Zwierzęta i święci
To wydarzyło się już jakiś czas temu… Z irytacją odłożyłam gazetę – autor, jak się okazało samozwańczy „syn gromu”, przypuścił prawdziwy atak na ludzi posiadających psy i koty oraz na same Bogu ducha winne zwierzęta. Dlaczego? „Ludzie powinni mieć dzieci, a nie zwierzęta w domu” – grzmiał. Słuszna uwaga. Ale przecież jedno nie przeszkadza drugiemu. „Psy i koty nie są nam nieodzownie potrzebne!” – podkreślał. Czyżby? Widocznie Bóg, stwarzając świat zwierząt, popełnił jakiś drobny błąd. Byłam naprawdę bliska włączenia komputera i napisania paru słów do redakcji. Zamiast jednak mocować się z autorem artykułu, spojrzałam w oczy psu, leżącemu u moich stóp... W tych oczach odnalazłam natychmiast – wbrew ponurym tezom artykułu prasowego – pełnię radosnej prawdy o sensie naszego wspólnego istnienia na tej ziemi.
Nasza pięciomiesięczna suka Azara – szczeniak rasy sznaucer olbrzym – jeszcze miesiąc temu walczyła o życie po zarażeniu się wirusem parwowirozy. Nadludzkie wyczyny weterynarza i ochronne działanie wcześniejszego szczepienia uratowały ją w końcu i teraz spoglądała na mnie radosnymi oczami, błyskającymi spod czarnej grzywki. Łapą przytrzymywała żółtą piłeczkę – tzw. jeżyka – która popiskiwała przy naduszaniu i mimo ciągłego „zagryzania jej” metodą „na wilkołaka” jakoś trzymała jeszcze fason. Poczułam napływającą falę wdzięczności Bogu za tego pięknego, radosnego psa u mego boku, za uratowanie mu życia i w ogóle za życie wszystkich psów i kotów na całym świecie. Paradoksalnie negatywizm artykułu spowodował nagłe rozlanie się w moim sercu wielkiej wdzięczności Bogu za umieszczenie nas na ziemi w towarzystwie zwierząt – a zwłaszcza najbliższych i najwierniejszych druhów naszej codzienności – psów i kotów.
Rozumiałam oczywiście dobre intencje autora artykułu – zaniedbywanie zwierząt lub nadmierne ich rozpieszczanie jest wielkim nieuporządkowaniem. Nie może być tak, że z zimną krwią wyraża się zgodę na zabijanie dzieci w łonie matek, a płacze nad zranionym w łapkę kotkiem. Jednak nie można wylewać dziecka razem z kąpielą. Bóg chce, aby na co dzień towarzyszyły nam zwierzęta. Jesteśmy sobie wzajemnie potrzebni. Nasza Azara żyła wiele lat, była wspaniałym towarzyszem, po matczynemu przyjęła naszego syna i pilnowała go, jak oka w głowie. Cudownie łączyła w sobie łagodność i siłę. Dzięki niej poznałam wiele osób z sąsiedztwa, z którymi, mimo codziennego mijania się na ulicy, nigdy nie zamieniłabym zdania, gdyby nie ona. Jej urok szczeniaka, a potem dorosłego psa przyciągał uwagę przechodniów. Przystawali, by ją pogłaskać, gdy była mała, i popatrzeć na nią z bliska, gdy dorosła. Nad jej czarnym, wielkim grzbietem zawiązaliśmy liczne, sympatyczne więzi z wieloma bliższymi i dalszymi sąsiadami.
Jedna z sąsiadek, mieszkająca dosłownie vis-á-vis nas, samotna i nieznana mi wcześniej starsza pani, stała się dzięki Azarze naszą prawdziwą przyjaciółką i babcią dla naszego syna. Gdyby nie pies, nie wiedziałabym w ogóle, że w wielkiej przedwojennej kamienicy stojącej naprzeciwko mieszka ktoś tak wspaniały. Potem przez wiele lat wzajemnie zapalałyśmy sobie wieczorem małe światełko w naszych oknach na znak, że „jesteśmy razem”. Samotność starszej pani i samotność żony marynarza przestały być w ten sposób „samotnościami”... A nasza Azara niezmiennie wywoływała uśmiech na twarzach przechodniów, pozdrowienia i rozmowy. Zwierzęta zbliżają ludzi do ludzi, budzą dobre emocje, angażują naszą fizyczność, prowokując choćby do pogłaskania psa... Urok szczeniaka wyzwala w nas dziecko, rozkoszny mały kotek odrywa choć na chwilę od smutków tego świata. Zwierzęta uczą nas odpowiedzialności i obowiązkowości. Dzięki psu spacerujemy, a wiadomo, że nie ma takiego problemu, jakiego by nie rozwiązał półgodzinny spacer… Pies nas zmusza do zdrowego stylu życia (chyba, że w nieuporządkowany sposób utuczymy go i zamienimy w „brzuchowca -kanapowca”). Nie sposób opisać wszystkich zalet, jakie niesie ze sobą właściwe, zgodne z zamysłem Bożym obcowanie ze zwierzętami.
