Z salezjaninem, ks. Edwardem Pleniem – krajowym duszpasterzem sportowców – rozmawia ks. Krzysztof Cepil, salezjanin.
Z salezjaninem, ks. Edwardem Pleniem – krajowym duszpasterzem sportowców – rozmawia ks. Krzysztof Cepil, salezjanin.
W 2004 r. wyjechał Ksiądz na swoją pierwszą olimpiadę w Atenach w roli krajowego duszpasterza sportowców. Teraz Ksiądz będzie na swoich ósmych igrzyskach – tym razem zimowych – w koreańskim Pjongczangu. Dlaczego olimpijczykom potrzebny jest duszpasterz?
– Ważne są tu dwa aspekty: obecność i świadectwo wiary. Wydaje się, że tego przede wszystkim oczekują sportowcy niezależnie od rangi imprezy. Kiedy byłem z piłkarzami ręcznymi na mistrzostwach świata w Katarze w 2015 r., to zawodnicy prosili w ten sposób: – Przyjacielu, w pierwszej połowie jesteś za naszą bramką i się modlisz, a w drugiej połowie przechodzisz na drugą stronę razem z nami. Żebyśmy widzieli, że jesteś z nami.
Dlatego też staram się znaleźć dla siebie miejsce w wiosce olimpijskiej, gdzie zawodnicy łatwo mogą mnie znaleźć. Zależy mi na tym, żeby oni widzieli, że jestem. Oni wtedy przychodzą i mają okazję do porozmawiania, do skorzystania z sakramentów oraz mają możliwość zadania pytań dotyczących ich życia. Czasem opowiadają o rodzinie, dzielą się różnymi przeżyciami lub osobistymi problemami. I wtedy trzeba poświęcić im dużo czasu i nastawić się na słuchanie. To z kolei stwarza pole do świadectwa. Bo jeśli ktoś przyszedł i opowiedział o sobie, to musi mieć ogromne zaufanie. Dzięki temu tworzą się przyjazne relacje i zażyłość. A ja się cieszę, że zawodnicy przychodzą, że mogę w czymś pomóc. Właśnie w tym celu czerpię ze skarbca Kościoła.
Igrzyska to taka parafia personalna, gdzie dzieje się dosłownie wszystko: jest czas na msze św., są sprawowane sakramenty, jest głoszone słowo Boże, jest katecheza, jest rozmowa. Może być nawet wizyta duszpasterska, gdy sportowcy chcą mi pokazać miejsce, gdzie mieszkają... Olimpijczycy przychodzą na msze św. w soboty i niedziele, w tym roku też, podobnie jak osiem lat temu w Vancouver, będziemy obchodzić Środę Popielcową – więc tego dnia też będzie Eucharystia. Ale sami sportowcy mogą uczęszczać na msze św. częściej – to zależy od nich. Bo ja jestem do ich dyspozycji. Wracając do świadectwa: panczenista Zbyszek Bródka – mistrz olimpijski z Soczi – wysłał mi po zdobyciu złotego medalu SMS-a: „Przyjacielu, dziękuję ci za twoją wiarę i modlitwę. Wiara czyni cuda”. To są takie momenty, które nobilitują i mobilizują do wytężonego wysiłku.
Czego taki zawodowy sportowiec z pierwszych stron gazet oczekuje od Księdza w czasie igrzysk? Czy w ogóle wsparcie ze strony duszpasterza jest mu przydatne? Czy opieka duchowa pomaga mu osiągnąć mistrzowski poziom w swojej dyscyplinie?
Igrzyska to jest dodatkowy stres, a to sprzyja pewnemu pobudzeniu – również duchowemu. Ten stres wyzwala mobilizację wewnętrzną, żeby np. być na mszy św. Ta motywacja u niektórych sportowców ma w sobie coś z kalkulacji: „nie zaszkodzi, a może pomóc”. Często jest to zgodne z powiedzeniem: „jak trwoga, to do Boga”. Ale nie tak to powinno wyglądać. Dlatego ciągle podkreślam w rozmowach ze sportowcami, że Bóg jest rzeczywistością życia każdego z nas. To nie jest coś magicznego, coś, co jest okazjonalne. Nie. Jeśli wybieram Boga każdego dnia, to On realnie pomaga mi stawać się w pełni człowiekiem, dojrzewać do pełni człowieczeństwa. Jeśli poddamy Mu całe nasze życie – to wtedy to, co robimy i to, co mówimy – staje się modlitwą. Tak oddajemy Bogu chwałę. I to chcę im przekazać.
