Chrześcijaństwo nieraz oskarżane jest o cierpiętnictwo - jednak prawdziwa chrześcijańska duchowość to duchowość paschalna, której sensem jest zwycięstwo nad cierpieniem i śmiercią
Nic dziwnego, że chrześcijaństwo nieraz oskarżane jest o cierpiętnictwo i nadmierne eksponowanie negatywnej strony życia, skoro więcej uwagi poświęcamy męce i cierpieniu, niż przebudzeniu się do nowego życia i przyjmowaniu nowego ducha. Co zatem więzi nas w przeszłości i odgradza od prawdziwego bycia tu i teraz?
Hebrajskie słowo „pascha” oznacza przejście. Dla Izraelitów święto Paschy było pamiątką uwolnienia narodu wybranego z egipskiego domu niewoli. Dla chrześcijan w centrum tajemnicy paschalnej znajduje się zbawcza ofiara Jezusa uwieńczona Jego zwycięskim zmartwychwstaniem. Już na kartach Ewangelii widzimy, że uczniowie potrzebowali czasu, aby dojrzeć do przyjęcia i zrozumienia tej tajemnicy. Pascha także dla nas może oznaczać duchowy proces odrodzenia, ale tylko wtedy, kiedy wejdziemy w jej wyzwalającą dynamikę.
Przeżywając co roku Triduum Paschalne, na ogół najbardziej koncentrujemy się na męce i śmierci Jezusa. Jest to zrozumiałe, gdy się uwzględni logikę czterdziestodniowego Wielkiego Postu (wraz z cotygodniową drogą krzyżową i gorzkimi żalami), a potem samego Triduum Sacrum, w którym do tajemnicy zmartwychwstania prowadzi najpierw Wielki Czwartek (z Ostatnią Wieczerzą i pojmaniem Jezusa), następnie Wielki Piątek (z męką, ukrzyżowaniem i śmiercią Jezusa) oraz wymowne milczenie Wielkiej Soboty (gdy Jezus zstępuje do otchłani). Trudno więc po tych jakże intensywnych pasyjnych wrażeniach równie mocno przeżywać dalszą część tajemnicy — Zmartwychwstanie Jezusa, a następnie po czterdziestu dniach Wniebowstąpienie i wreszcie Zesłanie Ducha Świętego.
Jako że pierwsze z tych wydarzeń zbawczych pięknie są podkreślone w liturgii przez wigilię paschalną i rezurekcję, pozostałe trudniej nam przeżywać równie uroczyście, a jeszcze trudniej zobaczyć je we właściwej dynamice czasowej i powiązać z życiowym doświadczeniem. Bez tego jednak niełatwo nam będzie wejść w autentyczną duchowość paschalną, do której wszystkie te tajemnice zapraszają. Nic więc dziwnego, że chrześcijaństwo nieraz oskarżane jest o cierpiętnictwo i nadmierne eksponowanie negatywnej strony życia, skoro więcej uwagi poświęcamy męce i cierpieniu, niż przebudzeniu się do nowego życia i przyjmowaniu nowego ducha, który jest nam oferowany.
Zalecany powyżej proces duchowy trafnie opisał kanadyjski oblat Maryi Niepokalanej, specjalista w dziedzinie duchowości i wykładowca, o. Ronald Rolheiser w książce „W poszukiwaniu duchowości XXI wieku”. Wyróżnia on pięć ważnych etapów, które trzeba przejść, aby móc radować się nowym życiem i przeżywać je w nowym duchu: Wielki Piątek, Niedzielę Wielkanocną, czterdzieści dni po Zmartwychwstaniu, Wniebowstąpienie oraz Zesłanie Ducha Świętego. Każdy z tych etapów wiąże się z ważnym procesem duchowym i psychicznym, który winien mu towarzyszyć.
Zastosowanie się do tych wskazań stanowi doskonałą odtrutkę na wszystkie resentymenty i życiowe urazy skłaniające do nadaremnych prób powrotu do przeszłości i bezowocnych poszukiwań straconego czasu. Każdy z nas przeżywa nieraz takie stany i dobrze jest się sobie przyjrzeć, aby stwierdzić, czy aby nie więżą nas one w przeszłości i nie odgradzają od prawdziwego życia tu i teraz.
Na ogół początek resentymentów związany jest z poważnymi zmianami w naszym życiu, które stawiają przed nami nowe wymagania. Nieraz ciążą nam one tak bardzo, że łatwiej w wyobraźni nieustannie powracać z tęsknotą do „starych dobrych czasów”, niż podejmować wysiłek ponownego zorganizowania swojej rzeczywistości na nowych zasadach.