Na szczęście nie podzielają oni opinii autora wspomnianego artykułu. Św. Julianna z Norwich spogląda na nas ze swej ikony, tuląc do siebie czarnego kota... Ikonografia przedstawia nam św. Agnieszkę z barankiem, św. Piotra Apostoła z kogutem, św. Eustachego i Huberta z psami i białym jeleniem, św. Jana Bosko z psem Grigio, a św. Rocha z psem Roszkiem. Pies towarzyszy na obrazach również św. Dominikowi, biegnąc u jego stóp z zapaloną pochodnią w pysku. Św. Idzi widnieje na obrazach z łanią, a św. Kentigern ukazywany jest z rudzikiem, któremu przywrócił życie. Co więcej, nawet czyste duchy – archaniołowie i aniołowie – nie stronią w swej nieskazitelności od kontaktu ze zwierzętami! Archanioł Rafał, towarzysząc Tobiaszowi, przemierzał drogę z małym, plączącym mu się nieustannie pod nogami pieskiem. Inny anioł orał za św. Izydora Oracza parą wołów, podczas gdy święty patron rolników modlił się pod krzyżem. Czasem nawet aniołowie przybierali postać zwierzęcia, jak choćby w przypadku psa Grigio, obrońcy św. Jana Bosko.
Św. Hieronim mieszkał z lwem, któremu wyjął z łapy cierń. Św. Błażej ujarzmiał swoją świętością dzikie zwierzęta i gościł je nieustannie w swojej leśnej jaskini. Św. Roch w nadprzyrodzony sposób leczył zwierzęta z wścieklizny. Św. Franciszek rozmawiał nie tylko z ptakami czy wilkiem z Gubbio, ale także ze wszystkimi napotkanymi „braćmi mniejszymi”... Św. Antoni wygłaszał kazanie do ryb, które wystawiły z wody łebki i nawet kiwały nimi na znak aprobaty (co nawróciło heretyków), a św. Marcin de Porres karmił z jednej miski – oczywiście jednocześnie! – myszy i koty, ptaki i psy. Można też wspomnieć – w skali makro – o arce Noego, a w skali mikro o gołębicy, którą Noe wysłał z arki po potopie i która wróciła do niego z gałązką oliwną; albo o kruku, bez którego Eliasz nie otrzymałby na pustyni chleba i mięsa.
Historia zbawienia pełna jest obecności zwierząt i ich głosów. Słyszymy ryk oślicy Balaama, która trzykrotnie usuwa się z drogi aniołowi grożącemu mieczem, i w ten sposób ratuje życie swemu panu, chociaż ten szarpie ją i bije – aż zwierzę musi w końcu przemówić do niego ludzkim głosem. Czujemy przeraźliwą woń i ciemność wnętrzności wieloryba z Jonaszem w brzuchu i żegnamy się z życiem w jaskini lwów, towarzysząc Danielowi. Słyszymy gruchanie synogarlic kupowanych przez Maryję i Józefa oraz beczenie owiec Dobrego Pasterza. Owiewa nas ciepły stajenny zapach groty betlejemskiej… Przebieramy w stercie wyłowionych ryb, oddzielając dobre od złych, a stojąc wraz ze św. Piotrem po kostki w wodzie, znajdujemy w mo-
krym pyszczku pachnącej szlamem ryby statera, potrzebnego na zapłacenie świątynnego podatku.
Stosunek świętych do zwierząt – Bożych stworzeń – był i jest zawsze pozytywny. Lubię bardzo fotografię św. Urszuli Ledóchowskiej, na której uśmiechnięta zakonnica serdecznie przytula do siebie potężnego bernardyna. Na pewno niejeden raz poplamiła sobie z tego powodu habit. Obcując ze zwierzętami, wchodzimy bowiem w ich świat i obcujemy z materią, z jakiej wszyscy jesteśmy ulepieni. Zwierzę nie chodzi w nieskazitelnym garniturze i nie pachnie Yardleyem, nie kładzie ci na kolanach łapy obutej w błyszczący trzewik z krokodylej skórki – trzeba w jego obecności nachylić się, dotknąć ziemi i trochę ubrudzić. Tak zyskuje się pierwotną radość istnienia i odnajduje swoją, nadaną nam przez Boga, zaszczytną rolę opiekuna i dobrodzieja stworzeń (Ps 8,7-9). Oto braterstwo między nami –istotami ziemskimi. Jesteśmy połączeni wieloma nićmi i te nici ze swej natury są na wskroś Boże i dobre. Czy zauważyliście jak na przykład w ZOO nieznajomi ludzie, rozbrojeni bliskością zwierząt, uśmiechają się do siebie? W ZOO panuje zawsze aura dziecięcego święta! A może obcowanie z ludźmi i ze zwierzętami powinno być dla nas po prostu nieustannym świętem? Święci obłaskawiali najdziksze nawet bestie i najpłochliwsze ptaki. Może nam nie będzie dane obłaskawiać lwa i chwytać ptaka w locie, ale na pewno możemy nie zatrzaskiwać od razu drzwi przed bezdomnym kotem i zawiesić zziębniętym sikorkom jakąś smaczną przekąskę na naszym balkonie.
