O pielgrzymowaniu - studentka UJ, należy do Duszpasterstwa Akademickiego „Beczka" w Krakowie
Sądząc po publikacjach, także tych wirtualnych, systematycznie rośnie zainteresowanie Polaków odbyciem pielgrzymki do Santiago de Compostela. Zorganizowane wyjazdy oferują już nawet biura podróży; widziałam polskie zaproszenie do odbycia rowerem Camino (droga, szlak albo po prostu pielgrzymka do Santiago de Compostela). Gdy my wybieraliśmy się na Jakubowy szlak, a był to rok 2004, udało się zdobyć stosunkowo niewiele informacji. Zdawaliśmy sobie sprawę, że jest to tzw. Rok Święty, w którym liturgiczne wspomnienie św. Jakuba przypada w niedzielę i wtedy miejsce jego legendarnego grobu przeżywa prawdziwe oblężenie wiernych z całego świata. Do wspomnień i rad naszych przyjaciół, którzy trafili na Camino przed nami, dodaliśmy swoje wyobrażenia, plany i pomysły. A przede wszystkim głęboko chowane ponaglenie, by wreszcie wyjść z ziemi rodzinnej, a dla każdego z nas było to gdzieś indziej, w innym mieście, a nawet kraju.
Zanim jeszcze stanęliśmy na ubitym szlaku Camino o charakterystycznym rdzawo-czerwonym kolorze, św. Jakub wspierał nas w nieco chaotycznych przygotowaniach. Do ostatniego niemal dnia nie wiedziałam, jak, skąd i z kim pójdę. Kilka miesięcy wcześniej swoim pragnieniem wyruszenia do Santiago podzieliłam się z przyjaciółką i to wraz z nią planowałyśmy podróż do Hiszpanii. Czas niestety nie pozwalał, by wedle średniowiecznego zwyczaju pieszą pielgrzymkę rozpocząć już na progu własnego domu. Dosłownie kilkanaście dni przed datą zarezerwowanego lotu dowiedziałyśmy się, że „znajomi znajomych" w podobnym terminie planują odbyć pielgrzymkę podobną trasą. Szybka wymiana e-maili, mała korekta planów, jakieś kompromisy pozwoliły skompletować niewielką grupkę ludzi, którzy wiedzieli już coś o sobie, choć osobiście nigdy się nie spotkali. Połączyło nas coś bardzo ważnego: ten sam cel i pragnienie wejścia na szlak naznaczony krokami tysięcy podobnych nam peregrinos. Nie miało już wielkiego znaczenia, kto skąd przyjechał, najważniejsze było to, że 6 września wAstordze Krysia, ojciec Jakub, Dorota i ja (później dołączył jeszcze Paweł) zaczęliśmy nasze Camino.
Nie bez obaw stawialiśmy pierwsze kroki w stronę Santiago, choć pierwsze dni były po ludzku najprostsze - jeszcze żadnych odcisków czy nadwyrężonych mięśni, żywe ideały i pobożne plany. Codzienność Camino na swój sposób je zweryfikowała. Już na pierwszym noclegu czekała nas niespodzianka, którą jeszcze długo będziemy wspominać. Trafiliśmy bowiem do nietypowego re-fugio (schroniska) w miejscowości Manjarin, gdzie ugościł nas... templariusz Tomas!
Gdy wyłanialiśmy się zza zakrętu, odezwał się dzwon wiszący przy wejściu do domu, oznajmiający przybycie nowych pielgrzymów. Zostaliśmy przywitani i skierowani do rozlatującego się kamiennego budynku nieopodal, który nie nastrajał optymistycznie, bo chmury na niebie wieściły deszcz. Ojcu Jakubowi udało się jednak wynegocjować, że spać będziemy u gospodarza, bo na poddaszu swojego domu dysponował jeszcze kilkoma miejscami dla pielgrzymów. Manjarin to miejsce niezwykłe ze względu na Tomasa i jego historię. Całe życie, z głęboko duchowych powodów poświęcił opiece nad pielgrzymami, choć wyznawanej (i praktykowanej!) przez niego religii daleko do ortodoksji. W pełnym tradycyjnym rynsztunku (bo czy to był habit, czy zbroja, ciężko powiedzieć) ze łzami w oczach uczestniczył w sprawowanej pod jego dachem Eucharystii. Później przyznał, że od wielu lat te ściany nie słyszały słów Mszy św. Na pamiątkę tego spotkania ojciec Jakub zostawił Tomasowi płytę z chorałem gregoriańskim wykonywanym przez dominikanów. Gdy opuszczaliśmy jego dom, z głośników dostojnie płynęła Salve Regina...