Przykładów zmian można znaleźć bez liku. Od takich, które towarzyszą naszym naturalnym poszukiwaniom swojego miejsca na ziemi, jak: wyjazd z domu rodzinnego na studia (zanim dojdziemy do stanu aklimatyzacji w nowym miejscu) czy zakończenie szkoły i konieczność podjęcia pracy (zanim stanie się ona naszą codzienną rutyną). Spotykają też nas nieraz niespodziewane zmiany, które wiążą się z zawodowymi perturbacjami, jak: utrata pracy i konieczność ponownej odpowiedzi na pytanie: kim jestem i co chciałbym robić w dalszym życiu.
Do wstrząsów szczególnie sprzyjających powstawaniu resentymentów można zaliczyć też poważniejsze życiowe kryzysy, które związane są z więziami z innymi ludźmi, np. zawody miłosne spowodowane rozpadem związku czy też problemy w małżeństwie wynikające z rutyny, która okazuje się daleka od wcześniejszych wyobrażeń i młodzieńczych nadziei. Podobny charakter mają też kryzysy pojawiające się w życiu zakonnym czy kapłańskim, kiedy okazuje się, że szara codzienność daleka jest od wytęsknionych i wyśnionych ideałów. Wreszcie kryzys może zostać spowodowany śmiercią bliskiej osoby, której odejście nagle pozostawia wielką wyrwę w życiu i zmusza do zmierzenia się z samotnością i odnalezienia w niej nowego sensu.
Wszystkie te traumatyczne sytuacje łączy wspólny mianownik: trudno w nich otwierać się na nową rzeczywistość, a łatwiej próbować zatrzymać czas i nieustannie wracać do przeszłości, z czym wiąże się albo niebezpieczeństwo życia pozornego, mającego charakter wegetacji, albo — w skrajnych przypadkach — wręcz odmowy realnego życia.
Powrót do życia po realnej lub wydumanej (bo taki charakter ma nieraz pożegnanie się z iluzją o własnej wielkości) stracie wymaga przejścia przez wspomniane etapy drogi paschalnej.
Co ciekawe, wszystkie te fazy musieli przejść również uczniowie Jezusa, aby móc naprawdę przyjąć nowe życie i zacząć zgodnie z testamentem Mistrza budować nową rzeczywistość Kościoła. Tragiczna śmierć Jezusa była przecież dla nich tak wielkim wstrząsem, że potrzebowali czasu, by odpowiednio „przepracować” przeżytą traumę. Musieli przy tym ominąć wszystkie mielizny i niebezpieczeństwa związane z osunięciem się w bierność i pozorne życie. Jeśliby pozostali tylko na etapie tkliwych wspomnień o „starych dobrych czasach”, kiedy jeszcze był z nimi Jezus, albo poprzestali na nieustannych dywagacjach „co by było, gdyby...”, z pewnością dziś nikt by już nie pamiętał niewielkiej żydowskiej sekty, której założyciel uzurpował sobie rolę mesjasza, ale został zabity. Tak zakończyłby się ten „drobny epizod historyczny”.
W przypadku uczniów Jezusa pierwszy etap duchowego paschalnego procesu wiązał się z uznaniem śmierci Jezusa. Dla nich był to fakt niepodważalny. Jako świadkowie pojmania uczestniczyli w nadciągającym dramacie, choć nie wszystkim wystarczyło odwagi, aby podążyć za Mistrzem aż na Golgotę. Piotr szedł za nim do czasu zdemaskowania go przez służącą. Tylko Jan pozostał przy Jezusie do końca wraz z Maryją i Marią Magdaleną. Ich świadectwo o zgonie Jezusa z pewnością było wiarygodne dla wszystkich uczniów i nikt nie poddawał w wątpliwość w ich czasach tego faktu.
Jakie odniesienie do nas i naszego życia może mieć ta tajemnica? W sensie teologicznym śmierć Jezusa jest oczywiście ofiarą za nasze grzechy i odkupieniem nas spod władzy Prawa. Natomiast w kontekście zarysowanej wyżej psychologicznej dynamiki wydarzenie to rzuca światło również na nasze doświadczenie obumierania. Nieraz w przypadku jakieś życiowej straty próbujemy nie przyjmować jej do wiadomości. Łudzimy się, że jest ona chwilowa, a nasze życie zaraz wróci na dawne koleiny. Najbardziej uwidacznia się to w przypadku zawiedzionych nadziei, gdy to, o czym marzyliśmy i co wydawało się być w zasięgu naszych możliwości, okazało się nieosiągalne. Łatwiej wtedy podsycać złudzenia, że nasza porażka jest tymczasowa, niż pozbyć się złudzeń i zacząć żyć bez nich.
