"Cierpliwość wobec Boga". Spotkanie wiary z niewiarą - fragmenty
ISBN: 978-83-7505-368-5
wyd.: WAM 2009
Potem wszedł do Jerycha i przechodził przez miasto.
A pewien człowiek, imieniem Zacheusz, który był
zwierzchnikiem celników i był bardzo bogaty, chciał
koniecznie zobaczyć Jezusa, któż to jest, ale sam nie
mógł z powodu tłumu, gdyż był niskiego wzrostu. Pobiegł więc naprzód i wspiął się na sykomorę, aby móc
Go ujrzeć, tamtędy bowiem miał przechodzić. Gdy
Jezus przyszedł na to miejsce, spojrzał w górę i rzekł
do niego: „Zacheuszu, zejdź prędko, albowiem dziś
muszę się zatrzymać w twoim domu”. Zszedł więc
z pośpiechem i przyjął Go rozradowany. A wszyscy,
widząc to, szemrali: „Do grzesznika poszedł w gościnę”.
Lecz Zacheusz stanął i rzekł do Pana: „Panie,
oto połowę mego majątku daję ubogim, a jeśli kogoś
w czymś skrzywdziłem, zwracam poczwórnie”. Na
to Jezus rzekł do niego: „Dziś zbawienie stało się
udziałem tego domu, gdyż i on jest synem Abrahama.
Albowiem Syn Człowieczy przyszedł odszukać i zbawić
to, co zginęło”.
(Łk 19, 1-10)
Był wczesny poranek i na ulicach Pragi leżał świeży śnieg. Wszystko było wówczas — w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych — jeszcze stosunkowo świeże. Kilka lat wcześniej w wyniku „aksamitnej rewolucji” upadł reżim komunistyczny wraz z monopolem władzy partyjnej i policyjnej i po kilkudziesięciu latach przywrócona została demokracja parlamentarna. Z wolności cieszył się także Kościół i uniwersytet. Również w moim życiu przewrót ten przyniósł wielkie zmiany: święcenia kapłańskie w latach siedemdziesiątych, w okresie trwającego już dziesiątki lat prześladowania Kościoła i religii, przyjąłem potajemnie, na obczyźnie — tak iż nawet moja matka, z którą mieszkałem, nie mogła wiedzieć, że jestem księdzem; przez jedenaście lat swoją posługę kapłańską pełniłem „nielegalnie”, w „Kościele podziemnym”. Teraz mogłem więc jako ksiądz działać wreszcie publicznie, otwarcie, bez jakiegokolwiek ryzyka czy represji, w nowo powstałej parafi i uniwersyteckiej w sercu starej Pragi. Po wielu latach, w czasie których musiałem wykładać fi lozofi ę na tajnych kompletach w prywatnych mieszkaniach w ramach tzw. latającego uniwersytetu, publikować wyłącznie w samizdacie, mogłem powrócić na uniwersytet, pisać dla prasy i wydawać książki.
Jednak tego zimowego poranka swoich kroków nie skierowałem do kościoła ani na uniwersytet, lecz do budynku parlamentu. Nowością tamtego czasu był także wprowadzony kilka lat wcześniej zwyczaj zapraszania do parlamentu raz w roku, tuż przed Bożym Narodzeniem, osoby duchownej, przedstawiciela jednego z Kościołów chrześcijańskich, aby wygłosił dla zebranych tam posłów i senatorów krótką medytację przed ostatnim posiedzeniem, poprzedzającym ferie świąteczne.
Tak, wszystko było jeszcze stosunkowo świeże i pachniało odzyskaną wolnością. Ale od „aksamitnej rewolucji” upłynęło już kilka lat, pierwsze fale euforii i upojny zawrót głowy z powodu nowo otwartych przestrzeni minął, początkowe złudzenia gdzieś się rozprysły, a w życiu publicznym pojawiły się rozmaite, dotychczas nieprzeczuwane problemy i komplikacje. Do życia społecznego przenikało coś, co psychiatrzy nazywają „agorafobią”, ściślej: strachem przed wolnym rynkiem. Na rynku towarów i idei znalazło się nagle pod ręką niemal wszystko, czego dusza zapragnie — jednak wielu ludzi właśnie z powodu owej bogatej oferty oraz konieczności dokonania z niej wyboru było zdezorientowanych i niepewnych. Niektórych ta nieoczekiwana powódź barw przyprawiła o ból głowy i chwilami tęsknili nawet za czarno-białym — w rzeczywistości jednak nudnym i męcząco szarym — światem dnia wczorajszego.
Na zakończenie mojego przemówienia w parlamencie — do posłów i senatorów, z których większość prawdopodobnie nie miała nigdy w ręce Biblii — przypomniałem scenę z Ewangelii św. Łukasza: Jezus przechodzi w Jerychu pośród tłumów i nagle zwraca się do czołowego celnika, który obserwował Go ukryty w gałęziach sykomory*.
