny komfortu. Może gdyby podarował mi odrobinę komfortu i nie zmuszał do stawiania czoła rzeczywistości, sytuacja miałaby inny przebieg. Pożegnałam go i poprosiłam o numer telefonu do wspomnianego ojca.
Tego wieczoru położyłam się do łóżka z sercem na ramieniu. W nocy miałam proroczy sen. Śniło mi się, że znajdowałam się w jakiejś świątyni na modlitwach z siostrą. W pewnym momencie zwróciłam się do zakonnika i poprosiłam: „Proszę się pomodlić w mojej intencji”. Powiedział mi wówczas, że ja jestem w dobrej sytuacji, że to moja siostra potrzebuje modlitwy, ponieważ jest z nią źle. Tymczasem we śnie widziałam siostrę leżącą na ziemi, przytrzymywaną przez trzy osoby, samych mężczyzn. Krzyczała jak oszalała. Ów zakonnik nie mógł do niej podejść, ponieważ krzyczała, jakby ją torturowano. Przed sobą zauważyłam coś czerwonego: może ścianę albo okno. Serce ściskało mi się z żalu, gdy patrzyłam na cierpienia siostry. Od jej krzyku mało mi nie popękały bębenki w uszach.
Następnego ranka porozmawiałam z mamą, mówiąc, że z jedną z nas jest źle i potrzebuje pomocy.
Dużo myślałam o tym śnie, ale nie zrozumiałam dobrze jego znaczenia. Zaczęły mi się nasuwać różne pytania: czy osoba, z którą było tak źle, to moja siostra? Co ja robiłam w tym śnie? Kim był ten zakonnik i ci ludzie? A co znaczył kolor czerwony?
Tymczasem przyjaciel przekazał mi numer telefonu do ojca Benignusa. Pamiętam, że była to środa 6 marca 2002 roku. O godzinie 12.30 zadzwoniłam, telefon odebrał jakiś młody człowiek, powiedziałam mu, że chcę rozmawiać z ojcem Benignusem. Zapytał mnie: „Dlaczego chcesz z nim rozmawiać?”. Od razu zapytałam, z kim rozmawiam. Przedstawił się: „Jestem o. Francesco Pio”.
Zapytał mnie ponownie, dlaczego chcę rozmawiać z ojcem Benignusem, i wówczas opowiedziałam mu pokrótce moje problemy. Wówczas zakonnik powiedział mi, że ojciec Benignus przyjmuje umówione osoby i będę musiała długo czekać na spotkanie z nim; ale później, wyczuwając grozę sytuacji, powiedział, że on może mnie przyjąć, i umówił się ze mną na następny dzień na godz. 16.00.
Odłożyłam słuchawkę i skontaktowałam się z przyjacielem. Opowiedziałam mu o rozmowie telefonicznej, a on zaproponował, że ze mną pójdzie. Nie przyjęłam propozycji, okłamując go, że chcę pójść z matką. A tak naprawdę bałam się, że może się coś stać podczas spotkania z o. Francesco Pio; przede wszystkim obawiałam się, że moja zbyt gwałtowna reakcja wywołana modlitwami ojca oddali go ode mnie.
Opowiedziałam potem matce, że przypadkiem dowiedziałam się o ojcu Benignusie, że zadzwoniłam do niego, ale rozmawiałam z o. Francesco Pio, umawiając się z nim na spotkanie.
Dodałam, że mimo uczęszczania do grupy modlitewnej nadal jest ze mną źle i że jutro, 7 marca, idę na spotkanie z zakonnikiem na godz. 16.00. Matka popatrzyła na mnie i tonem dodającym otuchy powiedziała, że pójdzie tam ze mną.
Przybyłam do San Isidoro di Baida o godz. 15.30. Weszłam do kościoła podczas różańca. Pierwszą osobą, którą spotkałam, był brat zakonny o bardzo miłym wyglądzie i spokojnym wzroku: w dłoniach trzymał książkę. Moją uwagę zwróciły u niego dwie rzeczy: ton głosu i ręce.
Jego głos był głosem osoby o szlachetnej i dobrej duszy; mówiąc, lekko otwierał usta; jego twarz okalała długa biała broda. Dłonie miał delikatne i szczupłe.
Bardzo łagodny wygląd, podkreślony prostotą franciszkańskiego habitu, sprawił, że kojarzył mi się z gołębiem. Pozdrowiłam go i zapytałam, gdzie mogę znaleźć o. Francesco Pio. Wskazał mi brata stojącego w drugim rzędzie.