Warunkiem kontynuacji rozwoju jest uznanie prawdy o ostatecznej utracie tego, co było. Inaczej grozi nam niebezpieczeństwo, że zaczniemy wszystkie siły angażować w pielęgnowanie pozorów, a stracimy z oczu realne perspektywy rozwoju i zamkniemy się na życie, które mimo straty może być ciągle naszym udziałem.
Drugi etap w przypadku Jezusa i Jego uczniów wiąże się z doświadczeniem zmartwychwstania. Jezus zwycięża śmierć, trzeciego dnia zmartwychwstaje, jak zapowiedział wcześniej, ale uczniowie początkowo mają wielką trudność w uznaniu tego faktu. Nic w tym dziwnego, bo nawet pierwsze ewangeliczne opisy mają raczej charakter opisu „procesu poszlakowego” niż jednoznacznego naukowego dowodu. Najpierw pojawia się informacja o tajemniczym zniknięciu ciała Jezusa (co przecież różnie można interpretować), potem wieść o zmartwychwstaniu przynoszą apostołom kobiety, które w tamtych czasach — delikatnie mówiąc — nie były powszechnie uznawane za wiarygodne źródło informacji, do tego stopnia, że nie mogły zeznawać w sądzie jako świadkowie. Następnie do pustego grobu biegną Piotr i Jan, ale tylko „uczeń, którego Jezus miłował”, po odnalezieniu płócien i chusty „ujrzał i uwierzył”. Dopiero po tej, jakże dramatycznej próbie wiary Jezus ukazuje się apostołom, ale nie wszystkim: znowu śledzimy zmagania Tomasza, który czuł się boleśnie pominięty.
Wszystkie te wydarzenia aż nadto dobitnie ukazują, jak trudno w obliczu traumy spowodowanej odejściem bliskiej osoby uwierzyć w dalszą, bo ukrytą, ciągłość jej i własnego życia. „Życie zmienia się, ale się nie kończy” — łatwiej uwierzyć w prawdziwość tej sentencji, kiedy ma ona dla nas charakter czystej teorii, trudniej, kiedy sami musimy dochodzić do wiary w to, że jest ona prawdziwa także w sytuacji żałoby.
Jezus zwyciężył śmierć i ten fakt ma rzucić światło także na nasze doświadczenia. Każda życiowa strata ma w sobie coś ze śmierci. Wszyscy podlegamy nieustannemu procesowi przemijania, który musi wiązać się ze stopniową utratą młodości, sił fizycznych, urody, sprawności. Nie znaczy to, że nie mamy dbać o zdrowie, ale obsesyjna walka o wieczną młodość musi skończyć się porażką, bo prędzej czy później trzeba przyjąć do wiadomości, że żadne kosmetyki, diety czy ćwiczenia nie są w stanie definitywnie odwrócić upływu czasu.
Z czasem zawężeniu ulegają też nasze możliwości rozwoju i zdobywania coraz to nowych zawodowych terytoriów. Oczywiście, znowu można kreować się na młodzieniaszka, który całe życie ma przed sobą, ale z upływem lat taka poza okazuje się tragikomiczna. Możemy zatem albo oglądać się wstecz za tym, co minęło, albo patrzyć z nadzieją w przyszłość i próbować przyjąć nowe życie, które jest przed nami.
Trzeci etap w przypadku apostołów trwał aż czterdzieści dni. Wiele Jezusowych wizji było potrzebnych, aby apostołowie uznali fakt zmartwychwstania i odrzucili pokusę żywienia płonnej nadziei, że Jego zwycięstwo nad śmiercią oznacza również ich zwycięstwo i pozostaje im już tylko „odcinanie kuponów” i „dzielenie stanowisk” w nowo założonym królestwie Bożym. Potrzebowali czasu, aby zrozumieć, że zmartwychwstanie Jezusa jest dla nich zaledwie zapowiedzią możliwości zwycięstwa, jeśli pójdą dalej za Mistrzem i przyjmą plan, który im przygotował. Wiąże się to z zaakceptowaniem nowej formy obecności Jezusa wśród nich: Mistrz na co dzień nie będzie już im towarzyszył, jadał z nimi i na bieżąco rozwiewał wszystkie ich wątpliwości i dylematy. Po zmartwychwstaniu Jezus pojawia się tylko okazjonalnie i to w takiej postaci, że czasem niełatwo Go rozpoznać. Dzieje się tak podczas pierwszego spotkania z Marią Magdaleną, a także wtedy, gdy Kleofas wraz z drugim uczniem spotkał Jezusa w drodze do Emaus, a nawet w przypadku Piotra nad Morzem Tyberiadzkim. Tylko Jan ze swoją niezwykłą duchową intuicją potrafi na widok Jezusa od razu wykrzyknąć: „To jest Pan!”. Uczniowie potrzebują aż czterdziestu dni, aby okrzepnąć w wierze, że zmartwychwstanie naprawdę się dokonało i to oni muszą teraz ponieść dalej orędzie o zbawieniu.
