Prostytutka w niebie [GN]

O widzeniu tłumu aniołów, umieraniu Kościoła, jodze i Bogu na manowcach z o. Josephem-Marie Verlinde rozmawia Marcin Jakimowicz

Prostytutka w niebie [GN]

Autor zdjęcia: Henryk Przondziono

O widzeniu tłumu aniołów, umieraniu Kościoła, jodze i Bogu na manowcach z o. Josephem-Marie Verlinde rozmawia Marcin Jakimowicz.

Marcin Jakimowicz: Gdy kilkanaście lat temu na kongresie Odnowy w Duchu Świętym powiedział Ojciec: „Widzę tłum Aniołów Stróżów, którzy spacerują między wami”, zazdrościliśmy Ojcu. My widzieliśmy wokół puste miejsca.

O. Verlinde: — Widzę aniołów, ale jedynie wówczas, gdy żąda tego ode mnie Bóg i gdy przez moje świadectwo mogę przyczynić się do budowania Kościoła. To nie jest tak, że jakiś ojciec Joseph-Marie sam z siebie widzi anioły. Widzę tyle, ile odsłania Pan, gdy chce, abym służył. Dary charyzmatyczne są związane z jakąś osobą, ale nie mają na celu jej dobra, ale dobro całej wspólnoty. Zdaję sobie sprawę z tego, że można komuś zazdrościć takiego daru. Ale przecież osoba, która posługuje charyzmatem, tak naprawdę go nie posiada. Mogę zazdrościć sąsiadowi samochodu, ale nie charyzmatu, bo on nie jest jego własnością.

Opowiada Ojciec: „Na jednym z etapów medytacji co pewien czas pojawiał się w mojej głowie pewien zaskakujący obraz. Kobieca twarz. Smutna, zapłakana. Miała cechę szczególną: twarz była zraniona”. Rozpoznał Ojciec tę kobietę?

— Tak. To była bardzo wzruszająca historia. Kilkanaście lat temu pojechałem po raz pierwszy w życiu do Częstochowy, wszedłem do Kaplicy Cudownego Obrazu i... zadrżałem. W obrazie Matki Boskiej rozpoznałem kobiecą twarz z medytacji. Bardzo się wzruszyłem. Maryja, do której miałem wielkie nabożeństwo jako dziecko, pozostała przez cały czas wierna. Nawet wtedy, gdy odwracałem się do Niej plecami.

Nie miał Ojciec pretensji do Boga za to, że jest taki cierpliwy? Dlaczego mocniej nie zainterweniował, gdy wchodził Ojciec w magię? Ta cierpliwość Boga pozwalającego nam sparzyć się grzechem jest czasem nie do zniesienia...

— Bóg podjął ogromne ryzyko: stworzył nas wolnymi. Chce, byśmy sami decydowali o sobie. Największym argumentem w tej sprawie jest Wcielenie. Gdy Bóg stawał się człowiekiem, powinien był zmiażdżyć nas bezmiarem swej chwały. Powinien być o wiele potężniejszy niż w porażającej wizji Izajasza. Tak się jednak nie stało: przyszedł pokorny, bezbronny, ukrywający swą boskość. Nie chciał zagrozić naszej wolności. Pojawia się zawsze jako Ktoś, kto jest do naszej dyspozycji. Zawsze jest na naszych drogach.

Mój przyjaciel w czasie, gdy praktykował reiki, ujrzał nagle twarz Chrystusa. To był początek drogi jego nawrócenia. Bóg może posłużyć się nawet złem?

— Tak było z uczniami idącymi do Emaus. Odwrócili się plecami do Świętego Miasta, a Jezus szedł z nimi. W złym kierunku. Szedł i starał się, by Go rozpoznali. Ale nie narzucał się. On zawsze podąża naszymi drogami, nawet jeśli jest to droga oddalania się. Mój znajomy spotkał Jezusa, gdy przyjął dawkę LSD. Oczywiście nie jest to zachęta, by brać narkotyki. Ale przyjaciel powiedział: „Pan przyszedł do mnie na tej drodze, po której szedłem. Inaczej bym Go nie spotkał”. Bóg idzie pokornie za nami, nawet gdy błądzimy na manowcach.

Czy cechą rozpoznawalną Boga jest przemienianie zła w dobro?

— Tak. Dotykamy sedna tajemnicy Odkupienia: Jestem bytem stworzonym ku Bogu. Grzech powoduje, że czuję opór i oddalam się od Niego. Idę w odwrotnym kierunku. Poprzez wcielenie Jezus bierze na siebie całe moje człowieczeństwo, takie, jakie ono jest. Ze wszystkimi oporami wobec łaski. I wszystko na nowo orientuje w kierunku Boga.

