Aleksander Wat w 1957 r. - wspomnienie wizyty u o. Pio
Autobus z Foggii, niemiłosiernie zatłoczony, resztką sił wtoczył się na przystanek, z trudem łapiąc oddech po męczącej podróży. Każdy jego układ prychał, świszczał i strzelał, a chmura czarnych spalin, przyduszona przez ciężkie, nieruchome i rozgrzane południowym słońcem powietrze, tracąc nadzieję na najmniejszy choćby powiew wiatru, który uniósłby ją w górę, chowała się pod podłogę, pod koła, pomiędzy wystawione na chodnik walizki pasażerów, aż w końcu, zrezygnowana, opadała na kamienną kostkę, tworząc kolejną warstwą klejącego się brudu.
Uwięzieni od godziny w dusznym wnętrzu ludzie tłoczyli się teraz przy drzwiach, chcąc jak najszybciej rozprostować kości i zaczerpnąć powietrza. Wysiadanie trwało w nieskończoność. Staruszki z tobołkami powoli i z wysiłkiem stawiały opuchnięte nogi na stopniach pojazdu. Kalecy o kulach potrzebowali pomocy, by bezpiecznie zejść na dół. Jedni podtrzymywali ich trzęsące się ciała, inni próbowali pomóc słowem i krzykiem, ostrzegając i napominając, żeby ostrożniej, wolniej, bardziej w prawo, jeszcze trochę...
W gwarnym tłumie wysiadających na przystanku w San Giovanni Rotondo stanął mężczyzna niespełna sześćdziesięcioletni, o charakterystycznej, aczkolwiek nietypowej powierzchowności: głowę miał raczej trójkątną, uszy odstające, włosy miejscami mocno posiwiałe, zaczesane do tyłu i z wyraźnymi zakolami. Jego twarz wykrzywiona była grymasem ni to uśmiechu, ni bólu; lewe oko, wyraźnie większe, uwydatniała jeszcze podniesiona wysoko brew. Usta miał cały czas lekko rozchylone i podobnie krzywe, nos szeroki i płaski.
Towarzyszyła mu kobieta, troskliwie przytrzymująca go za rękę. Pewnie nie była od niego wiele młodsza — jej cera, twarz i dłonie, choć zadbane, nie ukrywały ani upływu lat, ani trudów życia, a przecież zachowywała wciąż dziewczęcy urok i delikatną urodę. Musiała być piękną kobietą.
Aleksander Wat i jego żona Paulina, znana bardziej jako Ola, przyjechali wiosną 1957 roku „do padre Pio”, jak mówiło się w Rzymie. Polski pisarz, poeta, filozof, dręczony był chorobą od ponad czterech lat. W styczniu 1953 roku w Warszawie doznał wylewu - udaru mózgu. Jak mówili na mieście: „trafił go szlag”, co wielu dawnych znajomych przyjęło pewnie z ulgą, bo jego śmierć, której szybko się spodziewali, byłaby im na rękę (od 1949 roku uchodził za osobę niebezpieczną, jako że publicznie obnosił się ze swą wrogością do komunizmu). Znajomość z nim mogła drogo kosztować, zatem wielu jego dawnych przyjaciół przechodziło na drugą stronę, widząc go na ulicy. Zresztą i jego sposób bycia nie zachęcał do nawiązywania bliższych kontaktów — potrafił być szorstki, wyniosły, bezwzględnie krytyczny, wręcz szyderczy. Nie umiał rozmawiać z ludźmi, których nie cenił. Tych zaś, z którymi chciałby wejść w dyskurs, nie było wielu.
Przed wojną był znanym polskim komunistą. Porzucił ideologię, gdy tylko spostrzegł, że oparta jest na fałszywych założeniach — na kłamstwie, mówiąc wprost — którego tragiczną, ale przecież logiczną konsekwencją był stalinowski terror, oficjalnie przedstawiany jako wprowadzanie raju na ziemi.
Wat poczuł go na własnej skórze w sowieckich więzieniach, w których spędził blisko dwa lata, i na zsyłce. Wrócił odmieniony, nawet z etykietą pisarza religijnego czy katolickiego, przed którą bronił się, jak mógł, bo nie uważał jej ani za prawdziwą, ani za do czegokolwiek potrzebną.
Żyd z pochodzenia, z rodziny o pięknych chasydzkich tradycjach, częściej jednak zabierany był przez nianię do kościoła na nieszpory niż przez ojca do synagogi. Uważał się za niewierzącego, przyjmując postawę absolutnego sceptycyzmu, w której przecież długo nie wytrzymał, bo prowadziła wprost do uznania bezsensu życia, a przed tym mimowolnie się bronił.
W więzieniu na lwowskim Zamarstynowie, pierwszym, do jakiego trafił w styczniu 1940 roku, zrozumiał, że wiara chrześcijańska, którą dobrze już znał, a nawet religia katolicka, z którą nie miał dotąd szczęścia, to nie hipokryzja warszawskich kanoników ni sienkiewiczowsko-narodowa bigoteria; ani zapiekła antysemicka krucjata ks. Trzeciaka, ni infantylna dewocja Rycerza Niepokalanej. Tym bardziej nie teologiczne rozprawy i filozoficzne sylogizmy. To — po prostu — najgłębsze pragnienie człowieka, którego żaden oprawca nie jest w stanie zakazać, zabronić, zdusić; jedno z niewielu, pozwalających zachować godność nawet w największym upodleniu. To potrzeba, która będąc najbardziej wewnętrzną, domaga się uzewnętrznienia, wyrazu, gestu. Płakał, gdy współwięźniowie odmawiali na głos modlitwy i śpiewali maryjne pieśni, bo nie umiał się modlić. Leżąc na pryczy, powtarzał łacińskie średniowieczne hymny, Dies Irae i Stabat Mater, których uczono go jeszcze w gimnazjum; odnajdywał w nich także swoje cierpienie, ból rozłąki, niepokoju o los żony i dziecka.
Najpierw uwierzył w szatana, którego spotykał w czasie nocnych przesłuchań w pokoju enkawudzistów, realnego i namacalnego w swej sile i inteligencji, w precyzyjnie działającym mechanizmie Łubianki. A wtedy już tylko krok dzielił go od uwierzenia w Boga. Tyle że on, Aleksander Wat, jeszcze nie wierzył, że uwierzy.
Po wojnie skazano go na milczenie. Zbyt otwarcie mówił o kłamstwie komunistycznej ideologii i terrorze sowieckiej władzy. Poczucie obcości i odrzucenia, które było w nim zawsze, jeszcze się pogłębiło. Nigdy nie był „na czasie” — gdy kiedyś trzeba było być Polakiem-katolikiem, on uważał się za żydowskiego ateistę, a gdy teraz opłacało się być żydowskim komunistą, przyjął chrzest i uchodził za katolickiego dysydenta. Przekonania o niedopasowaniu i inności dopełniała niespotykana erudycja, w której nie miał równych, oraz trudny charakter. Potrafił zrazić się byle czym: drobnym gestem, przypadkowym słowem, jakimś estetycznym felerem... Miało się nieraz wrażenie, że te wszystkie urazy, kaprysy i rozdrażnienia, to odgradzanie się poprzez krytykę, szukanie dziury w całym, czepianie się szczegółu ze szkodą dla istoty rzeczy, są tylko pretekstem, przykrywką, mechanizmem obronnym przeciwko zbrataniu, uzależnieniu, związaniu, zamknięciu, postawieniu tego jednego brakującego kroku.
