Fragmenty książki o modlitwie medytacyjnej, o jej istocie, teologii, praktyce i owocach
ISBN: 978-83-7505-438-5
wyd.: WAM 2009
Pracę nad niniejszą książką rozpocząłem w czerwcu 2003 roku. Nie minęło wiele czasu, gdy okazało się, że moja żona Patricia jest poważnie chora — miała raka żołądka w końcowym stadium. Był to dla nas ogromny wstrząs i jednocześnie największe wyzwanie dla naszego małżeństwa. Lekarze dawali jej najwyżej kilka miesięcy życia, lecz ona odważnie stanęła w obliczu swej choroby. Nim odeszła, minęło dziewiętnaście miesięcy, z początku naznaczonych paniką, później przemienionych w czas pokoju. Paradoksalnie był to najszczęśliwszy okres w naszym małżeństwie.
O. John Main nazywał medytację „pierwszą śmiercią”, „śmiercią ego” i widział w niej niezbędne przygotowanie do naszej ostatecznej śmierci. Patricia i ja doświadczyliśmy owoców medytacji w sztuce życia. Ale właśnie owa droga od paniki do pokoju ukazała nam potęgę medytacji w sztuce umierania.
Gdy o. Laurence Freeman zapytał, jak medytacja pomaga jej znosić chorobę, odpowiedziała: „Nie myślałam, że medytacja ma jakieś oddziaływanie, ale teraz jest ono dla mnie widoczne. Gdy medytujesz, nie widzisz żadnych skutków i myślisz sobie, że wciąż jesteś tym samym, złym «ja» albo że «cały czas masz rozproszenia i nie doświadczasz żadnych wizji ani radykalnych zmian». Ale w tak krytycznych chwilach jak ta, gdy nie pojmuję, skąd we mnie tyle spokoju, wiem, że te wszystkie lata praktyki istotnie przynoszą potrzebne mi owoce”.
O medytacji dowiedzieliśmy się osiemnaście lat wcześniej. Poszukiwaliśmy wówczas dla siebie sensownej ścieżki duchowej. Byliśmy zadowoleni z naszego statusu materialnego i standardu życia, który znacznie przewyższał nasze wyobrażenia z młodości. Dobrze mi szło w życiu zawodowym, inwestowanie przynosiło wiele satysfakcji. Byliśmy szczęśliwą rodziną. Nasze dzieci, Terence i Deborah, wchodziły w okres nastoletni. Już pięć lat wcześniej Patricia porzuciła pracę w banku, by móc spędzać z nimi więcej czasu. Czuła się spełniona jako matka. Jednak mimo materialnego zadowolenia był w nas jakiś niepokój. Czuliśmy, że w życiu musi chodzić o coś więcej. Szukaliśmy zatem ścieżki duchowej, która nadałaby mu bardziej sensowny wymiar. Być może było to owo uczucie, które we wprowadzeniu do książki Światło wewnętrzne o. Laurence Freeman nazywa „nieokreśloną udręką ducha, która każe nam wyjść poza powierzchowność i bezsens nowoczesnych stylów życia” oraz otwieraniem się umysłu na „potrzebę podróży w głąb serca”*.
W naszych duchowych poszukiwaniach zaobserwowaliśmy, że medytacja jest podstawową praktyką w buddyzmie i hinduizmie. Będąc chrześcijanami, zastanawialiśmy się, czy podobny sposób modlitwy istnieje w naszej tradycji. Zachodząc kiedyś do przykościelnej księgarni (zaraz po tym, jak wzrosło nasze zainteresowanie medytacją), tuż po przekroczeniu progu drzwi moja żona wypatrzyła na półce wspomnianą książkę o. Laurence'a Freemana zatytułowaną Światło wewnętrzne.
Byliśmy tym odkryciem podekscytowani, w szczególności Patricia, która niezwłocznie zaczęła medytować w sposób zalecany w książce. Ja odłożyłem praktykę na później. Chciałem najpierw spotkać ludzi, którzy byliby w nią zaangażowani. Nie minęło wiele czasu, kiedy odwiedziliśmy Centrum Medytacji Chrześcijańskiej w Londynie. Nasze spotkanie z s. Madelaine oraz pierwsze doświadczenie medytacji z tamtejszą grupą rozpaliły w nas silny płomień zainteresowania. Wróciłem do Singapuru z postanowieniem, że zacznę medytować.
Jak mówi o. John Main, było to proste, co nie znaczy, że łatwe. Nawet podejmując się trwać w niełatwym i zniechęcającym zadaniu niemyślenia o czymkolwiek, pozostawanie w bezruchu okazało się o wiele trudniejsze niż myślałem. Najpierw siedziałem na krześle, ale później pomyślałem, że bardziej nabożne (i być może wygodniejsze) będzie siedzenie na podłodze. Jednak ani moje pobudzone ciało, ani umysł nie odczuły żadnej różnicy. Dwadzieścia minut, a co dopiero trzydzieści, wydawało się niemożliwością. By w ogóle uniknąć zaprzestania praktyki medytacji, skróciłem jej czas do dziesięciu minut.