Dokładnie o godz. 16.00, zaraz po zakończeniu różańca, podeszłam do zakonnika i przedstawiłam się; zaprosił mnie i mamę do małego pokoiku, który pełnił funkcję konfesjonału. Przyszedł z małą buteleczką wody święconej w ręku.
Usiadł przed nami. Zaczęłam od razu przyglądać mu się uważnie. Jego twarz i cała postura wydawała się bardzo delikatna i wątła. Wyglądał jak łagodne i przyjazne zwierzątko, porównywałam go do owieczki. Poczułam się bezpieczniej w jego obecności. Jego twarz emanowała takim spokojem, jakiego takie osoby jak ja potrzebują. Zwróciłam szczególną uwagę na jego oczy: były głębokie i przenikliwe. Patrząc tym wzrokiem, mógł domyślić się wszystkiego; głębia jego oczu była taka, że były zdolne przeniknąć każdą przeszkodę.
Pomyślałam, że nic nie umknie jego uwadze. Zanim rozpoczęliśmy rozmowę, popatrzyłam na krucyfiks znajdujący się w pokoiku-konfesjonale i w głębi serca dziękowałam Ukrzyżowanemu, że zesłał mi osoby, które mi pomagają. Zaczęłam opowiadać o moich cierpieniach i odczuwanej obecności.
Rozpoczęłam od opowieści o śnie, w którym widziałam matkę mojego kolegi, która zmarła dwanaście lat wcześniej. Nigdy nie widziałam tej kobiety ani osobiście, ani na zdjęciu; ale we śnie oglądałam ją bardzo dokładnie. Kilka dni później jej syn pokazał mi jej zdjęcie. Zaniemówiłam. Śniła mi się właśnie taka. We śnie nie umknęło mi nic; widziałam nawet, w jaki sposób została pochowana i jakiego koloru była ostatnia bluzka, którą nosiła. Zapytałam zakonnika: „Czy to wszystko wydaje się normalne?”. Powiedziałam mu, że odczuwałam dotknięcia na całych plecach, na karku, na prawym boku i w żołądku. Słuchał z ogromną cierpliwością i sądzę, że analizował każde moje słowo. Od razu powiedział: „Teraz ja się tym zajmę”.
Podniósł kaptur habitu, założył stułę na szyję, na kolanach przytrzymywał jedną ręką Pismo święte, a w drugiej trzymał buteleczkę z wodą święconą. Zaczął recytować Ojcze nasz, a następnie, patrząc prosto w moje oczy, zapytał mnie: „Wyrzekasz się Szatana?”.
Pod wpływem tego pytania zamieniłam się w dzikie zwierzę. Wewnątrz odczuwałam ogromną wściekłość do zakonnika i tego, co sobą reprezentował. Podniosłam głowę i wpatrując się w niego wzrokiem pełnym nienawiści, odpowiedziałam: „Nie! Nie wyrzeknę się Szatana!”. Wymierzając palec wskazujący w jego pierś, powiedziałam: „Nie chcę być przez ciebie niepokojona, nie chcę przychodzić więcej do ciebie, a teraz chcę już wyjść”.
Już wstawałam, kiedy zakonnik złapał mnie za nadgarstek.
Nadal świdrował mnie swoim wzrokiem.
Jego oczy były tak jasne i głębokie, że widziałam w nich odbicie swej twarzy. Wpatrując się w nie uważnie, wydawało mi się, że widzę takie same głębokie i nieprzejrzane oczy, jakie mają wilki.
Cała jego twarz to były oczy. Wcześniejsza owieczka stała się wilkiem. Pomimo że nadal byłam rozwścieczona, on zachowywał spokój, dobroć i niesamowite opanowanie. Próbował kilka razy, pytając mnie, czy wyrzeknę się Szatana. Ja rozwścieczona krzyczałam mu w twarz „Nie!”. Nie chciałam współpracować, to było tak, jakbym miała w sobie siłę, nad którą nie mogę zapanować. Mój głos stał się dziwny.
O. Francesco Pio otworzył buteleczkę ze święconą wodą i pokropił moją głowę i plecy.
Siła, która we mnie była, stała się jeszcze bardziej nieopanowana: zaczęłam uderzać głową w szafę stojącą w pobliżu mnie; nie mogłam nawet usiedzieć na krześle.