Często chcemy w tym zawrotnym tempie naszego życia – kiedy nie mamy na nic czasu – szybko wejść w kontakt z Panem Bogiem. Ale żeby się z Nim spotkać, należy się zatrzymać, wyciszyć. To z kolei wymaga trochę czasu i wysiłku. I dopiero wtedy można mówić o prawdziwej modlitwie. A niektórzy zawodnicy czasem szukają szybkiej recepty na skuteczną modlitwę. Tłumaczę im wtedy, że nie wystarczy odmówienie „Zdrowaś Mario”, „Ojcze nasz” czy choćby nawet „Litanii do Wszystkich Świętych”. Bo Pan Bóg wysłuchuje tych modlitw, które są poparte naszą pracą i wysiłkiem na rzecz przemiany życia. Jeśli daję od siebie to, co mnie bardzo kosztuje, co jest takie trudne we mnie, nad czym ja zaczynam pracować, to Pan Bóg dostrzega ten mój wysiłek. I nigdy go nie pozostawi bez nagrody. Bo nie są to tylko puste słowa czy gesty, ale wtedy jest to wyraz podporządkowania Mu swego życia.
Olimpijczyk przygotowuje się do najważniejszego startu w czteroleciu czy może nawet w życiu. I nie powinien zapominać również o przygotowaniu swego wnętrza, o przygotowaniu duchowym. Bo na bogactwo człowieka jako osoby składa się wiele wymiarów. Funkcjonowanie człowieka zależy od ich wzajemnego skoordynowania. I dobre przygotowania integralnie obejmują wszystkie sfery ludzkiego życia: fizyczną, mentalną oraz duchową. Tu należy wszystko poukładać, bo te sfery się wzajemnie uzupełniają. Na sukces składa się zatem bardzo wiele składników, dlatego sportowcom powtarzam, że ważna jest uczciwość w trzech wymiarach – wobec Pana Boga, drugiego człowieka i wobec samego siebie. W tym zakresie każdy zawodnik powinien sobie robić codziennie rachunek sumienia: ile było zaniedbań, ile było treningów na pół gwizdka itp.
Zresztą każdy zawodnik zostanie zweryfikowany w czasie rywalizacji. A zwycięzców jest dużo mniej niż pokonanych. Trener Raul Lozano, który z reprezentacją siatkarzy zdobył wicemistrzostwo świata powtarzał, że tamten sukces opierał się na trzech filarach: pokorze, cierpliwości i ciężkiej pracy. Dlatego każdy sportowiec powinien uczciwie przyjrzeć się swoim przygotowaniom: mentalnym, wytrzymałościowym, technicznym, dietetycznym itd. Jeśli nic nie zaniedbał i włożył maksimum wysiłku oraz na płaszczyźnie duchowej ofiarował to wszystko Bogu – to można powiedzieć, że wszystko jest w tym zawodniku poukładane i wyważone. Wtedy w sercu czuje on radość z podjęcia wyzwania i tylko wtedy naprawdę może dać z siebie wszystko. I jego start będzie piękny, chociaż niekoniecznie może się zakończyć zdobyciem medalu olimpijskiego. Bo może w tym celu trzeba będzie nadal ćwiczyć pokorę, cierpliwość i kontynuować na treningach ciężką pracę. Starożytni mówili: „Per aspera ad astra – przez trudy do gwiazd”. Nie ma innej drogi.
Ksiądz Bosko nie pracował ze sportowcami, tylko z młodzieżą... Jak ksiądz jako duszpasterz sportowców realizuje charyzmat salezjański?