Musi wówczas bardzo cierpieć?

— Tak. Wielcy mistycy mówili o tym, że największym cierpieniem agonii Jezusa w Ogrodzie Oliwnym była świadomość marnowania przez nas łask i odrzucania Jego miłosierdzia. Mamy wiele szczęścia, że żyjemy w takich czasach jak teraz. Pan podwaja swą łaskę. Dlaczego? Bo świat się od Niego oddala.

Szczęścia??? Przecież słowa Jana Pawła II: „Nadchodzi czas wiosny Kościoła” brzmią dziś jak żałosny chwyt marketingowy...

— Może to, co powiem, będzie brutalne, ale widzę, że mamy dziś do czynienia z Kościołem, który się zapada, i jednocześnie z Kościołem, który się odradza. Zapada się wiele starych struktur, które nie wytrzymują nowego tchnienia Ducha. W nowym, odradzającym się Kościele są ludzie, którzy przyjmują do serca Jezusa i rzeczywiście oddają Mu swe życie. Nie z powodów socjologicznych: tradycyjnych, rodzinnych, ale dlatego, że odczuwają taką potrzebę. Bóg podwaja dziś swą łaskę i w tym momencie kryzysowym pozwala nam na zanurzenie się w morzu Jego miłosierdzia.

Kościół wszedł w swój ostatni Wielki Tydzień — pisze o. Marie--Dominique Philippe, założyciel Wspólnoty św. Jana. — Wisi na krzyżu, czekając na zmartwychwstanie. Podobnie uważa brat Efraim, założyciel Wspólnoty Błogosławieństw. A co sądzi założyciel Wspólnoty św. Józefa?

— Wolę określenie Jana Pawła II, który mówił, że widzimy zaczątki wiosny i zmartwychwstania. Słowo „agonia” kojarzy się z czymś definitywnie skończonym. Użyłbym innego sformułowania: o północy, kiedy jest najciemniej, zaczyna się nowy dzień. Toniemy w mroku, ale widzimy wyraźnie pierwsze blaski nowego dnia. We Francji wydaje się, że panuje już kompletna noc: kościoły opustoszały, została garstka wierzących. Ale w tej nocy widać wyraźnie pierwsze blaski świtu.

40 lat temu wszedł Ojciec w wir wschodnich duchowości. Izrael szedł przez pustynię 40 lat. Młody, niecierpliwy człowiek ma wybór: albo 40 lat brnąć przez pustynię, albo zaliczyć kilka seansów jogi, po których — jak głoszą reklamy — odzyska spokój ducha...

— Droga chrześcijanina nie jest ani trudna, ani długa. Tą drogą jest Jezus. Powiedział przecież: „Przyjdźcie do mnie wszyscy, którzy obciążeni i utrudzeni jesteście...”. Dla mnie chrześcijaństwo to przede wszystkim Chrystus. Gdyby tak nie było, w dalszym ciągu szedłbym drogą buddyzmu czy hinduizmu. Spotkałem nie kolejną religię, ale konkretną osobę: Jezusa Chrystusa, kogoś, kto mnie kocha i wypełnia całe moje życie. Takiego doświadczenia nie znajdziemy w żadnych technikach.

Gdy mój przyjaciel zanurzony po uszy w New Age nawrócił się, usłyszał: Idź, pomódl się. Ale jak? — pytał. — Módl się, jak chcesz. Jesteś wolny. To było objawienie. Ale po latach może pojawić się pokusa: kiedyś za pomocą konkretnej techniki (np. regulacji oddechu) uzyskiwałem wymierny duchowy efekt. A Pan Bóg się wymyka. Nie ma metody, by „złapać Go za nogi”...

— Znam świetnie tę pokusę. Też ją przeżywałem. Ogromną pokusą w czasie duchowej pustki jest skorzystanie z technik jogi, by wprowadzić się w stan przemienionej świadomości i doznać czegoś niezwykłego. Na początku, przyznam, próbowałem to zrobić, ale zauważyłem z niepokojem jedną rzecz: słabła moja miłość do Eucharystii.

Msza św. jest papierkiem lakmusowym?

— Tak. Doświadczyłem tego przy wychodzeniu z bioenergoterapii. Techniki zamykają mnie w sobie, sprowadzają do mojego własnego doświadczenia. Jestem skupiony na sobie i doświadczam głębokich pokładów mojego własnego „ja”. A droga wolności polega na wyjściu poza samego siebie, na obumieraniu dla siebie, by pozwolić narodzić się drugiemu. A to bardzo boli. „Już nie ja żyję, ale Chrystus” — wołał św. Paweł. W chrześcijaństwie umieramy dla siebie po to, by żył ten drugi. Stary człowiek nie potrafi tego dokonać. Można tego dokonać tylko w wierze.

