Rozmowa o ciszy i gadulstwie
Gdzieżby indziej szukać ciszy, jeśli nie w murach klasztoru i kogo o nią pytać, jeśli nie mnicha? Chciałbym trochę skorzystać z długoletniego doświadczenia Ojca i w tej dziedzinie.
- Słowa „cisza" w regule benedyktyńskiej nie ma, jest natomiast słowo „milczenie". Mimo iż te dwa pojęcia odrobinę się różnią, to jednak współbrzmią ze sobą i myślę, że możemy je stosować wymiennie. Nasz założyciel św. Benedykt mówi po prostu, że mnich powinien w każdym czasie zachować milczenie. Zatem mówimy tylko wtedy, kiedy jest to konieczne np. w związku z naszą codzienną pracą i funkcjonowaniem klasztoru, czy kiedy głosimy rekolekcje. Staramy się też, aby w klasztorze nie panowała atmosfera jarmarku, ale wyciszenia. Jednak to klasztorne milczenie nie przychodzi łatwo; stopniowo się do niego dojrzewa.
Muszę powiedzieć zupełnie szczerze, że początkowo byłem uważany za gadatliwego mnicha. Jako były ksiądz diecezjalny miałem bowiem wciąż tę manierę, że trzeba każdemu zawsze życzliwie powiedzieć jakieś dobre słowo, no i czasem tych słów było nawet za dużo. Dopiero z czasem zacząłem nabierać przekonania do ciszy. Teraz oczywiście też lubię mówić, ale bardzo się cieszę, kiedy mogę milczeć; wyciszyłem się i doceniam wartość milczenia.
Zresztą nie tylko mnisi potrzebują ciszy. Jestem przekonany, że jest ona niezbędna każdemu dla zachowania równowagi psychicznej. Potrzeba nam takiej chwili wyciszenia w ciągu dnia na przeżycie swoich smutków, radości, sukcesów czy klęsk w ciszy swojego ja; na uporządkowanie swojego wnętrza. A już dla człowieka wierzącego cisza ma nadzwyczajny charakter, swój głębszy sens; jest po prostu nieoceniona. Wtedy staje się ona przestrzenią, którą wypełnia Bóg i Jego miłość.
Trudno jednak żyć w świecie tak jak to ma miejsce w klasztorze. Trudno w codzienności znaleźć i zachować klimat milczenia.
- Niektórzy uważają, że jeśli będzie się dużo milczało, to wtedy nastąpią trudności z nawiązywaniem kontaktów międzyludzkich. Według mnie jedno drugiemu absolutnie nie przeszkadza. My często boimy się milczeć, zwłaszcza w czyjejś obecności. Jesteśmy wtedy skrępowani, wydaje się nam, że powinniśmy mówić. A chwila ciszy to naprawdę nic złego. Natomiast bardzo wielu ludzi rozmawiających ze sobą np. w rodzinach, wiem to ze swojego doświadczenia kaznodziei i rekolekcjonisty, skarży się na to, że wszystkie ich rozmowy to spieranie się, kłótnie, wymyślanie sobie, wypominanie błędów i że w takiej sytuacji to już lepiej byłoby milczeć. Ale takie milczenie jest złe.
Czyli milczenie nie zawsze jest cnotą?
- Tak, bo to złe milczenie oznacza niechęć, obojętność i złość. Wyraża postawę: ja ci nie mam nic do powiedzenia. Takie milczenie rodzi złowrogą wręcz ciszę. Przykładem tego są choćby tzw ciche dni między małżonkami. Można powiedzieć, że jest to milczenie tylko zewnętrzne, bez wewnętrznej ciszy. To szatański wynalazek, wypaczenie w stosunku do Bożej ciszy w duszy człowieka. Bardzo to zła cisza, która dzieli ludzi; tak jak i złe gadanie.