Czułam, jak zaczyna przeszywać mnie prąd elektryczny.
Moja głowa była całkowicie odchylona do tyłu, ręce wykrzywione i tak zaciśnięte, że kciuk znajdował się na miejscu małego palca i na odwrót.
O. Francesco Pio pomagał mi swoją siłą odzyskać równowagę i abym nie upadła, przyciskał mnie do ściany. Kropił mnie wodą święconą; ale przestawałam dobrze widzieć i zaczynałam się dusić. Byłam tak zmęczona jak osoba, która przebiegła miliony kilometrów. Zaczęłam płakać, a z moich ust zaczęła płynąć bardzo gorzka ślina, a pot ściekał mi po nogach.
Słyszałam, jak moja mama płacze. Ale o. Francesco Pio mówił jej: „Proszę zostawić to mnie”. Moje ręce były powykręcane, były czerwone jak żar i sztywne jak kawałek drewna. Wydawało się, że krew w nich już nie krąży. Były tak zesztywniałe, że matka nie mogła ich rozprostować. O. Francesco Pio uspokoił ją: „Nie przejmuj się, ja to zrobię”.
Po czym zwrócił się do mnie z wielką słodyczą w głosie i uprzejmością: „Popatrz na mnie i współpracuj ze mną”.
Czułam, jak mój kręgosłup sztywnieje, i zaczęłam krzyczeć jak szalona, domagając się, żeby zostawił mnie w spokoju: wydawało mi się, że umieram z bólu. Na szczęście
o. Francesco Pio przyciskał mnie do ściany, inaczej upadłabym na podłogę.
W tym samym czasie też modlił się, ale ja byłam zbyt zmęczona i nie mogłam wypowiedzieć ani jednego słowa, ponieważ czułam, jakby mnie ktoś ściskał za gardło. Ojciec zrozumiał, że właśnie z tego powodu nie mogłam mówić i dlatego, czyniąc znak krzyża na moim gardle palcami zwilżonymi w świętym oleju, powiedział do mnie: „Patrz mi prosto w oczy. Teraz tym olejem sprawię, że będziesz mogła rozprostować ręce i poruszać nimi”. Kilkakrotnie zrobił znak krzyża na wewnętrznej stronie moich dłoni i potem mogłam już je otworzyć.
Uczucie, jakiego doznałam, kiedy po raz pierwszy popatrzyłam w jego oczy, nie zawiodło mnie.
Jego oczy zdolne były dostrzec wszystko i domyśleć się wszystkiego. Nadal skrapiał mnie wodą święconą, a potem olejem, dopóki nie odzyskałam siły, głosu i wzroku.
Powoli zaczynałam się modlić razem z nim, chociaż byłam jeszcze zmęczona. Tymczasem o. Francesco Pio zapewniał mnie ze słodkim i miłym uśmiechem: „Widziałaś? Wystarczył mały kuksaniec”.
Jego oczy były pełne radości, a jego spokój niewzruszony. Mimo że stałam się dzikim zwierzęciem, on zachował przez cały ten czas początkową łagodność i uprzejmość. Nawet przez chwilę nie stracił panowania nad sytuacją.
Po zakończonej modlitwie podarował mi medalik z wizerunkiem Matki Bożej i powiedział, abym go zawsze miała przy sobie. Pozwolił mi wyjść z pokoju dopiero wtedy, kiedy odzyskałam całkowicie głos i kiedy mogłam już iść zupełnie sama.
Wróciłam do domu, nie wypowiedziawszy ani słowa. Byłam zbyt zmęczona, ale też odczuwałam przykrość, że tak potraktowałam tego zakonnika, że wykrzyczałam tyle złośliwości. Ale moja dusza już się tak nie smuciła. Byłam przekonana, że ten łagodny zakonnik może zrobić dla mnie wiele.
Tego samego wieczoru (czwartek, 7 marca 2002) spotkałam się z chłopakiem, który opowiadał mi o ojcu Benignusie. Był bardzo uprzejmy, dodawał mi otuchy cierpliwością i zapewnił mnie: „Zobaczysz, że teraz wszystko będzie układało się lepiej”. Na mojej drodze zaczęło pojawiać się światło, ponieważ czułam, że są wokół mnie osoby, które mogą mi pomóc wyjść z ciemnej ulicy. Bóg nie mógł wybrać lepszego momentu, żeby zesłać tyle deszczu na wyjałowioną i wyschniętą ziemię mojej duszy.