Ludzie, których poraniły wschodnie duchowości, często, gdy mówią świadectwo, spotykają się z szyderczym parsknięciem, niedowierzaniem. Mój znajomy opowiada, że medytując nad kartami tarota, doświadczył konkretnych osobowych bytów, a sala kręci głową: Co za bajki opowiadasz?

— Nie znam sytuacji w Polsce, ale we Francji młodzież z takich rzeczy się nie śmieje. Tam wiele osób miało doświadczenie jakichś obcych bytów, duchów. Okultyzm jest szeroko rozpowszechniony. Nawet rząd jest zaniepokojony; stworzył ostatnio specjalne grupy, które mają zajmować się problemem satanizmu. Mówienie o istnieniu jakiegoś równoległego świata nie wywołuje śmiechu. Problem jest inny: młodzi, nie wierząc już w Boga, zwracają się ku tym duchom. Wielu ludzi mówiło mi: ponieważ Bóg nie istnieje, prosiliśmy te duchy, by się nami opiekowały. Filozofie, które chciały wymazać istnienie Boga, nie przewidziały, że to puste miejsce będzie zapełnione przez jakieś inne istoty. Pisał o tym św. Augustyn: nie możemy pozostawać w stanie neutralności duchowej. Człowiek ma naturalną potrzebę relacji z bytem, który jest ponad nim. Jeśli ta otwartość nie zostanie wypełniona przez miłość Boga, wypełni ją ktoś inny. Nieprawdziwa jest filozoficzna wizja człowieka absolutnie niezależnego, autonomicznego.

Dlaczego joga nie jest groźna dla praktykującego ją Hindusa, a zagraża chrześcijaninowi?

— Nie mówię, że joga jest bardzo groźna dla chrześcijanina. Mówię, że nie jest spójna z chrześcijaństwem. Bo chrześcijaństwo jest relacją z Jezusem, podczas gdy hinduizm czy buddyzm idą drogą zatopienia się, zamknięcia w swoim samotnym „ja”. A spotkania z żywym Bogiem nie ułatwi na pewno rozmywanie mego „ja”. Nie ma chrześcijańskich joginów. Są chrześcijanie, którzy praktykują jogę, ale jestem pewien, że nie przygotowuje ich to do spotkania z Jezusem. Mylimy często łagodność, jaką przynosi joga, z pokojem, który pochodzi od Ducha Świętego.

Hm, ale jak je rozróżnić?

— Pokój ducha Biblia określa jako Shalom — to życie bardzo intensywnie dzielone z drugą osobą. Pokój nadprzyrodzony zawsze pozostaje w relacji miłości z Jezusem. Spokój jogi wypływa z samotności, zamknięcia się w sobie.

W Polsce dokonujemy niebezpiecznego skrótu myślowego. Mówimy: „On jest dobry, bo chodzi do kościoła”. A przecież najwięcej złych duchów Jezus wyganiał właśnie w świątyniach. Ojciec też praktykował bioenergoterapię, chodząc przy tym codziennie do kościoła.

— Absolutnie nie zgadzam się z tym powiedzeniem. Możemy mieć przecież do czynienia z formalnymi, pobożnymi praktykami, które Jezus nazywa wprost faryzeizmem. Chrześcijaństwo nie jest religią. Jest wiarą, a więc jako takie jest nawet krytyką religii. Jasne, że wiara, która jest relacją z Bogiem, musi się wyrazić w pewnych rytuałach czy obrzędach. Ale istotą tego rytuału jest zawsze miłość. Rzeczywiście parałem się bioenergoterapią i chodziłem codziennie na Mszę św. Dokonywałem czynów, które były całkowicie sprzeczne z mą wiarą. Ale nie wiedziałem o tym, to była zawiniona niewiedza. Nie czytałem jednoznacznych słów Biblii o magii, odwoływaniu się do „duchów”. Pan pozwolił mi przez pewien czas trwać w tej dwuznaczności, ale doprowadził mnie do punktu, w którym musiałem dokonać wyboru. Całkowicie wyrzekłem się rzeczy sprzecznych z wiarą. Wiem, że wielu katolików chodzi do wróżek i bioenergoterapeutów, żyjąc w przekonaniu, że są świetnymi chrześcijanami. Ale praktykując okultyzm, zapraszam do siebie różne duchy i mogę sobie wmawiać, że jestem dobrym chrześcijaninem; ale to nieprawda.

Podobno w Ojca przypadku wypowiedzenie słów: „Jezus jest Panem” w czasie jakiegoś spotkania modlitewnego dało więcej niż wiele modlitw o uwolnienie... Mówił Ojciec: ciemności nie wyrzuca się przez okno wiadrem, ale włącza się światło pstryczkiem...