Najbardziej zniechęcały mnie rozproszenia. Cisza medytacji była żyzną glebą dla snucia marzeń i obmyślania różnych planów. Większość z nas żyje tak bardzo „na zewnątrz”, że na początku czas modlitwy, jaką jest medytacja, to swoiste przedłużenie skupiania uwagi na problemach codzienności. Zastanawiałem się, kiedy zacznę moją medytacyjną podróż w głąb serca. Miałem za sobą cały rok niezliczonej liczby falstartów. Trudność, jaką sprawiało mi pozostanie w ciszy medytacji, połączona z ciągłymi obowiązkami zawodowymi i rodzinnymi, sprawiała, że medytowałem tylko wtedy, gdy miałem możliwość i ochotę, a nie wtedy gdy powinienem był to robić. Zawsze znajdowałem jakieś usprawiedliwienie dla częstych przerw. Do wytrwania zachęciła mnie gorliwość mojej żony, która konsekwentnie podążała ścieżką medytacji, przypominając mi w ten sposób, że i ja jestem do tego wezwany.
Przełomowy moment w mojej podróży w głąb serca nastąpił w lutym 1988 roku podczas pobytu o. Laurence'a Freemana w Singapurze. Zatrzymał się u nas w drodze do Australii. Było to nasze pierwsze spotkanie. Pamiętam, jak na lotnisku machałem trzymaną w dłoni książką jego autorstwa, by mógł nas rozpoznać. Ustaliliśmy z naszym proboszczem, o. Alfredem Chanem, że o. Laurence wygłosi w kościele Świętej Rodziny konferencję. Przyszło prawie czterysta osób. Byliśmy zaskoczeni tak dużą frekwencją. Po medytacji, wieńczącej nauczanie o. Laurence'a, czuliśmy, że nasz kościół wzbogacił się o nową formę religijnej praktyki.
Przed swoim wylotem z Singapuru o. Laurence zasugerował, byśmy rozpoczęli cotygodniowe spotkania medytacyjne w grupie. Ponieważ konferencja została dobrze przyjęta, na fali entuzjazmu przyznałem, że byłby to sensowny krok naprzód. Jednak czułem, że to nieuczciwe z mojej strony nauczać o medytacji — o tym, że medytować powinno się codziennie dwa razy, przez co najmniej dwadzieścia minut — skoro sam nie byłem wierny tej dyscyplinie. Dylemat ten uświadomił mi jednak, że przyszedł czas, by zaangażować się na poważnie. Musiałem zmienić swoje priorytety. Przez trzy tygodnie udawało mi się znaleźć czas na poranną i wieczorną medytację oraz odwagę, by wytrwać mimo rozproszeń i fizycznego dyskomfortu. Odkryłem, że dyscyplina jest możliwa. Obecnie mamy w Singapurze około trzydziestu grup działających na terenie osiemnastu parafii. Zauważyłem, że najwięcej otuchy i chęci do kontynuowania własnej praktyki dostarcza mi wysiłek, jaki wkładam w rozpoczęcie działalności grupy i jej prowadzenie. Zrozumiałem również, że najważniejszym warunkiem skutecznego przekazywania nauczania jest osobista wierność dyscyplinie.
Jak medytacja zmieniła moje życie? O. Laurence mówi, że nie jest łatwo poddać komuś myśl, że wypowiadanie mantry przemienia nasze życie z wielką mocą, a jej wpływ uwidacznia się w naszych relacjach, w podejmowanych przedsięwzięciach i wykonywanej pracy. Niemniej sugeruje, że „recytowanie mantry zobowiązuje nas do praktycznego urzeczywistniania jej owoców. Nie możemy codziennie medytować i jednocześnie postępować w myśl zasad, które każą nam oszukiwać, pragnąć zemsty i własnej korzyści. Musimy stawać stopniowo po stronie prawdomówności, miłości, Boga”.
Następnie o. Laurence wyjaśnił nam, w czym kryje się istota nauczania o. Johna Maina: musimy najpierw nauczyć się być, a później będziemy wiedzieć, co mamy robić. To, czym się zajmujemy, jest dogłębnie i trwale przemienione jedynie przez to, kim jesteśmy. To prawda, którą odkryłem dzięki praktyce medytacji. Droga do milczenia, prostoty i nieporuszenia prowadzi przez milczenie, prostotę i nieporuszenie. Droga do wiary i miłości prowadzi przez wiarę i miłość. Aby dojść do celu, musimy wyruszyć w drogę. Medytacja jest drogą. Obecnie zaczynam rozumieć, co o. John Main miał na myśli, gdy mówił, że medytacja niebywale ubogaca.
* L. Freeman OSB, Światło wewnętrzne, przeł. A. Wojtasik, Kraków 2006, s. 28. Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza.
opr. aw/aw