W odniesieniu do naszego życia etap ten wymaga, aby po uznaniu rzeczywistej straty przyjąć do wiadomości, że nasze życie musi toczyć się dalej. Wiąże się z tym codzienne mozolne wychodzenie ku nowemu. Tylko konkretne zaangażowanie może pomóc nam zapanować nad pragnieniem życia przeszłością i zwrócić nas ku przyszłości. Musimy na nowo zacząć organizować sobie życie po stracie, bo tylko wtedy będziemy potrafili na powrót twórczo zadomowić się w nowej rzeczywistości.
Kluczowy w tym procesie jest etap czwarty, którym dla uczniów było wniebowstąpienie Jezusa. Jego okazjonalna obecność wśród nich po zmartwychwstaniu, choć ważna i potrzebna, ciągle mogła zawracać ich do dawnego sposobu reagowania i płonnej nadziei, że Mistrz na nowo ich zjednoczy i osobiście poprowadzi do zwycięstwa. Wniebowstąpienie zmusza ich jednak do definitywnego pożegnania się z tą mrzonką, a aniołowie w tej scenie nieprzypadkowo ich strofują, by nie poprzestawali na patrzeniu w niebo, lecz zeszli z góry i oczekiwali na przyjście nowego Pocieszyciela.
Dla nas etap ten oznacza definitywne porzucenie myśli, że będziemy w stanie wskrzesić przebrzmiałą przeszłość i żyć jak dawniej. Musimy zaakceptować to, że aby na nowo odnaleźć radość życia, trzeba otworzyć się na przyszłość i postarać się zacząć funkcjonować w niej na nowy sposób. Nie oznacza to całkowitego zerwania z przeszłością, ale twórcze rozwinięcie posiadanego dziedzictwa już na własną odpowiedzialność. Wymaga to rewizji życia i nowej formy zaangażowania.
Ostatni etap opisywanego procesu to zesłanie Ducha Świętego. Jezus wielokrotnie mówił, że pożyteczne jest Jego odejście, bo tylko wtedy będzie możliwe posłanie Pocieszyciela. Uczniowie po przejściu czterech etapów drogi paschalnej byli prawie gotowi do podjęcia Jezusowej misji. Brakowało im tylko jednego: mocy z wysoka, która przełamie ich lęki i sprawi, że odważnie zaczną podejmować nowe życie w nowym duchu. Opis Pięćdziesiątnicy w piękny sposób obrazuje tę ich ostateczną przemianę.
Obserwacja dziejów pierwotnego Kościoła pokazuje, że apostołowie stawali przed wieloma problemami i decyzjami, które wymagały odmiennego podejścia od dotychczasowego: nie wystarczyło powrócić do nauczania Mistrza, bo On sam działał niemal wyłącznie w obrębie terytorialnym i kulturowym narodu izraelskiego. Gdyby apostołowie pozostali na tym poziomie funkcjonowania, chrześcijaństwo nie potrafiłoby nawiązać dialogu kulturowego z tradycjami obecnymi w basenie Morza Śródziemnego, a to wymagało działania w nowym duchu. Potrzebna była nowa wizja, która z jednej strony nie zaprzeczałaby otrzymanemu depozytowi wiary, a z drugiej twórczo go rozwijała w sposób adekwatny do nowych społecznych i kulturowych wyzwań.
Również w naszym przypadku Pięćdziesiątnica jest szansą na podjęcie nowego życia w nowym duchu: to ukoronowanie procesu, który sprawia, że nasza wcześniejsza strata okazuje się niejako błogosławiona, bo otwiera nas na nową wrażliwość i daje możliwości rozwoju. Również w naszym przypadku nie chodzi o przekreślenie dziedzictwa czy powierzchowne zaprzeczanie stracie. Idzie o takie oparcie się na przeszłości, by w sposób twórczy i nowatorski odpowiadać na potrzeby współczesności. Wszystkim nam grozi zamknięcie się w dobrze znanych schematach i formach postępowania. Wówczas zaczynamy tracić kontakt z rzeczywistością i przestajemy odpowiadać na jej bieżące potrzeby. Innym niebezpieczeństwem na tym etapie bywa próba życia duchem nowinkarstwa i całkowitego zerwania z dziedzictwem.
„Jeśli ziarno pszenicy, wpadłszy w ziemię, nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeśli obumrze, przynosi plon obfity” — nauczał Jezus (J 12,24). Z tą duchową dynamiką wielokrotnie możemy spotkać się w naszym życiu. Ważne, byśmy nie poprzestali na którymś z etapów przemiany, ale szli do końca zgodnie z paschalną dynamiką.
„Głos Ojca Pio” [74/2/2012]
opr. mg/mg