Również mowa może być zła, niszcząca, niemądra, wprowadzająca w błąd, w jakiś sposób manipulująca człowiekiem. I to właśnie ona jest dzisiaj często przyczyną zrywania więzi międzyludzkich. Potrzeba nam więc mowy, ale dobrej: „Niech ani jedno słowo nie będzie złe, niech ani jedno słowo nie czai się do skoku, niech nie rani, niech nie zabija" - jak pisał Brandstaetter. Prawda jest bowiem taka, że najczęściej ten, kto nie umie milczeć, to też nie wnosi za wiele dobra swoją mową. Dziwią się potem, że człowiek, który nie miał właściwie nic do powiedzenia, mówił o tym przez pół godziny. Natomiast jeśli ktoś umie milczeć, to jest nadzieja, że jak już później coś powie, to będzie to interesujące; będzie w tym głębia.
Posiadanie wewnętrznej ciszy, umiejętność milczenia, pozwala poczekać z mówieniem, zastanowić się, czy jest to akurat teraz konieczne, czy moje słowa kogoś nie zranią, nie przyniosą złego owocu; pozwala pomyśleć, czy może nie warto by powiedzieć tego później, już bez zbędnych emocji. Dzięki temu nieraz uniknie się wiele złego.
Zanim się zacznie mówić, warto też chyba posłuchać, co ktoś ma nam do powiedzenia.
- Na pewno, bo cisza to również umiejętność wysłuchania drugiego człowieka. Trudno jest przebywać dłuższy czas z kimś, kto w ogóle nie słucha, tylko mówi swoje i to często bez liczenia się z tym, czy to rozmówcę interesuje, czy nie. Ludzie, którzy nie potrafią słuchać, nie mają w sobie ciszy wewnętrznej, że tak powiem „eksportowej", która jest nastawiona na to, ażeby przyjąć drugiego człowieka i to co ma do powiedzenia, co go nurtuje, co jest dla niego ważne. Takie osoby często kiedy milczą, czują się bezradne, nie są sobą. Aby się realizować, muszą mówić.
Ale są i tacy ludzie, którzy odwiedzają klasztor Ojców z własnej woli, właśnie po to, aby pomilczeć w ciszy?
- Tak, i to nie tylko nasz klasztor. Wiele wspólnot zakonnych prowadzi różnego rodzaju rekolekcje, chociażby ignacjańskie, których podstawą jest milczenie. Ludzie bardzo przeżywają i doceniają to doświadczenie ciszy, bo nie wytrzymują już ciągłego „atakowania" przez gadanie, „bombardowania" informacjami. A takie wyciszenie, zatrzymanie się, połączone z ćwiczeniem duchowym, bardzo pomaga znaleźć także w codziennym życiu chwilę ciszy dla siebie.
Lecz wspominał Ojciec, że to doświadczenie ciszy z początku wcale nie jest takie łatwe.
- Owszem, wtedy okazuje się bowiem, że sam dla siebie nie stanowię zbyt ciekawego towarzystwa, że nie mam o czym ze sobą milczeć. „A u was tu zawsze tak cicho?", pytają odwiedzający nas; cisza początkowo aż „uderza" człowieka. Warto jednak odkrywać w sobie potrzebę ciszy, dojrzewać do niej. Przynosi ona bowiem wiele pokoju, umożliwia podejmowanie mądrzejszych decyzji, pozwala poznać siebie i drugiego człowieka. Wymaga to podjęcia jakiegoś wysiłku, ale przez to jest tym cenniejsze. Takimi „strefami ciszy" w dzisiejszym świecie są m.in. właśnie klasztory i kościoły. Wchodząc do nich, wchodzi się jakby w ciszę, w przestrzeń wypełnioną Bogiem. Cisza miejsca świętego to coś zachwycającego!
Chyba każdy, będąc w pustym kościele, choć raz w życiu doświadczył uroku tej ciszy miejsca świętego. Ale nie zawsze mamy tak idealne warunki do modlitwy i wtedy pełno w niej rozproszeń i rozbieganych myśli.