Ale sportowcy to też młodzi ludzie! I też potrzebują wsparcia – również duchowego. A ja staram się go udzielać, podobnie jak św. Jan Bosko swoim wychowankom: poprzez asystencję, czyli moją obecność wśród nich, przez swoją dyspozycyjność: gotowość do spotkania, rozmowy i towarzyszenia. I gdy spotykam się ze sportowcami, to wtedy mogę realizować idee wychowawcze św. Jana Bosko, które on stosował w swoim oratorium. Oczywiście towarzyszenie na wzór księdza Bosko może wydawać się prostą sprawą, ale z doświadczenia wyniesionego z Soczi, gdzie były trzy różne wioski olimpijskie, dość od siebie oddalone – wiem, że obecność i wsparcie wymagać mogą czasochłonnych dojazdów. W Korei będą dwie wioski olimpijskie, do których trzeba będzie dotrzeć – na tę chwilę nie jestem pewien, czy zamieszkam od razu w wiosce olimpijskiej ze sportowcami czy może dołączę do nich w drugiej części igrzysk. Wtedy byłoby dużo łatwiej, bo byłbym na miejscu.
Wracając do propozycji duszpasterskich... Nie mam jakiegoś nadzwyczajnego programu przygotowanego specjalnie na igrzyska. To, co wnoszę, to ta rodzinna atmosfera, którą przekazał salezjanom ksiądz Bosko. Jest to klimat afirmacji, optymizmu, radości, prostoty, solidarności i życzliwości. Tym chciałbym się ze wszystkimi dzielić…
Często mówię o św. Janie Bosko, nawiązuję do jego systemu wychowawczego, opowiadam o sytuacjach z jego życia, nawiązuję do przykładów z jego oratorium. W naszych czasach idee św. Jana Bosko są bardzo aktualne i naszym reprezentantom to chyba odpowiada. Po każdej mszy św. udzielam uroczystego błogosławieństwa za wstawiennictwem Najświętszej Maryi Panny Wspomożycielki Wiernych. Na dwóch ostatnich igrzyskach rozdawałem pobłogosławione przez papieża Franciszka medaliki z wizerunkami księdza Bosko i Matki Bożej Wspomożycielki Wiernych. I właśnie w Soczi łyżwiarz Konrad Niedźwiedzki zgubił swój medalik, który dała mu mama. To go bardzo zdenerwowało. Nowy medalik dostał ode mnie. Po zdobyciu brązowego medalu w drużynie przysłał mi SMS-a: „Byłem sceptycznie nastawiony, ale ksiądz Bosko dał mi kopa!”.
Wiele dzieci i młodzieży naśladuje wielkich mistrzów sportu, garnąc się do uprawiania konkretnych dyscyplin sportowych. Ale nie wszyscy. Czy rodzice powinni zachęcać dziecko do uprawiania sportu w ramach rekreacji czy na poziomie szkolnych zawodów? Czy może dziecko powinno samo decydować o ewentualnym rozwijaniu sportowej pasji?
Bezwzględnie zachęcam nie tyle do sportu – ile do ruchu, do odciągania młodych od wirtualnego świata smartfonów, tabletów, komputerów. A najbardziej atrakcyjną przeciwwagą jest właśnie ruch. I rodzice muszą być świadomi, że powinni dbać o integralny rozwój dziecka. Wszyscy wiemy, że siedzenie i spędzanie czasu w bezruchu jest dla organizmu bardzo zgubne. Potrzeba ruchu, potrzeba świeżego powietrza, potrzeba towarzystwa rówieśników – nie tylko wirtualnego, ale realnego. Jeśli młody człowiek uprawia sport, jeśli bawi się w zabawy ruchowe, rywalizuje fizycznie z innymi – to też poznaje innych, uczy się szacunku dla rywali, uczy się współpracy i myślenia w kategoriach zespołu.
Uważam, że takich rzeczy nigdy za mało. Rodzice, którzy nie zachęcają dzieci do sportu i ruchu, do pięknego spędzania wolnego czasu – krzywdzą swoje dzieci i przy okazji krzywdzą siebie. A najlepiej by było, żeby rodzice angażowali się we wspólną – rodzinną rekreację. To sprzyja umacnianiu więzi, np. ojcowsko-synowskich, i przyczynia się do wzrostu nie tylko zdrowia, ale też szczęścia całej rodziny.
W tym kontekście warto też wspomnieć o salezjańskiej propozycji, jaką jest Salos. W tej organizacji stawiamy na sport, który rozwija, który wychowuje. I naszym celem jest wychowanie na uczciwych obywateli i dobrych chrześcijan. Tak jak u księdza Bosko.
Dziękuję za rozmowę.
opr. ac/ac