Odratowany po ataku epilepsji, przez lata zmagał się z lekkim paraliżem lewej części twarzy i okropnymi bólami głowy, które uniemożliwiały jakąkolwiek pracę. Medycy byli bezradni i poza podawaniem środków przeciwbólowych nie mieli pomysłu na leczenie. A chociaż zdiagnozowano jego chorobę jako zespół Wallenberga, sam Wat skłonny był uważać, że to pozostałość po sowieckich więzieniach, i bardziej niż lekarza potrzebowałby egzorcysty. Diabeł ukąsił do przed laty, w czasach flirtu z komunizmem, a przecież on łatwo nie wyrzeka się swych zdobyczy.
Znajoma zakonnica z Lasek wspomniała mu kiedyś o włoskim kapucynie-cudotwórcy, do którego ze wszystkich stron ciągną tłumy wiernych i wielu wraca uzdrowionych, a im bardziej władze kościelne próbują zrobić z niego szarlatana, tym większą cieszy się sławą.
Wat uwierzył, że zakonnik ze stygmatami uwolni go od cierpienia, jeśli nie fizycznego, to choćby duchowego. Ola tym razem była bardziej sceptyczna — dziwne, bo przecież to ona zawsze była bardziej otwarta na Boże działanie. Może dlatego, że wojenne przeżycia, tułaczka z kilkuletnim synem po stepach Kazachstanu w poszukiwaniu męża, otarcie się o śmierć z głodu i mrozu nauczyły ją, że tak naprawdę człowiekowi bardziej niż cudu, który uwalnia od cierpień, potrzeba siły pozwalającej te cierpienia na co dzień znosić. A może po prostu lepiej znała swego męża niż on sam i spodziewała się, że to znowu jakaś idée fixe, która rozbije się w zetknięciu z rzeczywistością, powszechnością, fizycznością i skończy kolejnym rozczarowaniem albo i większą katastrofą.
Jednak przyjaciele w Rzymie kusili opowieściami o niezwykłych uzdrowieniach za sprawą padre Pio. Zachęcał do podróży sam Ignazio Silone, pisarz i intelektualista, którego trudno podejrzewać o fanatyzm i wiarę w zabobony. Spośród jego znajomych wielu zawdzięczało kapucynowi powrót do zdrowia czy też pomoc w skomplikowanych sprawach. W Taorminie pewna właścicielka hotelu, która od lat organizowała pielgrzymki do San Giovanni Rotondo, wypożyczyła Watowi rękawiczkę stygmatyka, przesiąkniętą krwią i jodyną, którą całą noc przykładał do obolałej głowy, co jednak nie przyniosło żadnego skutku. Znajomy baron napisał mu list polecający do zakonników — klamka zapadła.
***
Do hotelu, gdzie taormiński baron zarezerwował im pokój, nie było daleko. Gdy odpoczęli nieco po podróży, wybrali się na zwiedzanie miasteczka, a potem do klasztoru, cztery kilometry nowo budowaną drogą, jeszcze niedawno przebiegającą przez puste pola, a teraz obrastającą domami, hotelami, restauracjami. Cud gospodarczy, który według prasy odmieniał powoli Włochy, tu już się dokonał i to bynajmniej nie za sprawą polityków czy ekonomistów.
Z daleka wzrok przyciągała monumentalna sylwetka szpitala z białego marmuru, oddanego do użytku przed dwoma laty, w której cieniu ginął nie tylko maleńki kościółek i klasztor, ale i nowy, większy kościół, jeszcze w budowie, w rusztowaniach, który pomieści tysięczne tłumy odwiedzające to święte miejsce.
List polecający zaadresowany był do ojca Agostina, dobrodusznego staruszka, wieloletniego przełożonego i spowiednika cudotwórcy. Wiekowy kapucyn przyjął ich życzliwie, świetnie znał francuski, obiecał pomoc w dotarciu do padre i tłumaczeniu z dialektu, jakim posługiwał się stygmatyk. Ustalili szczegóły pobytu, a potem przywołana zakonnica oprowadziła ich po olbrzymim, nowoczesnym i robiącym wrażenie szpitalu. Do hotelu wrócili na kolację, którą zjedli w sali wypełnionej nie tylko gośćmi, ale i tłumem miejscowych, schodzących się co wieczór na telewizję. Poprosili o obudzenie o czwartej rano i poszli do pokoju.
