Fragmenty książki "Spadać w górę", o duchowości na obie połowy życia
|
Richard Rohr SPADAĆ W GÓRĘ
Duchowość na obie
połowy życia |
|
Nie możemy przeżyć popołudnia naszego życia wedle programu poranka — ponieważ to, co rano było wielkie, wieczorem okaże się małe, a to, co rano było prawdą, wieczorem stanie się kłamstwem.
CARL GUSTAV JUNG, THE STRUCTURE AND DYNAMICS OF THE PSYCHE
Jak już wspomniałem we wprowadzeniu, zadaniem pierwszej połowy życia jest stworzenie właściwego naczynia oraz odpowiedź na pierwsze zasadnicze pytania: „Co sprawia, że jestem ważny?”,„Jak mam się utrzymać?” oraz „Kto pójdzie ze mną?”. Zadaniem drugiej połowy życia jest odnalezienie autentycznej zawartości, którą owo naczynie ma pomieścić i nam ją przekazać. Jak ujęła to Mary Oliver: „Co zamierzasz zrobić ze swoim dzikim, cennym i jedynym życiem?”. Innymi słowy, naczynie nie jest celem samym w sobie, lecz istnieje ze względu na głębsze i pełniejsze życie człowieka, który przeważnie nie zdaje sobie z tego sprawy! Tak wielu ludzi wciąż reperuje swoje naczynie i nigdy nie „wypływa na głębię i [nie] zarzuca sieci” (Łk 5, 4; por. J 21, 6), by zagarnąć mnóstwo czekających tam na nich ryb. Problem w tym, że pierwsze życiowe zadanie pochłania mnóstwo naszej krwi, potu, jajeczek i nasienia, łez i lat. Często nie potrafimy sobie wyobrazić, że może istnieć drugie zadanie, coś, czego można byłoby jeszcze od nas oczekiwać. Powiadamy, że „stare jest lepsze” (Łk 5, 39), ale Jezus mówił, by nie wlewać młodego wina do starych naczyń, bowiem w przeciwnym razie „młode wino rozerwie [stare] bukłaki, i samo wycieknie, i bukłaki przepadną” (Łk 5, 37). Druga połowa życia może pomieścić trochę młodego wina, ponieważ już dysponujemy mocnymi bukłakami — pewnymi, wypróbowanymi sposobami utrzymywania naszego życia w spójności. By tak się stało, stare naczynie musi się rozciągnąć,„umrzeć” w swojej dawnej formie lub nawet ustąpić czemuś lepszemu. I to jest sedno, a zarazem źródło ekscytującego odkrywania wieku średniego.
By wyjaśnić to rozróżnienie, rozmaite tradycje posługiwały się rozlicznymi metaforami: początkujący i biegli, nowicjusze i wtajemniczeni, mleko i mięso, treść i duch, juniorzy i seniorzy, ochrzczeni i bierzmowani, uczeń i mistrz, poranek i wieczór. „[Szymonie], kiedy byłeś młodszy [...] Ale gdy się zestarzejesz” ( J 21, 18). Dopiero gdy zaczniemy żyć w drugiej połowie życia, zdołamy dostrzec różnicę między obiema połowami, skumulowanymi, następującymi kolejno po sobie i w tym samym stopniu niezbędnymi. Nie da się przeszybować do drugiej połowy życia tylko dzięki lekturze książek (także tej). Łaska musi i będzie popychać człowieka do przodu. Ktoś powiedział: „Bóg nie ma wnuków, Bóg ma tylko dzieci”. Każde pokolenie musi odkrywać Ducha na własną rękę i z myślą o sobie samym. W przeciwnym razie reagujemy na obecność wyłącznie poprzedniego pokolenia, i to często przesadnie. Albo też się dostosowujemy — również nadmiernie. Żadna z tych postaw nie jest pozytywnym i twórczym sposobem podążania naprzód.
W podróży tej nie mogą nas zastąpić ani papież, ani cytat z Biblii, technika psychologiczna, formułka religijna, książka czy guru. Jeśli będziemy próbowali pominąć pierwszą podróż, nigdy nie zdołamy dostrzec ani jej niezbywalności, ani słabych stron; nigdy się nie dowiemy, dlaczego pierwsze naczynie musi nas zawieść; nigdy nie poznamy cudownej pełni drugiej podróży ani związku między dwiema połowami życia. Właśnie na tym polega nierzeczywistość, w jakiej żyje wielu ludzi, którzy „nigdy nie dorastają” lub aż do starości są narcyzami. Obawiam się, że we współczesnym świecie takich osób wcale nie jest mało.