Przy wielkim drewnianym stole, przy którym najpierw odbyła się Msza, a później „ziemski" posiłek, poznaliśmy ludzi, którzy stali się nam bliscy na wszystkie kolejne dni. Z radością pozdrawialiśmy ich tradycyjnym „Hola! Buen Camino!", a potem, u kresu naszej drogi, padaliśmy sobie w ramiona, gratulując dotarcia do celu i dziękując sobie nawzajem. Po drodze jeszcze wiele razy doświadczaliśmy jednoczącej siły Eucharystii.
Niestety nie w każdej miejscowości mieliśmy możliwość uczestniczenia w niej w lokalnym kościele. Nieraz stawaliśmy przed zamkniętymi na cztery spusty drzwiami świątyni - a małymi i większymi kościołami, zazwyczaj zabytkowymi i niepowtarzalnej urody, usłana jest przecież cała trasa. Dlatego szybko wśród współpielgrzymów rozniosła się wieść, że na Camino jest ksiądz i każdego dnia można dołączyć do liturgii. Stawała się ona prawdziwym spotkaniem przeróżnych osób przy jednym Panu. Tak poznaliśmy Clodę i Deirde (Irlandki), Erniego (Niemca mieszkającego we Włoszech) oraz Sylwię i Esther (Niemki), którzy wprowadzali dodatkowe urozmaicenie i radość w sprawowaną Eucharystię. Na długo pozostaną mi w pamięci proponowane przez nich narodowe pieśni, które śpiewaliśmy w dniu święta Narodzenia Najświętszej Maryi Panny, a których ciąg zakończyło chóralne „Happy birthday to You" (wreszcie coś, co wszyscy znali!). Innym razem do Mszy odprawianej w malutkiej wiosce, na kamiennym stole (nieczynnej studni?) przy starym cmentarzu, dołączyli nie tylko towarzysze z Camino, ale i miejscowi, dla których żaden z języków naszej liturgii (polski, angielski) nie był żadną miarą zrozumiały. Na końcu celebrowana przez kilkudziesięciu kapłanów Eucharystia w katedrze w Santiago, która robiła wrażenie swą wielonarodowością i rozmachem.
W przeciwieństwie do polskiej tradycji tłumnych pielgrzymek do Częstochowy, na Camino wyrusza się w pojedynkę lub zaledwie w kilka osób. Z jednej strony jest to dla każdego nieunikniona konfrontacja z samym sobą- w ciszy i samotności na pewno wybrzmi pytanie „Kogo szukasz?"; z drugiej, intensywne stanięcie wobec drugiego człowieka, który nie zawsze jest taki, jak się spodziewamy i jak byśmy chcieli. Przyjaźń na szlaku objawia się w pięknych, bo najprostszych i czytelnych gestach: podanie komuś wody, rozmasowanie karku, naklejenie plastra na odcisk albo pożyczenie kija, na którym można się wesprzeć podczas drogi. Przyjaźń na Camino to wspólna modlitwa, nie tylko słowami, ale też pełnymi czułości gestami. Warto się ich uczyć, bo później zwyczajowym powitaniem ze św. Jakubem jest... przytulenie się do jego figury w katedrze!
Przeróżne są narodowości peregrinos i rozmaite powody, dla których wyruszają w drogę do Santiago. Dla „pragnących odbyć pielgrzymkę w duchu chrześcijaństwa (choćby tylko w postawie poszukującej)"1 jest Credencial del peregrino - swoisty paszport, w którym zbiera się pieczątki z odwiedzanych miejsc, by w Santiago poświadczyć przebycie pietatis causa - odpowiedniej liczby kilometrów (przynajmniej 100 km pieszo lub konno, a 200 km rowerem) i otrzymać tzw. Compostelę - dokument potwierdzający pielgrzymkę. Charakterystyczne tekturki z miejscami na ozdobne stemple ma niemal każdy napotkany piechur, o swoich religijnych motywacjach mówi jednak niewielu. Wspominają często o wyzwaniu, setkach lat tradycji, pięknych okolicach i historycznych obiektach. To popularny wymiar trasy, powszechnie promowanej jako szlak europejskiego dziedzictwa kulturowego. „Camino przyjmuje wszystkich" - piszą autorzy polskiego Paszportu - „katolików, ludzi innych wyznań, poszukujących i wątpiących, a także osoby określające się jako niewierzące. Wszyscy, którzy idą Camino, traktowani są z jednakowym szacunkiem, a społeczność pielgrzymów łączy specyficzna ludzka solidarność i sympatia, niezależnie od wyznania"2. To prawda, nikt nie pyta o wiarę, gdy widzi kogoś w potrzebie, ludzie Camino po prostu są i mają czas na dobro. Wydaje mi się jednak, że tym bardziej warto pamiętać i przypominać o tym, skąd się wzięła tradycja pielgrzymowania właśnie tędy, że to dziedzictwo kulturalne nieodłącznie związane jest z wiarą katolicką i kultem św. Jakuba, na co niejednokrotnie zwracał uwagę Jan Paweł II (który odwiedził Santiago dwukrotnie).
Święty Jakub Apostoł (nazywany czasem Starszym lub Większym, bo Apostołów o tym imieniu było dwóch) był rybakiem, a później, razem ze swoim bratem Janem Ewangelistą, jednym z pierwszych i najbliższych uczniów Jezusa. Według legendy, na początku IX w. pewien biskup hiszpański ujrzał
gwiazdy na wzgórzu, które później nazwano „polem gwiazd" (campus stellae). Na miejscu tym odnaleziono zakopany głęboko w ziemi ołtarz z ukrytymi szczątkami ludzkimi, ponoć relikwiami św. Jakuba (sant Iago), zmarłego śmiercią męczeńską z rąk Heroda Agrypy w44r. (por. Dz12, 1-2). Już od 1078 r. na miejscu grobu męczennika powstaje ogromna romańska katedra, a z różnych stron Europy zaczynają w jej stronę samotnie wędrować dziesiątki pątników. W średniowieczu świątynia w Santiago de Compostela była trzecim wielkim chrześcijańskim sanktuarium po Ziemi Świętej i Rzymie.
Właśnie włączenie się w tą wielowiekową tradycję, świadomość, jak wielu podobnych do mnie pielgrzymów przeszło przede mną Camino, sprawiły, że zdecydowałam się pójść do Santiago, a nie na przykład na wycieczkę w Pireneje. Kościół pokazuje - i jest w tym jakaś głęboka mądrość- konkretną historię w konkretnym miejscu i zachęca, by trwać przy formach kultu, które przez stulecia okazywały się dobre i skuteczne. Uczy też pokory, bo oto jestem jedną z dziesiątków, setek pielgrzymów przewijających się każdego dnia przez kolejne wioski Camino i samo sanktuarium. Nikt nie ma taryfy ulgowej, nie ma łask „po znajomości". Wielki dzień, jakim było dla naszej grupy dotarcie do bazyliki i pokłonienie się św. Jakubowi, był prawdopodobnie jednym z setek podobnych każdego roku w tym mieście.
Gdy planowałam swoją pielgrzymkę i zastanawiałam się, jak poradzą sobie beze mnie moi bliscy i znajomi, jak potoczą się beze mnie różne sprawy, dostałam mądry list, w którym przeczytałam: „Mówi się: nie ma ludzi niezastąpionych. Ale nikt nie przejdzie twojej drogi". Wiele razy wracały do mnie te słowa, bo świadomość „bycia zastępowalnym" to jeszcze mało, trzeba przecież odnaleźć tę własną drogę i konsekwentnie nią podążać. Na Jakubowym szlaku chwila nieuwagi kończyła się często zgubieniem szlaku; nagle w zasięgu wzroku nie było ani jednej charakterystycznej żółtej strzałki. Gdy wyruszaliśmy jeszcze przed świtem, trzeba było naprawdę bystrego oka, by je wypatrzeć w ciemnościach. To wszystko uczyło uwagi, by nie przejść obok tego, co ważne, nie widząc wskazówki na dalszą drogę.