Wróciłam do domu o wiele weselsza. Do moich modlitewnych intencji dodałam imię owego franciszkańskiego zakonnika. Myślę, że także księża potrzebują, aby ktoś modlił się w ich intencji.
W nocy jednak poczułam się bardzo źle. Jak tylko położyłam się do łóżka, dopadł mnie silny ból głowy. Miałam wrażenie, jakby cała masa mrówek chodziła po mojej głowie i po całym ciele. A w tym czasie moja głowa była jakby przez kogoś podtrzymywana: to było takie samo odczucie jak w chwili, kiedy o. Francesco Pio położył dłonie na mojej głowie.
Odczuwałam obecność kogoś, kto domagał się miejsca, żeby ze mną spać. W pewnym momencie poczułam silne uderzenie w klatkę piersiową.
Następnego dnia (piątek, 8 marca 2002) wstałam cała obolała. Od razu zadzwoniłam do o. Francesco Pio i trochę żartobliwym tonem zapytałam, jak się czuje. Odpowiedział mi: „Ja czuję się dobrze, a ty?”. Z uprzejmości odpowiedziałam, że dobrze, i opowiedziałam mu o wszystkim, co działo się w nocy. Ze szczegółami opisałam mu odczuwaną nadal obok siebie obecność. Zapytał mnie, czy byłam także molestowana seksualnie. Zawahałam się chwilę, a potem odpowiedziałam, że nie. Skłamałam, ale tylko dlatego, że rozmawialiśmy przez telefon. Gdybyśmy rozmawiali twarzą w twarz, nie mogłabym ukryć prawdy przed jego wzrokiem.
O tym wszystkim nigdy z nikim nie rozmawiałam, ponieważ nie miałam odwagi stawić czoła problemowi; nie wiedziałam nawet, od czego zacząć. Modliłam się do Jezusa, aby mi pomógł rozwiązać także i ten problem.
Ponadto byłam także przejęta, żeby z powodu obecności, która nie chciała mojego spokoju, nie stracić tego, co posiadałam (chłopaka-lekkoducha). Wiedziałam, że franciszkanin nie odmówiłby mi pomocy, nawet gdybym mu powiedziała, nie siląc się na uprzejmość, że jego widok z podniesionym kapturem budził we mnie strach. Tymczasem stałam się milcząca i zamyślona, zadając sobie pytanie, dlaczego to wszystko mi się przydarzyło.
W sobotę rano (9 marca 2002) udałam się do o. Francesco Pio w towarzystwie rodziców. Pierwszy rozpoczął z nim rozmowę ojciec. Nie wiem, o czym rozmawiali. W tym czasie czekałam w kościele i starałam się przypomnieć sobie to, co o. Francesco Pio powiedział mi poprzedniego ranka przez telefon. Przyszło mi na myśl, że kiedy opowiadałam, jak minęła mi noc, powiedział mi, żebym się modliła do Matki Bożej, aby mi pomogła rozwiązać mój problem.
Po dwudziestu minutach weszłam do konfesjonału nerwowa i pobudzona, z trzęsącymi się rękami. Czułam w sobie energię zła. Jak tylko znalazłam się naprzeciwko o. Francesco Pio, poczułam jeszcze większą nerwowość. Zakonnik otworzył Biblię i zaczął się modlić, a ja poczułam w sobie nieopanowaną siłę i powiedziałam: „Przestań się modlić i wypuść mnie stąd”.
Nie zdążyłam wykonać ruchu, żeby wstać, kiedy na moją głowę spadły krople święconej wody. Znowu zaczęłam uderzać głową w stojącą naprzeciw mnie szafę; nie mogłam oddychać, płakałam.
Wtedy o. Francesco Pio powiedział: „Popatrz na mnie”. Podniosłam wzrok i spotkałam oczy tak jasne, jakich nigdy dotąd nie widziałam. Odczuwałam jednak, że moje spojrzenie jest przeniknięte nienawiścią do niego. W swoim wnętrzu czułam, że moje oczy nie są moimi. Obserwowałam zakonnika z opuszczoną głową, nie spuszczałam z niego wzroku. A jednocześnie nie byłam w stanie kontrolować swego zachowania. Czułam w środku ogromną wściekłość, ale i jednocześnie wielką żałość, ponieważ miałam świadomość, że bardzo źle traktowałam tego zakonnika, i było mi bardzo przykro z tego powodu. Wcześniej odczuwałam wielką miłość do Boga, ale w tym momencie górę brała nienawiść i rozżalenie.