Podczas pierwszej podróży „juniorzy” uważają, że osoby starsze „wypadły z gry”, są naiwne, nazbyt proste albo zwyczajnie zbędne. Młodzi nie mogą zrozumieć tego, czego jeszcze nie doświadczyli. Są całkowicie pochłonięci pierwszym życiowym zadaniem i nie dostrzegają niczego poza nim. I na odwrót, jeśli ktoś przekroczył granicę drugiej połowy życia, uwzględniając poprzednie etapy, stadia rozwoju, będzie zawsze cierpliwy i wyrozumiały wobec „juniorów”; owa cierpliwość i chęć pomocy okażą się po części naturalne (choć wymagające wysiłku). Właśnie to czyni tych ludzi starszymi! Późniejsze stadia zawsze z empatią obejmują etapy wcześniejsze, w przeciwnym razie nie można by ich nazwać późniejszymi!
Dominujące nurty kultury, a nawet historii religii angażują się w tworzenie, a potem utrzymywanie żywotnych kwestii pierwszej połowy życia — tych trzech najważniejszych: tożsamości, poczucia bezpieczeństwa oraz płciowości, także kulturowej. Sprawy te nie tylko nas absorbują, ale wręcz pochłaniają. Obawiam się, że historia ludzkości dotarła do tego właśnie punktu. Co więcej, kolejne pokolenia w większości uznawały i uznają za swoje główne i niekiedy jedyne życiowe zadanie wytyczanie granic i ich ochronę. Od zarania dziejów człowiek starał się wypracowywać struktury bezpieczeństwa i odpowiednie symbole lojalności, chcąc oznajmić i obronić tożsamość osobistą i społeczną, a także płciową i kulturową. Żyjemy w czasach, kiedy ludzie pytają coraz częściej: „Czy to już wszystko?”.
W okresie kształtującym osobowość jesteśmy tak dalece pochłonięci sobą, że zachowujemy się nazbyt defensywnie, a zarazem zbyt napastliwie. Niewiele zostaje czasu na samo życie, czystą przyjaźń, niewyrachowane piękno, chwile zjednoczenia z naturą lub czymkolwiek innym. Jednak dokładnie taki sposób budowania struktury ego musi być udziałem młodej osoby w pierwszym dwudziestoleciu życia; potrzebują tego również plemiona, aby przetrwać. Być może ludzkość, by zacząć się rozwijać, również tego wymagała. Pisząc w jednym z wierszy: „gdzie dobre płoty, tam dobrzy sąsiedzi”11, Robert Frost zapewne miał świadomość, że chodzi nie tylko o stawianie płotów. W końcu musimy przez ten płot przejść, by poznać sąsiada.
Aby zatem móc wystartować w sensie osobowym i kulturowym, potrzebujemy granic, tożsamości, poczucia bezpieczeństwa oraz do pewnego stopnia porządku i spójności. Musimy także czuć się wyjątkowi; potrzebujemy „dawki narcyzmu”, gdyż sukcesy, reakcje, pozytywne informacje zwrotne są na wczesnym etapie rozwoju konieczne, byśmy reszty życia nie poświęcili na domaganie się od innych pochwał lub użalanie się nad sobą. O ile można posłużyć się tym terminem — jest również taki dobry i potrzebny „narcyzm”. Najpierw trzeba ukształtować strukturę ego, a potem uwolnić się od niej i ją przekroczyć. W odpowiedzi na bezkompromisową postawę Jana Chrzciciela, Jezus stawia znak równości pomiędzy dwoma wykluczającymi się logicznie elementami: „między narodzonymi z niewiast nie powstał większy od Jana Chrzciciela. Lecz najmniejszy w królestwie niebieskim większy jest niż on” (Mt 11, 11). Bełkot? Nie, takim językiem przemawia druga połowa życia.
Jeśli odnajdziemy w dzieciństwie właściwe dla siebie odzwierciedlenie, nie będziemy musieli spędzać reszty życia, przeglądając się w lustrze Narcyza lub żebrząc o uwagę innych. Ktoś się nami „zajął”, dlatego czujemy się dobrze — i tak już zostanie. Gdyby człowiek znalazł właściwe odzwierciedlenie w młodości, czułby się teraz wolny, by zobaczyć samego siebie i odzwierciedlać innych — autentycznie i z gotowością niesienia pomocy. Rozumiem, dlaczego dla wielu świętych modlitwa była po prostu przyjmowaniem dobrotliwego spojrzenia Boga i równie życzliwym odwzajemnianiem tego spojrzenia; wiedzieli, że to wciąż było to samo spojrzenie, przyjmowane i odbijane. Hindusi określili ową ekscytującą wymianę spojrzeń terminem darshan. Pod koniec książki powrócimy jeszcze do zagadnienia odzwierciedlania, bycia lustrem, traktując je nieco szerzej.
opr. ab/ab