Następnie porównałem to zdarzenie z postawą chrześcijan w naszym kraju. Kiedy wraz z upadkiem komunizmu uczniowie Chrystusa wznowili po długim czasie publiczną działalność, wszędzie widzieli wokół siebie mnóstwo ludzi bijących im brawo; wśród nich było też może trochę takich, którzy wcześniej wygrażali im pięściami. Nie zauważyli chyba jednak, że pobliskie drzewa były pełne Zacheuszów. Tych, którzy nie chcieli czy nie mogli wmieszać się w tłum starych lub całkiem nowych wiernych, chociaż nie byli obojętni ani wrogo nastawieni. Owi Zacheusze, ludzie poszukujący i pełni ciekawości, chcieli równocześnie zachować dystans i obserwować wszystko z lotu ptaka; ta dziwna mieszanina pytań i oczekiwań, zainteresowania i nieśmiałości, a czasem może nawet poczucia winy i jakiejś „niestosowności” trzymała ich za zasłoną liści sykomory.
Jezus do Zacheusza przemówił po imieniu, zachęcił go, by wyszedł z ukrycia. Zaskoczył go zamiarem przyjścia pod jego dach; choć musiał się liczyć z tym, że natychmiast będzie za to obmawiany i krytykowany: Do grzesznika poszedł w gościnę!
Wprawdzie nie ma wzmianki o tym, by Zacheusz kiedykolwiek zaliczony został w poczet uczniów Jezusa, by poszedł za Nim jak jego kolega Mateusz, jak wybranych Dwunastu czy tłumy innych mężczyzn i kobiet. Wiemy natomiast, że postanowił zmienić swoje życie i że zbawienie stało się udziałem jego domu. Kościoły naszych czasów nie potrafi ły jednak przemówić w taki sposób do swoich Zacheuszów.
Przestrzegałem polityków przed tym, by coś podobnego nie dokonało się także na płaszczyźnie obywatelskiej i politycznej. Wielu ludzi patrzyło wprawdzie na nowe początki demokracji w naszym kraju — być może po okresie pierwszej ogólnej euforii — z pewnym zainteresowaniem i swego rodzaju tęsknotą, ale z różnych powodów także z rezerwą i wahaniem. Być może wielu z nich podświadomie oczekiwało chwili, kiedy rzeczywiście coś czy ktoś do nich przemówi, zawezwie ich. Ilu polityków, zajętych organizowaniem swego elektoratu lub sporem z przeciwnikami, gotowych było zrozumieć owych Zacheuszów, spojrzeć na nich ze szczerym zainteresowaniem i szacunkiem, „przemówić do nich po imieniu”, porozmawiać z nimi, zbliżyć się do nich? Może więc także z powodu tego zaniedbania wielu „celników” nie zmieniło swojego życia, wiele krzywd nie zostało naprawionych, wiele oczekiwań spełzło na niczym.
Zacheusz może się wydawać niepoprawnym indywidualistą, niemożliwym do „zaszufladkowania” — tam, gdzie ludzie ochoczo przyłączają się do rozentuzjazmowanych lub rozgniewanych tłumów, on instynktownie szuka miejsca, by ukryć się w gałęziach sykomory. Nie robi tego z powodu pychy, jakby się mogło wydawać, przecież ma świadomość swego „małego wzrostu” i wielkich słabości, wie, że nie potrafi sprostać absolutnym wartościom i wyzwaniom. Swoją prywatność, dystans i spojrzenie z lotu ptaka potrafi i skłonny jest porzucić tylko wtedy, gdy ktoś do niego „przemówi po imieniu” — wtedy może się zdarzyć, że nagle przyjmie również owe absolutne wymagania i zmieni swoje życie. Przemówić do Zacheusza może jednak tylko ten, dla kogo ów człowiek ukryty w gałęziach sykomory nie jest kimś obcym i nieznajomym; ten, kto nim nie pogardza i komu nie jest obojętny; ten, dla kogo nie jest dalekie także to, co dzieje się w jego myśli i sercu.
Zacheuszów jest wśród nas niemało — los naszego świata, Kościoła i społeczeństwa zależy być może, bardziej niż skłonni jesteśmy przypuszczać, także od tego, czy Zacheusze zostaną pozyskani, czy nie.
Skończyłem swoją przemowę, ale opowieść o Zacheuszu nie dawała mi spokoju. Włóczyłem się po przedświątecznej Pradze, starając się zrozumieć, dlaczego właśnie ten fragment z Ewangelii św. Łukasza urzekł mnie tak bardzo, że nie mogłem przestać o nim myśleć. I nagle uświadomiłem sobie, że właśnie ta opowieść może mi pomóc głębiej i jaśniej pojąć to, co od dawna czułem podświadomie jako swoje własne osobiste zadanie i misję. W kapłańskiej pracy duszpasterskiej — ale także w innych dziedzinach swojej działalności, w swoich książkach i artykułach, na uniwersytecie i w mediach — nie stawiam sobie za cel „nawracania nawróconych”, troski o porządne owce w stadzie ani też prowadzenia polemik i sporów z przeciwnikami. Nie sądzę, żeby moim głównym zadaniem miała być klasyczna „misja”, jeśli pod tą nazwą kryje się chęć pozyskiwania jak największej liczby ludzi dla własnej, kościelnej czy politycznej, wspólnoty. Czuję, że jestem tu przede wszystkim po to, by proponować rozumiejącą bliskość tym, którzy mają opory przed włączeniem się w szeregi rozradowanych tłumów i pod rozwinięte sztandary jakichkolwiek barw; tym, którzy zachowują dystans.
