Recenzja książki: św. Alfons Maria Liguori, "Wysławianie Maryi"
Czytelnikowi, który wziął do ręki Wysławianie Maryi wydane w tym roku przez redemptorystów, przychodzi do głowy po pierwsze to, że jest to książka przygotowana solidnie. I nie chodzi tylko o elegancką szatę graficzną czy twardą okładkę, ani nawet o staranny wybór treści, który pozwolił uniknąć przekroczenia masy krytycznej tego typu pobożności sprzed dwóch wieków, która w większej dawce mogłaby okazać się zbyt wielkim obciążeniem dla współczesnych, ale przede wszystkim o zrealizowane przez wydawcę zamierzenie, żeby dzieło świętego opatrzyć komentarzem koniecznym dla dzisiejszego czytelnika. Przy tym jest to komentarz elegancki, wyłożony we wprowadzeniu, a potem ingerujący przypisami w tekst w tych jedynie miejscach, gdzie jest to rzeczywiście potrzebne; dyskretne wskazówki dla czytelnika, które pozwalają mu wychwycić różnice między pobożnością maryjną posoborową, a tą z czasów założyciela Zgromadzenia Najświętszego Odkupiciela. Znać, że redaktorzy książki czytelnika mają za inteligentnego, bo tylko tam, gdzie to niezbędne, przyłapują świętego na przekonaniach dziś już niemożliwych do przyjęcia, z kolei raz skomentowawszy rzecz, nie wracają już do niej w dalszej części książki.
Jeśli nie zapominać o czasach, w których pisał swoje dzieło Liguori, a więc czasach antymaryjności protestanckiej, jansenizmu z jego rygoryzmem moralnym czy suchego racjonalizmu oświecenia, uczuciowość świętego jawi się nie zwykłym sentymentalizmem, ale przede wszystkim żarliwością o możliwą do realizowania przez prostych ludzi pobożność. Gorliwość o ich dusze pożera świętego. Przy czym sama treść wykładu jest solidnie podbudowana teologicznie. Czyta się w książce Liguoriego porządek godny osoby wykształconej — pamiętamy, że święty przed wstąpieniem do seminarium był adwokatem — każdy rozdział najpierw przedstawia treść zbudowaną z cytatów i odwołań już to do Ojców Kościoła, już to do świętych czy poważanych teologów (jak sam pisze, „aby czciciele Maryi mogli z ich pomocą (...) rozpalić w sobie miłość do Niej — s. 17n), a kończy się przykładem z życia oraz modlitwą do Tej, którą wysławia autor. Najciekawsze, że wszystko to nie tyle służy budowaniu traktatu mariologicznego, co jest płynącym z serca pełnego miłości do Maryi zaproszeniem do osobistej relacji z Matką Bożą.
Można, a nawet trzeba by w duchu odnowy kultu maryjnego postulowanej przez Sobór Watykański II czy Pawła VI, poddać reinterpretacji pewne aspekty mariologii Liguoriego. Nie tylko o przesunięcie akcentów prawdopodobnie chodziłoby w przypadku rozumienia przez Liguoriego pośrednictwa Maryi czy wybrania Matki Pana ze względu na Jej świętość. Nie do pomyślenia jest dziś także sposób interpretacji Pisma Świętego stosowany w wieku XVIII, i słusznie należy się domagać, żeby „kult Najświętszej Dziewicy został przeniknięty i wypełniony najważniejszymi treściami orędzia chrześcijańskiego” (Paweł VI, adh. Marialis cultus, nr 30). Oczywiście tylko czytelnik nie znający całej spuścizny Doktora Najgorliwszego mógłby posądzić go o postawienie Maryi ponad Jej Synem. Za to czytelnik nadgorliwy uległby pokusie, gdyby z powodu tego „zapomnienia” o Jezusie w dziele poświęconym Jego Matce, odrzucił Wysławianie Maryi. To wydaje mi się bodajże najcenniejszym w dziele świętego — nie ulega on temu błędowi, któremu zdaje się ulegać wielu współczesnych: dla Liguoriego nie jest prawdziwym wybór między Bogiem a Maryją, on zachłannością miłości bierze wszystko; nie albo-albo, ale i jedno, i drugie: „jakże szczęśliwy jest ten, kto z miłością i ufnością opiera się na dwóch prawdziwych kotwicach zbawienia, czyli na Jezusie i Maryi” (s. 19).
I przynajmniej jednego jeszcze może nauczyć się człowiek XXI wieku od swojego brata we wierze żyjącego dwa wieki temu. Nie wolno pozwolić sobie na to, żeby skutkiem odnowy maryjnego kultu stał się jakiegoś rodzaju redukcjonizm nie tylko refleksji teologicznej, ale przede wszystkim synowskiego zaufania do Matki powierzonej uczniom Pańskim przez samego Pana. Czy nie nazbyt często za krytyką pobożności maryjnej stoi nie tyle umiłowanie prawdy, ile brak osobistego odniesienia do Matki Pana? To nie do przecenienia wniosek z lektury Liguoriego: Maryję się kocha, z Nią ma się relację pełną miłości. Autor Wysławiania Maryi niewątpliwie kocha Ją, i takiej miłości pragnie i dla innych, i dla Niej samej. Niech zaświadczą o tym choćby te słowa autora skierowane do Maryi: „Ty wiesz, że pragnę Cię widzieć kochaną przez wszystkich” (s. 16) czy do czytelników: „kochaj nadal tę dobrą Panią, a także staraj się według swych możliwości zapalić i w innych miłość ku Niej” (s. 172). Czy jednak znajdzie Ona taką miłość dwa wieki później? Czy w ogóle jest dziś możliwe mieć taki miłosny stosunek do Maryi, jaki podpatrujemy u założyciela redemptorystów, a wcześniej u cytowanych przez niego sławnych ludziach Kościoła?
Na pewno Jana Pawła II zaliczyć można byłoby w poczet naśladowców Liguoriego. Również w przypadku błogosławionego papieża spotyka się głębia mariologicznej refleksji z synowskim zaufaniem i miłością do Matki Pana. Nie przypadkiem w swojej encyklice powołał się Ojciec Święty na postać św. Ludwika Marię Grignion de Montforta, autora Traktatu o prawdziwym nabożeństwie do Najświętszej Maryi Panny, w przypisie stawiając obok niego nie kogo innego, ale właśnie św. Alfonsa de Liguoriego (por. Jan Paweł II, enc. Redemptoris Mater, nr 48). Podkreślenie roli poświęcenia się Chrystusowi przez Maryję stanowić może wskazówkę również dla czytelnika Wysławiania Maryi, jak czytać to dziełko, aby wydało ono owoce w osobistej pobożności.
Artykuł ukazał się w Przeglądzie Powszechnym nr 2 (1086)/2012
opr. mg/mg