Obcując ze zwierzętami na co dzień, uczymy się wielu rzeczy, których nie nauczy nas nigdy szkoła. Pogłaskanie kota czy psa przywraca uśmiech i podobno bardzo leczniczo na nas wpływa. Tak twierdzą kardiolodzy – a Najwyższy Kardiolog w przykładzie świętych daje nam dowód na to, że nie tylko serce cielesne, ale i serce duchowe zdrowieje, gdy współuczestniczymy w pięknie i bogactwie stworzenia.
Znam dziewczynę, która wychodząc z domu w mroźne dni, wsypuje sobie do kieszeni kurtki parę garści kaszy czy ryżu i gdy stoi na przystankach autobusowych w mieście, wysypuje ziarenka zgłodniałym ptakom, kręcącym się nerwowo wokół ludzi w poszukiwaniu jedzenia. Mam znajomą rodzinę, która już po raz drugi przygarnęła psa ze schroniska. Takie zbolałe i zabiedzone, niekochane i bezdomne zwierzę rozkwita i odżywa, gdy ktoś je nazwie imieniem i przyjmie do siebie na zawsze. Znam również rodzinę, która po przygarnięciu bezdomnej suki stwierdziła, że jest szczenna – i pozwolono urodzić się gromadce szczeniaków. Odchowano je, znaleziono im domy, a jednego nawet pozostawiono wraz z matką. Ludzie ci, właściciele przepięknej zabytkowej willi, o wnętrzu przypominającym galerię sztuki, a nie kojec dla psów, ani przez chwilę nie zawahali się pomóc „młodszym braciom w potrzebie”, choć ich przepiękne mieszkanie wyglądało jakby doznało trzęsienia ziemi. Znam mieszkańców kamienicy, którzy na zmianę noszą kotom, gnieżdżącym się w piwnicach, ciepły posiłek; wożą je też do weterynarza, sterylizują, dbają o nie. Znam zakonnicę, która głęboko cierpi w swojej celi, słysząc, jak w pobliskim lesie odbywa się odstrzał saren i koziołków. Znam rodzinę, która nie wycięła uschłego drzewa, choć szpeci im ono widok na urocze rozlewisko Warty, ponieważ upodobał je sobie wielobarwny dudek. Znam nastolatkę, która każdą wolną chwilę spędza albo na koniu, albo w stajni ze zgrzebłem w dłoni. Znam starszą panią, która wzięła do siebie do domu ślepego kotka, aby mógł żyć mimo swego kalectwa. Znam chłopca, który wynosi zimą jabłuszka dla sarenek kręcących się wokół jego wiejskiego domu, a latem patronuje „dzikiemu lokatorowi” – jeżowi mieszkającemu wraz z całą rodziną pod drewnianą szopką. Znam mężczyznę w sile wieku, który pracując latem w swoim ogrodzie, nadsłuchuje, czy przyleciał już „jego” dzięcioł i czy pozdrawia go swoim charakterystycznym, piskliwym głosem. Zimą specjalnie tłucze dla niego orzechy, choć „zaprzyjaźniony” dzięcioł i tak sam zbudował sobie tzw. kuźnię na jego gruszy. Znam dziecko, które z zachwytem uczestniczyło w narodzinach kotków, a rodzącej kocicy postawiło przy legowisku „ku wspomożeniu” figurkę aniołka. Znam leśnika na emeryturze, który tygodniami wielokrotnie w ciągu dnia karmił osierocone, ślepe kotki odżywką w specjalnym kroplomierzu i w ten sposób ocalił je od niechybnej śmierci. Znam dziewczynkę z pierwszej klasy szkoły podstawowej, która w zadaniu domowym z języka polskiego na pytania: „Jak spędziłeś niedzielę? Co cię niezwykłego spotkało?”, napisała (cytuję): „Wczoraj byłam u wujka i cioci... Pogłaskałam psa”.
Czyżbym już znała przyszłych świętych?
opr. ab/ab