Lubię Zacheuszów; myślę, że posiadam dar ich rozumienia. Ludzie często tłumaczą sobie ów dystans jako przejaw ich „wyniosłości”, ale chyba są w błędzie — sprawa nie wygląda tak prosto. Moje doświadczenie mówi, że chodzi tu raczej o jakiś rodzaj zażenowania. U niektórych niechęć do tłumów oraz haseł i sztandarów bierze się z przeświadczenia, że prawda jest zbyt krucha, by można ją było skandować na ulicach.
W końcu ludzie ci swojego miejsca „na obrzeżach” nie wybrali bez powodu. Być może trzymają się na uboczu także dlatego, iż — podobnie jak Zacheusz — dobrze wiedzą, że sami nie posprzątali jeszcze przed własnym domem; wiedzą lub raczej wyczuwają, że to i owo muszą jeszcze zmienić we własnym życiu. Być może w odróżnieniu od owego nieszczęśnika z Jezusowej przypowieści zdają sobie dobrze sprawę, że nie przywdziali jeszcze szaty godowej, by móc bezceremonialnie zasiąść w pierwszych rzędach szacownych gości na uczcie weselnej (por. Mt 22, 11-14). Wciąż jeszcze są w drodze, przyprószeni pyłem, daleko od celu, zbyt „niegotowi”, by móc pokazać się innym w pełnym świetle; być może nawet ich życiowa wędrówka znalazła się akurat w ślepej uliczce.
Mimo to zdają sobie sprawę z doniosłości chwili, w której to, co istotne, przechodzi obok nich. Pociąga ich to — jak Zacheusza, który pragnął zobaczyć Jezusa; czasami jednak swoją duchową tęsknotę i pragnienie tak jak on zakrywają liśćmi sykomory — przed innymi, a niekiedy i przed samym sobą.
Przemówić do Zacheusza może tylko ten, kto „zna jego imię” — zna jego tajemnicę. Ten, komu taki typ człowieka nie jest obcy, kto potrafi wczuć się w skomplikowane przyczyny jego nieśmiałości. Do Zacheuszów dzisiejszej epoki może się tak naprawdę przybliżyć tylko ten, kto sam był i w pewnym stopniu nadal pozostaje Zacheuszem. Ludzie, którzy najlepiej czują się pośród rozradowanego tłumu, z trudem rozumieją Zacheusza.
Kiedyś na stacji praskiego metra zobaczyłem wypisane na murze zdanie: „Jezus jest odpowiedzią!”, które prawdopodobnie przed chwilą utrwalił ktoś, kto pełen zachwytu wracał z radosnego zgromadzenia ewangelikalnego. Ktoś inny dopisał jednak do tej deklaracji: „Ale jakie było pytanie?”. Przypomniało mi się wtedy powiedzenie fi lozofa Erica Voegelina: największy problem dzisiejszych chrześcijan nie polega na tym, że nie znają właściwych odpowiedzi, ale że zapomnieli o pytaniach, które zostały postawione i ku którym owe odpowiedzi zmierzały.
Odpowiedzi bez pytań — bez tych, które je pierwotnie sprowokowały, ale i bez kolejnych, które wywołują każdą następną odpowiedź — są jak drzewa bez korzeni. Jakże często „prawdy chrześcijańskie” przedkładane są nam jak ścięte, martwe już drzewa, w których nie mogą zagnieździć się żadne ptaki! (Młody profesor Joseph Ratzinger, komentując kiedyś przypowieść o królestwie Bożym jako drzewie, w którego koronie gnieżdżą się ptaki — nie wiem, na ile dzisiaj podpisałby się pod tą wypowiedzią swoim papieskim piórem i opatrzył ją „pieczęcią rybaka” — zauważył, że Kościół zaczyna niebezpiecznie przypominać drzewo z uschniętymi gałęziami, na którym często siadają nieco dziwne ptaki). Dopiero połączenie pytań i odpowiedzi przywraca naszym opiniom rzeczywisty sens i życiową dynamikę: prawda dzieje się w dialogu. Odpowiedzi stanowią pokusę zakończenia procesu naszego poszukiwania, jak gdyby przedmiotem rozmowy był problem — który już został rozwiązany. Ale i przy kolejnym pytaniu prześwieca niewyczerpana głębia tajemnicy. Powtarzajmy wciąż od nowa: w wierze nie chodzi o problemy, lecz o tajemnicę, i dlatego nie wolno nam nigdy schodzić z drogi szukania i stawiania pytań. Tak, nasza droga tropem Zacheusza oznacza często drogę prowadzącą od problemów do tajemnicy, od pozornie ostatecznych odpowiedzi z powrotem do pytań.
* W niektórych tłumaczeniach pojawia się drzewo morwowe.
opr. aw/aw