- W naszym życiu zakonnym jest dość dużo czasu przeznaczonego na modlitwę, także tą wspólną, chórową. Ważne jest jednak, aby była ona, można tak powiedzieć, „obramowana" ciszą. Dlatego mamy tzw. przedchórze, miejsce, w którym według starej tradycji benedyktyńskiej także zachowywało się milczenie, żeby nie wchodzić do chóru zakonnego na modlitwę rozgadanym, roześmianym, wprost od innych zajęć. Właśnie ta cisza przygotowuje nas wewnętrznie do modlitwy, dzięki czemu później łatwiej już o większe skupienie. Św. Karol Boromeusz mówił wprost: „Narzekasz na to, że przy świętych czynnościach jesteś rozproszony? A pomyśl, co robiłeś przedtem?". Musimy bowiem dać sobie czas na wyciszenie się, wejście w nastrój modlitewnego spotkania z Bogiem. A kiedy zaczynamy modlitwę „z marszu", wyrwani z naszych codziennych spraw i obowiązków, to nabożeństwo, jeśli jest krótsze, może się skończyć, zanim zdążymy się skupić. Trudno się wtedy dziwić pojawiającym się rozproszeniom. Dotyczy to zresztą wszystkich: świeckich, zakonników, księży; nikt nie jest wolny od tego zagrożenia.
Wyciszenie powinno także wieńczyć modlitwę. Jeżeli bowiem naprawdę głęboko przeżyło się liturgię, czy jakąkolwiek modlitwę, wtedy człowiek wychodzi z niej jakby „oczarowany", pod wrażeniem tego, czego doświadczył. Podobną sytuację możemy zaobserwować także po filmach w kinie, czy koncertach, gdzie doświadczamy przeżyć jedynie świeckich. Po niektórych ludzie głośno biją brawo, po innych siedzą w milczeniu, wychodzą w ciszy, skupieniu, zamyśleni nad tym, co widzieli i słyszeli. Doznane przeżycia wciąż są obecne w ich sercach, co świadczy o pewnej głębi człowieka.
Z tego co Ojciec mówi, cisza okazuje się niezbędna w różnych wymiarach naszego życia. Jak jednak zacząć się jej uczyć, by dojść do jej zrozumienia?
- Gorąco zachęcam wszystkich do zastanowienia się, w jaki sposób mogę dojrzewać w moim umiłowaniu ciszy, potrzebie ciszy. Ale tutaj każdy już musi odkryć własną drogę dochodzenia do niej. Każdy z nas żyje bowiem w swoim środowisku, ma inne potrzeby. Trudno więc o jakąś jedną receptę dla wszystkich.
Na początek warto jednak na pewno zacząć od odwiedzenia kościoła (na szczęście wiele z nich jest otwartych w ciągu dnia) i zobaczyć, czy jak posiedzę w nim w ciszy 10 minut, to zacznę się wściekać, czy nie. Potem praktykę tę należy w miarę możliwości regularnie powtarzać, aby z czasem, powoli zacząć doceniać, smakować ciszę panującą wokół mnie, a później i we mnie. Także w domu, jeśli domownicy mają trochę głębszego życia wewnętrznego, można zrobić sobie nieraz takie chwile ciszy - telewizor nie musi przecież być cały czas włączony. W ten sposób z czasem przestaniemy traktować ciszę jako jakiś stan dziwny, nienormalny; przestanie nas ona krępować. Dobrze jest również wziąć udział w rekolekcjach, na których oprócz różnych zwyczajnych zajęć, konferencji, czasu wolnego, są chwile przeznaczone na ciszę i skupienie. W naszych parafiach coraz częściej podejmowane są całodzienne adoracje Najświętszego Sakramentu. To świetna okazja, aby wstąpić do kościoła, wygospodarować chwilę wolnego czasu na cichą modlitwę. Nie żeby zaraz cały dzień spędzić na kolanach, bo adoracji, bycia w milczeniu przed Bogiem, trzeba uczyć się po trochu.
I jeszcze jedna ważna uwaga: cisza to nie bezczynność. Wydaje się, że w dzisiejszym świecie liczą się tylko ludzie czynu, którzy tak naprawdę popadają po prostu w pracoholizm. Kiedy bowiem rąbie się drzewo, trzeba od czasu do czasu naostrzyć siekierę. A jeśli nie ma się na to czasu, bo się rąbie, to w końcu narzędzie nam się stępi i robota nie będzie szła. Znajdźmy więc koniecznie czas na ciszę
opr. mg/mg