***
Mimo zmęczenia nie mógł zasnąć. Głowa bolała go coraz bardziej. Ból rozpychał czaszkę od środka, dobijał się do każdej kostki. Zażył lekarstwo i czekał. Wsłuchiwał się w równy oddech śpiącej żony. W sąsiednich, pewnie pustych pokojach, wiatr uderzał w niezamknięte okiennice. Szła burza. Zamknął oczy. Kiedy się ocknął, za drzwiami słychać było równomierne, głuche kroki strażnika. Tam i z powrotem, tam i z powrotem... Leżał w ciemności, nasłuchując. Po chwili dotarło do niego, że to tylko monotonny odgłos korytarzowego zegara. Obudził Olę. Dochodziła czwarta.
Gdy zeszli na ulicę, strumień postaci okutanych w szale, koce i pledy płynął w stronę klasztoru. Zimny wiatr ani na chwilę nie ustawał. W milczeniu doszli na kościelny plac. Do piątej zebrało się ze sto osób. Gdy otwarto bramę, wszyscy rzucili się do wejścia. Rwąca rzeka wciągnęła ich do środka, pchała to w jedną, to w drugą stronę. Uwolnili się z ciżby i zostali z tyłu. Walka o miejsca trwała dobrych parę minut, wśród krzyków dewotek i płaczu dzieci. Ludzie zajmowali każdy wolny skrawek podłogi, byle bliżej, najlepiej tuż obok ołtarza, na wyciągnięcie ręki. O piątej wyszedł do mszy padre Pio.
Wat wpatrywał się w niego z odległości może dziesięciu metrów. Ponad głowami widział spiczasto zakończony ornat i ręce w wełnianych półrękawiczkach, które opędzały się od chmary much. Rwetes ucichł, zakonnik modlił się długo i w skupieniu. Cierpiał. Z jego piersi od czasu do czasu wydobywał się spazm, a pochylona postać i rozpostarte ręce były jak wierzba płacząca z ulicy Rozbrat...
Gdy wracał do zakrystii, posługujący mu braciszek rękami rozgarniał nacierający z każdej strony tłum, bo wszyscy chcieli go dotknąć, pogłaskać, pocałować. Od ołtarza wyczytano nazwiska osób zgłoszonych do spowiedzi: mężczyźni spowiadali się w zakrystii, kobiety czekały na swoją kolej w kościele. Watowie wrócili do hotelu.
Przed dziewiątą byli ponownie w klasztorze. Ojciec Agostino wprowadził gościa z Polski za klauzurę, gdzie w korytarzu czekała już, w ustawionym szpalerze, niewielka grupa mężczyzn. Padre Pio wracał po spowiedzi do celi. Był poinformowany o wizycie gościa zza „żelaznej kurtyny”, bo zatrzymał się na chwilę, uśmiechnął, położył dłoń na jego głowie. „No i jakżeście się tam, w Polsce, pozbyli tych Rosjan?” — zapytał. Ale zanim ojciec Agostino przetłumaczył pytanie, a pisarz z Polski zdążył cokolwiek odpowiedzieć, chcąc przecież rzecz wyjaśnić dogłębnie i z niuansami, padre pobłogosławił go i odszedł.
Emocje opadły. Wat wyszedł przed kościół tyle samo przejęty, co poirytowany. Miał nadzieję usłyszeć coś więcej niż stereotypowe pytanie, takie samo, jakie zadawali mu sprzedawcy błyskotek na weneckim Rialto. Spodziewał się, że słynny cudotwórca, o którym mówią, że ma dar czytania w sercach, dojrzy, co dzieje się w jego skołatanej duszy. Ale może spodziewał się zbyt wiele po krótkim spotkaniu? Mimo narastającego rozdrażnienia, mimo przerażonego spojrzenia żony, która już widziała, że sprawy idą w złym kierunku, czuł, że jakaś dziwna siła każe mu się zatrzymać, cofnąć, spróbować jeszcze raz, inaczej. Wrócił do kościoła. Poszedł prosto do zakrystii, gdzie zapisywano na następny dzień do spowiedzi.