Byłam w pełni świadoma tego, co mówiłam, i tego, co się działo, ale w całości tworzyło to jakby koszmar senny.
Nieustannie obserwowałam o. Francesco Pio, który radosnym tonem powiedział mi: „Zaczekaj na mnie chwilkę”.
Zostałam w pokoiku w towarzystwie matki, która nie mogła uwierzyć w to wszystko, co się wydarzyło. Słuchanie jej głosu drażniło mnie. Z arogancją w głosie powiedziałam, żeby była cicho. Cała zapłakana nadal uderzałam głową w szafę. Mój ojciec zbliżył się do drzwi pokoiku-konfesjonału i widząc mnie w tym stanie, oniemiał zupełnie.
Po kilku minutach przyszedł o. Francesco Pio i zaprowadził nas do maleńkiego pokoiku na tyłach kościoła (sobota,
9 marca 2002, godz. 11.45). Wchodząc, zobaczyłam innego zakonnika, który na mój głos odwrócił się. To był ten sam zakonnik, którego spotkałam na początku, poszukując
o. Francesco Pio. To on był tym zakonnikiem o cierpliwym wzroku, którego zagadnęłam.
Wyniosłym głosem zapytałam o. Francesco Pio: „Kim jest ten zakonnik?”. Odpowiedział mi: „To ojciec Benignus”.
Nie umiem powiedzieć, dlaczego postać tego zakonnika wzbudziła we mnie jeszcze większy strach.
Zapytał mnie, czy chcę umówić się na wizytę. Odpowiedziałam, że nie potrzebuję żadnej wizyty. Zbliżył się do mnie i z ogromną uprzejmością położył mi ręce na głowie. Przypomniałam sobie pierwsze wrażenie, kiedy pierwszy raz spojrzałam na jego dłonie. Wydawały mi się wówczas lekkie i delikatne, teraz, kiedy poczułam je na mojej głowie, wydały się nie tylko delikatne, ale i płonące ogniem.
Byłam bardzo rozdrażniona jego modlitwami i starałam się odsunąć jego ręce z głowy. Zaczęłam się nerwowo zachowywać i krzyczeć. Dwaj mężczyźni pochwycili mnie i położyli na czerwonym materacu. W tym momencie przypomniałam sobie sen, jaki śniłam kilka tygodni temu: miejsce modlitwy, coś czerwonego, trzech mężczyzn i moja siostra, która była w bardzo złym stanie. To był sen proroczy, ale ja nie umiałam go zinterpretować: osoba, która była w złym stanie, to ja. Jezus zesłał mi ten sen jako uprzedzenie, chciał mnie przygotować na to: tym sposobem miałam mniej cierpieć.
Po tym spotkaniu, które trwało ponad godzinę, nie pamiętałam dobrze wszystkiego, gdyż byłam bardzo zmęczona fizycznie. Czułam, jak prąd przeszywa całe moje ciało, szczególnie w miejscach, gdzie odczuwałam ową obecność, która była przyczyną mojego złego stanu.
Dwie osoby, których nie znałam, trzymały mnie bardzo mocno na materacu. Był obecny też o. Francesco Pio.
Wielokrotnie ojciec Benignus prosił mnie, abym współpracowała i powtarzała razem z nim modlitwy. Wrzeszczałam jak obdzierana ze skóry (wrzeszczałam, dopóki nie straciłam głosu), ponieważ odczuwałam straszliwy ból żołądka i wzdłuż kręgosłupa.
Pomimo że rzucałam się nerwowo jak wściekła, ojciec Benignus kontynuował modlitwy z wielkim spokojem i łagodnością. Zorientowałam się, że słowa modlitwy płyną mu z głębi serca, wypowiadał je ze słodyczą i nieopisaną gorliwością. Nie były to słowa wypowiadane tylko ustami, usta otwierały się ledwo, ledwo, jak wówczas, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy w kościele. Zrozumiałam, że Bóg i Matka Boża przekazują mu wielką moc.
Odczuwałam nadprzyrodzoną siłę, która płynęła z jego kapłańskich rąk.
O. Francesco Pio położył mi na żołądku stułę, którą miał na szyi. Przecież ważyła zaledwie kilka gramów, ale poczułam jakby na mój żołądek spadła ognista kula. Patrzyłam na niego zapłakanymi oczami i prosiłam, aby ją zabrał.