Po kilku dniach pielgrzymki zaczynały dawać się we znaki fizyczne dolegliwości: a to odciski i bąble, a to przypalony nos, a to plecak zdecydowanie cięższy niż zalecana (maksymalnie!) 1/10 masy ciała. Czasami pielgrzym staje nawet wobec decyzji, czy nie pokonać kolejnego etapu autobusem, by dać odpocząć zmęczonym stopom. Ja nie chciałam się poddać mimo dotkliwej rany na śródstopiu. Przez jeden z etapów Camino powtarzałam tylko to jedno zdanie z Listu do Koryntian: Ilekroć niedomagam, tylekroć jestem mocny (2 Kor 12,10), i stało się ono mottem całej mojej dalszej wędrówki, nawet gdy ból już nieco ustąpił. To właśnie w tych trudnych chwilach pojawiali się dobrzy ludzie, gotowi pomóc, pocieszyć albo zwyczajnie i po cichu towarzyszyć, zawsze o krok za mną. Wtedy tym bardziej trzeba zawierzyć Panu to swoje dreptanie. Przypominają się słowa pięknego błogosławieństwa wypowiadanego przez kapłana nad pielgrzymami, by Bóg był im „towarzyszem w drodze, przewodnikiem na rozstajach, ulgą w zmęczeniu, cieniem w upale, światłem w ciemnościach, pocieszeniem w troskach i siłą w ich postanowieniach". Camino to także szkoła ufności.
Dziś, myśląc o Camino, przypominam sobie opowieść o wędrówce dwóch apostołów do Emaus
(Łk 24, 13-35). Oto uczniowie Jezusa wychodzą z Jerozolimy, miejsca, gdzie wydarzyły się rzeczy wielkie, choć nie do końca dla nich jeszcze zrozumiałe. Po drodze rozmawiają o tym, co ich niepokoi. Dołącza do nich trzeci Pielgrzym - Jezus. Nie rozpoznawszy swojego Mistrza i Nauczyciela, trochę Mu się żalą, opowiadają o niespełnionych oczekiwaniach (A myśmy się spodziewali, że On właśnie miał wyzwolić Izraela). Każdy na swoją pielgrzymkę i na swoje Camino zabiera jakieś intencje, jakieś sprawy do przemyślenia, często trudne i bolesne, bo ktoś zawiódł, nie dotrzymał słowa, nie sprostał... Tymczasem Ten, który obok nas wędruje i w ciszy wysłuchuje żalów i pretensji, to Chrystus Zmartwychwstały. Opowiada o Zbawieniu, o tym, że nie zawsze tak będzie, że zło to nie wszystko. Z Nim lżej i lepiej się wędruje. Kiedy nadchodzi noc, a w Hiszpanii szybko robi się ciemno, warto zaprosić towarzysza drogi do wspólnego stołu, podzielić się choćby najskromniejszym posiłkiem. Wtedy wydarza się cud. On błogosławi i łamie chleb. Wtedy oczy się im otworzyły i poznali Go (Łk 24, 31). Na Camino czasem trudno zobaczyć Chrystusa, ale jest jedno pewne miejsce - tam, gdzie sprawuje się Eucharystię.
„Z pomocą Bożą i św. Jakuba ukończyłam pielgrzymkę 16 września 2004". Ze wzruszeniem patrzyłam, jak w Santiago „urzędniczka Camino" odnotowuje to w Credencialu, a potem wypisuje elegancką Compostelę, która zawiśnie potem na ścianie mojego pokoju „w ziemi rodzinnej i w domu mojego ojca". Ostatni etap to łagodne i krótkie zejście z niedalekiego Monte de Gozo, gdzie trzeba wcześniej porządnie się wyszorować i wdziać ostatnie czyste ubranie. Żartujemy, humory dopisują, ale gdy na horyzoncie pojawiają się dwie charakterystyczne wieże katedry św. Jakuba (później będziemy tam uczestniczyć w sprawowanej w samo południe pielgrzymiej Mszy św., wieńczącej wspólną wędrówkę), nikt już nic nie mówi. W oczach stają łzy, te z bólu i zmęczenia, i te ze szczęścia i prawdziwego wzruszenia...
Intencja, z którą wędrowałam, o którą modliłam się każdym krokiem, nie została wysłuchana tak, jak ja chciałam. Ale wiem, że „serce we mnie pałało, gdy rozmawiał ze mną w drodze i Pisma mi wyjaśniał" (por. Łk 24, 32). I nie żałuję żadnego kroku.
Weronika Ostatek, studentka UJ, należy do Duszpasterstwa Akademickiego „Beczka" w Krakowie
1 „Paszport pielgrzyma" wydawany przez Polski Klub Camino de Santiago (www.santiago.defi.pl)
opr. aw/aw