— Jeśli tylko potrafię powiedzieć: „Jezus jest Panem” całkowicie w Duchu Świętym, to oczywiście to „zadziała”. Ale siedząc po uszy w okultyzmie, nie potrafiłem tego powiedzieć. To były jedynie pobożne deklaracje. W moim przypadku egzorcyzmy i modlitwy o uwolnienie były niezbędne. Słowa: „Jezus jest Panem” brzmią prawdziwie tylko wtedy, gdy wypowiadamy je w porywie wielkiej miłości. Odpowiem na pytanie dowcipem: — Pewien mnich zmarł i znalazł się w poczekalni nieba. Przez całe życie praktykował ascezę. Był bardzo wychudzony, wyczerpany. Myśli sobie: no, nareszcie sobie odpocznę! To będzie nagroda za tyle lat cierpienia. Nagle otwierają się drzwi, a kapłan widzi, że wchodzi przez nie... prostytutka. Przeciera oczy ze zdumienia. — Na pewno się pomyliłaś. To nie jest miejsce dla ciebie — mówi. A ona na to: sama nie wiem. Św. Piotr powiedział, bym poczekała właśnie tutaj. — Jak to zrobiłaś? — Stałam przy szosie, zatrzymał się jakiś samochód, wsiadłam. Nagle z przerażeniem zobaczyłam pędzące z naprzeciwka auto. Zdążyłam jedynie wyszeptać: „Jezu, kocham Cię z całego serca” (a więc był to akt miłości doskonalej, który zmazał wszystkie jej grzechy). Mnich popatrzył smutno i rzucił: Kurcze, gdybym tylko o tym wiedział...

Metr nad ziemią

Znakomicie się zapowiadał. Miał zaledwie 20 lat, a już przygotowywał doktorat z chemii i fizyki atomowej. Nadszedł rok 1968, Francja zawrzała. Mentalna rewolucja porwała też młodego Jacquesa Verlinde. Odrzucił wyniesione z dzieciństwa prawdy wiary. Wpadł po uszy w medytację transcendentalną. Nie wystarczały mu zwykłe spotkania, dotarł do guru, który stał za stosowaną przeze niego techniką. Stał się jego uczniem — brahmaczarinem. Był z nim zawsze i wszędzie. — Mogłem spędzić z nim długi okres w Himalajach — opowiada. — Zapoznałem się z fundamentem filozoficznym hinduizmu i buddyzmu. Poznałem praktyki nazywane na Zachodzie jogą. Osiągnąłem stan moksa, czyli nirwany. Oddałem się ćwiczeniom bez reszty. Znalazłem się w Indiach, w miejscu, dokąd dociera niewielu Europejczyków. Zobaczyłem, dokąd naprawdę prowadzą praktyki jogi — przedstawiane jako zupełnie niegroźne. Po przebyciu etapów wstępnych wszedłem w okultyzm. Czakry zostały już otwarte, więc pozwoliło mi to dotrzeć bardzo daleko. Medytowałem non stop. Przez całe tygodnie, prawie 24 godziny na dobę, bez snu, w ciągłej medytacji, przy minimum jedzenia! Jedną z mocy, które usiłuje się posiąść na Wschodzie, jest lewitacja — techniki kanalizujące energię kosmiczną, które pozwalają zdobyć wiele fantastycznych uzdolnień. Gdy opanuje się te energie, można mieć nieprawdopodobną władzę. Niewielu jednak wie, za jak straszną cenę zdobywa się tę moc.

Gdy medytował wysoko, w niedostępnych dla zwykłych śmiertelników aśramach, nieznajoma osoba podeszła go niego i spytała: „A kim jest dla ciebie Jezus Chrystus?”. — Niespodziewanie wszedłem na drogę, na której znajdował się Jezus. Ukazał mi się, mówiąc: Jak długo jeszcze każesz mi czekać? Przypomniał o swej ogromnej miłości. Droga, którą szedłem, okazała się powrotem do etapu poprzedzającego objawienie się Boga. Verlinde przestał lewitować. Spadł na ziemię. Nieświadomy zagrożeń, po powrocie do Europy zainteresował się bioenergoterapią, reiki i okultyzmem, i znów pogrążył się w tych praktykach. Zyskał nawet miano uzdrowiciela. Trzeba więc było wielu lat duchowego uzdrawiania, by mógł powiedzieć: Jestem wolny. Dziś o. Joseph-Marie (takie imię przyjął w zakonie) znany jest jako założyciel wspólnoty św. Józefa, autor wielu książek, a jego świadectwa słuchają z zapartym tchem tłumy na całym świecie.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama