"Patrzę na Niego"

Refleksje na temat modlitwy na podstawie współczesnych publikacji

Usiadłem do tego przeglądu w chwili, gdy w Kalkucie odbywały się uroczystości żałobne ku czci Matki Teresy... Gdy żyła, zadawano jej wielokrotnie pytanie o to, skąd bierze siły do tak wyczerpującej działalności. Odpowiedź była zawsze ta sama: "Mój sekret jest zupełnie prosty: modlę się." Pod koniec ubiegłego roku ukazała się w Znaku jej książeczka napisana wspólnie z bratem Rogerem z Taizé: Modlitwa - źródło współczującej miłości. Pierwsze słowa tej książeczki pochodzą od Matki Teresy: "Tak naprawdę jest tylko jedna prawdziwa, jedna rzeczywista modlitwa: sam Chrystus".

Proste słowa trudno zrozumieć. To znaczy - albo się je rozumie od razu, albo nie. Komentarze w tym wypadku są tylko niepotrzebnym komplikowaniem sprawy. "Komplikujemy modlitwę, tak jak komplikujemy wiele rzeczy", zauważała Matka Teresa. "»Patrzę na Niego, a On patrzy na mnie« - to najdoskonalsza modlitwa." Na jednym ze zdjęć, które trafiły do prasy po śmierci Świętej (bo tu nikt nie waha się otwarcie mówić o świętości), widać surową kaplicę Misjonarek Miłości i siostry pogrążone w adoracji. "Nie przestała podkreślać, że nie prowadzi działalności charytatywnej, a jej zgromadzenie nie jest instytucją humanitarną, tylko dziełem religijnym i duchowym, owocem jedności z Jezusem w Eucharystii, łączeniem kontemplacji - Misjonarki modlą się w domu, na ulicy, przy pracy - z działaniem. (...) Najważniejszym momentem dnia była dla niej Msza święta o szóstej rano; wstawała najwcześniej, chyba że siostry schowały przed nią budzik. »Chcę obudzić się pierwsza, żeby zobaczyć Jezusa« - mówiła" (Adam Szostkiewicz, Ołówek w rękach Boga, "Tygodnik Powszechny" 37/1997).

Historia chrześcijaństwa zna wielu takich ludzi żarliwej modlitwy. Ostatni numer benedyktyńskiego półrocznika "Cenobium" (10/1997) przypomina na przykład postać żyjącego w IV wieku Ewagriusza z Pontu, diakona (działającego u boku Grzegorza z Nazjanzu), a potem pustelnika w osadzie monastycznej Kellia w Egipcie. Palladiusz, uczeń i biograf Ewagriusza, zapisał, że pustelnicy "odprawiali sto modlitw każdego dnia". Eremici modlili się psalmami. Badacz ich zwyczajów, o. Luke Dysinger OSB (Psalmodia w teologii Ewagriusza z Pontu), posługując się przekazami historycznymi, tak opisuje - - dozwolone było dzielenie dłuższych psalmów na łatwiejsze do wykonania fragmenty - cała wspólnota stawała z rękami wyciągniętymi w modlitwie, a następnie wszyscy padali twarzą ku ziemi. (...) Mnisi mieli zachowywać ten sam rytm psalmodii przerywanej częstą zmianą postawy ciała, a modlitwa miała być kontynuowana podczas samotnej pracy mnichów w swoich celach. (...) Jeżeli jest prawdą, że Ewagriusz wykonywał psalmy sto razy dziennie, kończąc każdy chwilą prywatnej modlitwy w prostracji, wówczas taka psalmodia musiała w ciągu dnia zajmować znaczną część jego czasu. [Gabriel] Bunge obliczył, że - jeśli się odejmie czas przeznaczony na nieszpory i wigilie, zostawiając cztery godziny na sen - Ewagriusz śpiewał psalm i przyjmował pozycję leżącą w modlitwie średnio co dziesięć minut."

Według współczesnego badacza istnieją powody, by opisu tego nie uznawać za przesadzony. Bardzo istotny w opisanym rytmie modlitwy jest moment cichej medytacji następujący po śpiewie (lub słuchaniu); jest to czas, kiedy obrazy i słowa Pisma odsłonić mogą swe ukryte znaczenie. W swoim dziele De malignis cogitationibus (O różnych złych myślach; jego fragment drukuje ten sam numer "Cenobium") Ewagriusz zawarł piękne i celne - choć sformułowane w języku obcym naszej dzisiejszej wrażliwości - opisy przeszkód, na jakie napotyka czysta modlitwa. Czas medytacji jawi się w nich jako czas zmagania - niekiedy bardzo gwałtownego z nadbiegającymi jedna po drugiej "złymi myślami" lub burzącymi pokój emocjami, podsuwanymi przez demony.

Żarliwość i systematyczność Ewagriusza nie zdziwią nikogo, kto próbował uporządkować swoje życie modlitewne. Czyż mało "złych myśli" czyha na naszą modlitwę? Czyż to nie one sprawiają, że zaczynamy się zniechęcać jej niedoskonałością? Wreszcie, czyż nie najpiękniej wyraża istotę modlitwy to połączenie wzniesionych rąk i padania na twarz?

Tę żarliwość odnaleźć można także w Modlitwie Vincenta van Gogha z 1876 roku, którą - po raz pierwszy w polskim tłumaczeniu - publikuje kwartalnik "Życie Duchowe" (10/1997). Autor przekładu, Krzysztof Mądel SJ, poprzedził go esejem Vincent van Gogh: religijne kolory, ukazującym burzliwe życie artysty, w którym po okresie niezwykłego religijnego ożywienia przyszedł kryzys wiary, a później nastąpił powrót - poprzez sztukę - do niektórych wątków religijnych (nie będący jednak formalnym powrotem do któregokolwiek z Kościołów). Modlitwa pochodzi z okresu "euforycznego", kiedy van Gogh rozpoczyna pracę jako pomocnik kaznodziei i nauczyciel w niedzielnych szkółkach prowadzonych przez metodystów. "W listopadzie 1878 [ma wtedy 25 lat - przyp. WB. ] jedzie do Borinage w Walonii (Belgia), aby głosić Ewangelię najuboższym. Odwiedza chorych i prowadzi spotkania biblijne dla górników i ich rodzin (...). Utrzymuje się z lekcji, jakie daje dzieciom miejscowego listonosza. Pod koniec roku Komitet Krzewienia Wiary, stając jakby przed »faktem dokonanym«, powierza mu na pół roku pracę w Wasmes. Całe noce spędza przy chorych, a w końcu opiekuje się ofiarami jednej z górniczych katastrof. Przełożonym nie podoba się ten styl pracy i jego misja zostaje przedłużona tylko na trzy następne miesiące. Ciężką zimę 1879/80 spędza w Borinage, pędząc tułaczy żywot. Przeżywa poważny kryzys wiary. Zaczyna rysować."

"Wiemy, że każde dzieło jest dziełem Bożym", czytamy w Modlitwie, "i że w każdym dziele kryje się coś dobrego, ale to nie może nigdy wystarczyć, toteż kontemplując Naturę, często prosimy: »Odwróć mój wzrok, bo nie dostrzegam marności«, a patrząc na nasze własne dzieła, powiadamy: »Pracujemy w imię tego, co ani nie syci, ani nie daje radości« - to bowiem oznacza: »Nie troszczcie się o pokarm, który ginie, ale o ten, który jest pokarmem na życie wieczn«." Van Gogh-artysta będzie uważnie przyglądał się naturze (także - naturze ludzkiej), tak jakby chciał wynagrodzić jej to, że nazwał ją marnością. "Jego modlitwą", komentuje Krzysztof Mądel SJ, "jest teraz oglądanie twarzy lub liścia, Ewangeliami są cztery pory roku, codzienną liturgią - plener, a Kościołem - otwarte niebo. (...) Vincent wozi ze sobą całą serię grafik i reprodukcji malarskich przedstawień Chrystusa, nie ma jednak odwagi Go malować. Nawet później, w Arles, jest przekonany, że nie powinien jeszcze zaczynać pracy nad Chrystusem w Ogrodzie Oliwnym, że co najwyżej ma prawo do samych drzew oliwkowych, bo właściwych proporcji sylwetki Chrystusa nigdy nie udałoby mu się znaleźć i wszyscy by to zaraz zauważyli." Za to stara się "w sposób ewangeliczny" przedstawiać naturę: temu służą jego poszukiwania kolorystyczne, "luźna harmonia barw, która jest słuszna przynajmniej w uczuciach" (to jego słowa). Jest wszakże świadom, że również te wysiłki nie zawsze kończą się sukcesem: "wiele [z moich] obrazów jest mimo wszystko prawie krzykiem rozpaczy, a przecież wiejskie słoneczniki mogłyby być symbolem wdzięczności". Mimo to w twórczości van Gogha - tak w pejzażach, jak w portretach - jest dyskretnie obecny ów osobisty motyw: "patrzę na Niego, a On patrzy na mnie". Albo raczej: "patrzę i czekam, by Ktoś na mnie spojrzał" - niczym w opowieści o chromym znad sadzawki Betesda. "Przenikanie się radości i smutku w obrazach van Gogha każe przywołać raz jeszcze fragment Modlitwy artysty: "Zadziwiająca jest Twoja miłość ku nam. Twoja miłość ku nam jest lepsza niż miłość kobiety. Ty jesteś przyjacielem bliższym niż brat - my jesteśmy sobie obcy, ale przecież dobrze znani Tobie. Uczyń nas zawsze i wszędzie zasmuconymi, a przez to zawsze radosnymi."

"Radość jest modlitwą... Modlitwa jest radością..." - powtarzała Matka Teresa. Ale czy owocem modlitwy nie może być także jeszcze większy smutek, a czasem większa ciemność? "Nigdy nie pozwól, by cokolwiek tak bardzo wypełniło cię smutkiem, że przez to zapomniałbyś radości zmartwychwstałego Chrystusa" (to także słowa założycielki Misjonarek Miłości). Bardzo trudne zadanie. Modlitwa dla wielu z nas bowiem ściśle łączy się z cierpieniem. Właśnie choroba - własna czy bliskich - tworzy "czas na modlitwę", którego wcześniej brakowało. Czy modlitwa w chorobie lub w intencji chorego może być modlitwą radosną - "wybiegnięciem Bogu naprzeciw"? Brat Roger w cytowanej tu książeczce wspomina, jak w jednym z leprozoriów Matki Teresy spotkał trędowatego, który śpiewał: "Bóg nie wymierzył mi kary. Wychwalam Go, bo moja choroba stała się odwiedzinami Boga." Ale dla znakomitej większości z nas modlitwa w chorobie jest prośbą o wyzdrowienie lub przynajmniej o ulgę.

Na całym świecie pisze się dziś bardzo dużo o leczniczej mocy modlitwy. Wiąże się to z szerszym zjawiskiem zmiany podejścia do pacjenta w medycynie naukowej, a także ze znacznym wzrostem zainteresowania niekonwencjonalnymi metodami leczenia. "Nawet najwięksi sceptycy przyznają, że wiara może sprzyjać wyzdrowieniu i rekonwalescencji", pisze Zbigniew Wojtasiński w artykule Cudotwórcza moc modlitwy w "Rzeczypospolitej" (z 29-31 marca b. r. ). "Nikt już nie podważa [tego], że stan psychiczny chorego ma istotny wpływ na powrót do zdrowia. Ale zwolennicy »terapii religią« wysuwają jeszcze bardziej śmiałe twierdzenia: kiedy już nie ma żadnej nadziei, czasami cuda może zdziałać sama modlitwa." Szereg przypadków szczęśliwego rozwiązania sytuacji z medycznego punktu widzenia uznanych za beznadziejne zebrał Amerykanin Dan Wakefield w wydanej przed dwoma laty książce Expect a Miracle (Oczekuj cudu). Opisał między innymi przypadek czteromiesięcznej dziewczynki, u której stwierdzono złośliwego oponiaka mózgu. Rodzice gotowi byli pogodzić się z jej śmiercią, jednak przez cały czas gorąco się modlili. Gdy przygotowywano się do operacji wstawienia drenów, które odprowadzałyby gromadzący się w mózgu płyn, dziewczynka zaczęła nagle wracać do zdrowia. Kolejne badanie wykazało, że w mózgu nie ma żadnych zniszczeń. "Z badań opinii publicznej wynika", pisze Wojtasiński, "że 87 proc. Amerykanów wierzy w to, że Bóg przynajmniej czasami wysłuchuje próśb składanych w modlitwach. W cuda wierzy też połowa Niemców, przy czym co piąty przyznaje, że już spotkał się z wydarzeniem, które przeczyło zdrowemu rozsądkowi i prawom przyrody. Analizą cudów zajmuje się Międzynarodowy Komitet Medyczny, działający przy słynnej świątyni w Lourdes, ale od 1989 roku nie zaakceptował żadnego takiego wydarzenia. Jak twierdzi Roger Pilon, szef komitetu, coraz trudniej jest uznać coś za cud, gdyż medycyna i psychologia odkrywają racjonalne wyjaśnienia coraz większej liczby zadziwiających wyzdrowień.

"Nauka", pisze dalej dziennikarz "Rzeczypospolitej", "dopiero od niedawna próbuje badać uzdrawiającą moc modlitwy. W analizach tych przytaczane są też liczne przykłady, które pokazują, że nawet usilne modlitwy nie odnoszą żadnego skutku. (...) Mimo to przed dwoma laty po raz pierwszy odbył się międzynarodowy kongres poświęcony cudownym wyzdrowieniom ludzi chorych na raka, którym lekarze nie dawali już żadnych szans powrotu do zdrowia. (...) Intrygujące badania przeprowadził prof. Dale Matthew z Akademii Medycznej Uniwersytetu Georgetown. Postanowił sprawdzić, jak modlitwa uśmierza dolegliwości chorych na reumatoidalne zapalenie stawów, gdyż łatwo u nich określić, jakie są obrzmienia stawów i paraliżujące bóle. Uzyskane wyniki okazały się zdumiewające: część pacjentów poczuła się lepiej już po kilkudniowych modłach. Inni po 6 miesiącach nie odczuwali żadnych dolegliwości i nie musieli zażywać leków. Obecnie uczony kontynuuje obserwacje, by sprawdzić, czy w ten sposób można uzyskać poprawę samopoczucia chorych w dłuższym okresie."

Przyznam, że tego rodzaju informacje (a jest ich w naszej prasie coraz więcej) wzbudzają we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony jest coś podejrzanego w tej próbie "instrumentalizacji" religii i aplikowania modlitwy niczym serii zastrzyków. Z drugiej, czy nie jest to znak, że kultura - okrężną, co prawda, drogą - powraca do swoich źródeł, do swego pierwotnego "nie wiem" i "wierzę"? A przynajmniej - do szacunku dla religijnych potrzeb człowieka? Nadmierne "unaukowienie" czy "medykalizacja" na razie raczej modlitwie nie zagrażają. A może to tylko "nastroje końca wieku"? Trudno wciąż o jednoznaczną ocenę. Chyba jednak lepsze to niż wędrujący po polskich parafiach bioenergoterapeuci, sprzedający "zaopatrzony w przyjazną energię" obraz Matki Boskiej Częstochowskiej...