Wracali powoli do hotelu. Minęli szpital, w którym, jak wcześniej zauważyła Ola, nie było ani jednego kwiatka. Ludzie mówili, że padre Pio jest skłócony z naczelnym lekarzem i od blisko pół roku ani razu nie odwiedził chorych czekających na jego błogosławieństwo. Potem szli ulicą wśród ponurych hoteli, stawianych byle jak i byle gdzie, aż do miasteczka pełnego pielgrzymów, chromych i pokręconych, ociemniałych i sparaliżowanych, na wózkach, łóżkach i o kulach, z gorączką w oczach, z rozpaloną nadzieją na cud, którzy tłoczyli się przy straganach i sklepikach z obrazkami „świętego”, z książkami zakazanymi przez Watykan, a kupowanymi tak przez świeckich, jak i duchownych. Patrzyli na kupców zacierających ręce i przeliczających po wielekroć pieniądze, upychane po kieszeniach, portfelach, woreczkach. Oglądali te stodoły i stajnie zamieniane na dormitoria, fortuny zbijane w jedną noc.
A jego myśl ciągle wracała do tego chłopskiego świątka, jakich w średniowieczu spotkać można było w każdej prowincji, ba, w każdym klasztorze. Dlaczego właśnie on miał być lekiem na chorą duszę i obolałe ciało? Czy dlatego, że upodobnił się do Chrystusa i krew broczy z jego rąk i nóg? Że żyje wiarą prostą i mocną, jakiej dziś już się nie spotyka?
Dlaczego właśnie on miałby znać odpowiedź na te wszystkie pytania i wątpliwości, które pochowały się w zakamarkach głowy i czają się, jak drapieżne ptaki, by znienacka atakować? Dlaczego miałby wyjaśnić to, co niewyjaśnialne: Skąd zło? Który Bóg prawdziwy? Gniewny i mściwy — żydowski, czy łagodny i miłosierny — chrześcijański? I gdzie On był, gdy budowano Auschwitz i Kołymę...
***
Aleksander Wat zmarł we Francji w 1967 roku. Po śmierci w jego papierach znaleziono — jako część obszerniejszego rozważania na temat religii — krótkie wspomnienie z odwiedzin u Ojca Pio. Całość dołączono do niezwykłego „mówionego pamiętnika”, nagranego przez Czesława Miłosza i wydanego drukiem pod tytułem „Mój wiek”. Pisarz zanotował:
„Nazajutrz odepchnął mnie od konfesjonału z krzykiem, kiedy dowiedział się, że ani razu się nie spowiadałem. I ta jakaś przytłoczona góra Gargan, okryta ubogą ruiną, to kramarskie miasteczko, wysuszeni, spaleni od słońca proletariusze wiejscy, ciężko ubijający szosę, moja nieuleczalna choroba psychosomatyczna, nieznośna woń jodyny i zakrzepłej krwi, cierpienia padre Pio podczas godzinnej mszy w kościółku, gdzie i muchy, i rozkrzyczani wierni byli diaboliczni, i bóle, bóle i — nie będzie cudu! — czułem się odtrącony przez Boga, skazany na mękę wiekuistą”.
Wspomnienie zaczyna się zdaniem zwiastującym tragiczne zakończenie: „Jak często spotykałem właśnie śród pobożnych dusze naturaliter chrześcijańskie! I odwrotnie, rzadko widziałem dusze tak antychrystusowe, jak osławiony padre Pio” (A. Wat, Mój wiek, t. II, s. 321 nn.).
Edward Augustyn
„Głos Ojca Pio” (nr 53/2008)
opr. mg/mg