Ojciec Benignus kontynuował modlitwy, prosząc o pomoc Matkę Bożą, aby przyczyniła się do mojego uwolnienia. Potem podszedł do swojej torby i wyjął z niej wielki metalowy krucyfiks. Położył mi go na szyi i na gardle. Zaczęłam drżeć jak liść na wietrze. Starałam się uwolnić od trzymających mnie osób. Z całą siłą pociągnęłam za habit o. Francesco Pio, prosząc, aby pozwolił mi odejść.
Ojciec Benignus z wielką łagodnością ujął moją twarz w swoje ręce i powiedział do mnie: „To są relikwie
św. Ojca Pio. Proś razem ze mną, aby wstawił się o twoje uwolnienie”.
Słysząc imię świętego, zaczęłam znowu wrzeszczeć bez opamiętania, błagając, aby zabrał te relikwie, które już zdążył położyć mi na żołądku. Widząc je na moim ciele, dostałam ataku szału, stałam się okropnie brutalna.
Po zakończeniu modlitwy ojciec Benignus zabrał relikwie, które przyłożył także do mojego kręgosłupa, a ja w tym momencie poczułam, jakby ktoś zdjął ze mnie wielki ciężar: wydawało mi się, że odzyskałam jasność umysłu. Dostrzegłam, że na ścianie, na wprost mnie, wisi obraz Matki Bożej. Zaczęłam wpatrywać się w niego uważnie i moje serce w tym momencie zaczęło mówić. Moje zapłakane oczy pytały, dlaczego to wszystko, dlaczego wzbierała we mnie taka nienawiść.
Poprosiłam Matkę Bożą, aby dała jeszcze większą siłę ojcu Benignusowi. Było mi strasznie przykro, ponieważ w środku dalej odczuwałam wielką złość.
Ojciec Benignus podszedł do mnie raz jeszcze i delikatnym, ledwo słyszalnym głosem powiedział mi: „Poprośmy razem, aby św. Michał wstawił się o twoje uwolnienie”.
W modlitwie prosił św. Michała, aby strzegł mojego łóżka i pokoju.
Ale na te słowa zaczęłam krzyczeć: „Jest mężczyzna, młody mężczyzna, który cierpi, jest mu źle i płacze; słyszę go obok mnie; czuję go w moim pokoju i w moim łóżku; molestuje mnie, ponieważ jest mu źle; jego głos jest głosem młodego mężczyzny”.
Ojciec Benignus zaczął odmawiać modlitwę po łacinie i nadal wzywał Ducha Świętego. To wywołało we mnie dziwne odczucie. To tak jakby pękła butelka i wylało się z niej morze złośliwości.
Ujął później moją twarz w ręce i poprosił mnie, abym wzywała Ducha Świętego. Odpowiedziałam mu, że nie mogę. Zapytał mnie: „Dlaczego nie możesz? Kim jesteś?”. Jedna część mnie chciała wykrzyczeć jakieś brzydkie słowo. Druga część czuła się pociągana przez obraz Matki Bożej wiszący na wprost. Na koniec przeważyła we mnie ta część, która była bliżej Matki Bożej. Uchwyciłam się rękami habitu ojca Benignusa i cała zapłakana powiedziałam: „Proszę cię, pomóż mi”. On uścisnął moją dłoń. Poczułam, jak przekazuje mi wielką siłę, którą poczułam podczas modlitw, siłę, która płynęła od Boga. Drżącym głosem zaczęłam się modlić razem z innymi aż do momentu, kiedy doszłam do siebie zupełnie.
Po chwili weszli moi rodzice, który przez cały czas słyszeli moje krzyki i współodczuwali moje cierpienie. Dzisiaj wiem, że w tamtym momencie cierpieli równie mocno jak ja.
Zanim wyszliśmy, porozmawiałam chwilkę sam na sam z ojcem Benignusem. Zapytał mnie, co czułam i czy wszystko pamiętam. Czy w czasie snu byłam także molestowana seksualnie. Odpowiedziałam, że nie. Przykro mi było, że kłamałam, ale nie wiedziałam, od czego zacząć. Moja powściągliwość nie pozwoliła mi powiedzieć ani słowa. Jeszcze przez chwilę rozmawiałam z ojcem Benignusem. Przed wyjściem podarował mi buteleczkę wody święconej. Miałam nią pokropić moje łóżko i pokój. Oczy wszystkich, którzy mi pomagali, były przepełnione radością.
opr. aw/aw