"Pragmatyczny" stosunek do modlitwy nie jest cechą naszych czasów Chodzący za Chrystusem oczekiwali odeń znaków i nie zawsze rozumieli, dlaczego uzdrawiając mówił: "Idź i nie grzesz więcej." Kiedy w 1995 przyjechała do Polski amerykańska zakonnica, siostra Briege McKenna z ruchu Odnowy w Duchu Świętym, posiadająca charyzmat uzdrawiania, w Częstochowie zebrały się tysiące wiernych. "Siostra Briege opowiadała potem, że zadzwonił do niej mężczyzna i poprosił, by uzdrowiła mu chorą nogę. »Będę modliła się o pana wyzdrowienie fizyczne i duchowe« - zgodziła się. »Nie, nie. Wystarczy o tę nogę« - zastrzegł mężczyzna. A siostra Briege na to: »Z chorą nogą może pan wejść do nieba. A z chorą duszą - nie!" (z artykułu Mirosława Banasiaka Skarpetki Pana Boga w "Magazynie Gazety Wyborczej" z 14 sierpnia b. r. ).

Tu pojawia się bardzo ciekawe pytanie o sens znaków (w tym - cudów, uzdrowień) w wierze religijnej. Bardzo pouczający jest przykład Medjugorie, gdzie nadprzyrodzony sens wydarzeń jest tak oczywisty dla tych, którzy przyjęli orędzie przekazane w objawieniach, że wydarzające się cuda są dla nich tylko dopełnieniem tego, w co głęboko wierzą i co spełnia się w ich życiu. Cuda są potrzebne, ale nie muszą się zdarzać; największym cudem jest bowiem pokój serca. Dlatego o niezwykłych zjawiskach świadkowie Medjugorie mówią z ujmującą prostotą i bezpośredniością. Siostra Emmanuel Maillard, autorka książek Medjugorie. Wojna dzień po dniu oraz Medjugorie. Lata 90-te, w wywiadzie dla "Życia" (z 21-22 czerwca b.r.) opowiada o niezwykłym ocaleniu miejscowości w czasie wojny, a także o cudzie, jaki zdarzył się w domu ich przyjaciół, którzy udzielili schronienia kilkunastu uchodźcom. "Przed rozpoczęciem wojny gospodarze zabili cielę i po rozebraniu na kawałki umieścili w zamrażarce. Codziennie udawali się tam, aby wydobyć kawałek mięsa dla nakarmienia tych wszystkich uchodźców [kilkunastu osób!] i za każdym razem, kiedy ją otwierali, ilość mięsa nie ulegała zmianie. Mogli więc codziennie podawać mięso na obiad i kolację, dodatkowo każdego dnia rozdając mięso biednym z sąsiedztwa w plastikowych torbach. Mijały dni, a mięsa wciąż nie ubywało. (...) Ci ludzie nie bali się podzielić z uciekinierami tym, co mieli. Oni dzielili się wszystkim, co posiadali. (...) Bezgranicznie zaufali Bogu i stąd mógł zdarzyć się cud. Kiedy zatrzymujemy coś dla siebie, Bóg nie może dokonywać cudów."

Ciekaw jestem, ilu czytelników "Znaku" jest w stanie bez zastrzeżeń uznać tę historię za prawdziwą? Ilu uwierzy w opisany cud? (Zgodnie ze "Znakowym" zwyczajem należałoby w tym miejscu dać wnikliwą interpretację słowa "uwierzyć" - co ono w tym kontekście oznacza...) Siostra Emmanuel kończy swoją opowieść słowami: "My w Medjugorie przyzwyczailiśmy się do tego, że nasz Bóg czyni cuda. Tymczasem stwierdzam, że większość chrześcijan zna Boga, który nic takiego nie robi, który troszkę jakby był martwy. Bardzo cierpię z tego powodu, bo Bóg wcale taki nie jest."

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama