Refleksje po Igrzyskach Olimpijskich w Pekinie 2008
Do rangi symbolu tegorocznej olimpiady w Pekinie urosną z pewnością dwie mistyfikacje dokonane podczas ceremonii otwarcia imprezy: komputerowo podretuszowany pokaz fajerwerków oraz dziewięcioletnia mała „śpiewaczka" poruszająca jedynie ustami i zastępująca właściwą - tę brzydszą - wykonawczynię utworu.
Za każdym razem, kiedy pada hasło „igrzyska olimpijskie", towarzyszy mu cala masa wielkich słów. Dużo mówi się więc o szlachetnej, przyjacielskiej rywalizacji, o święcie sportu, o uczciwości, pokoju, solidarności itp. Uważni obserwatorzy współczesnego ruchu olimpijskiego uśmiechają się na to ironicznie, twierdząc, że te piękne idee nijak się mają do dzisiejszego skomercjalizowanego, zmedykalizowanego i hermetycznego sportowego światka. Igrzyska na chińską modłę potwierdziły zaś najgorsze obawy sceptyków - zamiast święta sportu mieliśmy w Pekinie święto speców od propagandy, cenzorów, farmakologów i funkcjonariuszy służb specjalnych.
Jako pierwszy zabrał głos Dalajlama XIV „Mimo trwających w Pekinie igrzysk chińskie władze represjonują i torturują Tybetańczyków (...). Z żalem muszę powiedzieć, że idea pokoju olimpijskiego nie jest w żaden sposób respektowana przez chińskie władze w Tybecie" - powiedział duchowy przywódca Tybetańczyków.
Wkrótce potem pojawiła się jeszcze bardziej dramatyczna informacja: w regionie Kham we wschodnim Tybecie chińska armia otworzyła ogień do tłumu ludzi. Zginąć mogło nawet 140 Tybetańczyków. W tej sprawie trudno jednak o jakieś precyzyjne informacje. Sam Dalajlama potwierdził, że wiadomość o masakrze do niego dotarła, ale od tamtej pory do dziś bezskutecznie próbowano skomunikować się z lokalną tybetańską ludnością. Blokada informacyjna nałożona przez chiński reżim zdaje się jednak pośrednio potwierdzać, że w Tybecie rzeczywiście stało się coś złego.
W czasie igrzysk zanotowano także liczne przypadki zatrzymań i aresztowań działaczy organizacji protybetańskich, próbujących w czasie olimpiady zwracać uwagę na łamanie praw człowieka w Chinach. Wszystkie te akcje kończyły się z reguły w podobny sposób: 72-godzinnym aresztem - bo na tyle chińskie prawo pozwala zatrzymać cudzoziemca bez postawienia mu zarzutów - wielogodzinnymi przesłuchaniami i w końcu deportacją. Nie wiadomo natomiast, jaki los spotkał tubylców uczestniczących, choćby tylko w roli tłumaczy, w tego typu akcjach.
Jedno trzeba wszak Pekinowi przyznać: perfekcyjna praca służb specjalnych, policji, organów porządkowych, setek tysięcy wolontariuszy i zwykłych obywateli z tzw. zgromadzeń sąsiedzkich (czyli struktur, które za wzór cnoty obywatelskiej stawiają sobie donosicielstwo na przeciwników reżimu) sprawiła, że na areny olimpijskich zmagań nie przebił się praktycznie żaden antychiński incydent. Co przy tak wielkiej imprezie stanowi naprawdę nie lada wyczyn.
17 lipca Jacques Rogge, prezydent MKOl, poinformował o „zupełnym zniesieniu cenzury internetowej" w Chinach. Nie wiadomo, na jakiej olimpiadzie przebywał pan Rogge, ale na pewno nie były to igrzyska w Pekinie. Tutaj bowiem od samego początku w Internecie działy się prawdziwe cuda. Przykładowo już na kilkadziesiąt dni przed igrzyskami zablokowane zostały strony Amnesty International i niemal wszystkich organizacji zajmujących się ochroną praw człowieka.
„Jawna cenzura mediów to kolejna złamana obietnica, która pozbawi złudzeń co do poszanowania praw człowieka w Chinach, do jakiego miało dojść przed olimpiadą" - grzmiał Mark Allison, obserwator Al w regionie Azji Wschodniej.
Inna z organizacji pozarządowych, Human Rights Watch, odnotowała w czasie igrzysk co najmniej kilkanaście przypadków łamania wolności mediów. Najbardziej głośny z nich dotyczył Jona Raya, korespondenta brytyjskiej stacji ITN, który został poturbowany i aresztowany w czasie przekazywania relacji z jednej z pro-tybetańskich manifestacji przed pekińskim stadionem olimpijskim.
Z kolei Reporterzy bez Granic informowali, że w czasie igrzysk dochodziło do zagłuszania stacji radiowych, w tym m.in. BBC, Głosu Ameryki (VOA), Radia Wolna Azja (RFA) i Głosu Tybetu.
Sytuacja stała się w końcu na tyle alarmująca, że głos zabrał nawet ślepy i głuchy do tej pory MKOl. Rzeczniczka tej organizacji Giselle Davies stwierdziła, że komitet „nie pochwala prób utrudniania pracy dziennikarzowi, który wykonuje swoją pracę w zgodzie z - ponoć - panującymi prawami i regułami". I na tym w zasadzie grożenie palcem się skończyło.
Dla przypomnienia, Chiny w zamian za przyznanie im organizacji igrzysk zobowiązały się do zapewnienia mediom podczas olimpiady „całkowitej swobody w przekazywaniu informacji".
Tymczasem Wang Wei, wiceprezes komitetu organizacyjnego pekińskich igrzysk, tłumaczył, że niektóre stacje zostały ocenzurowane po to, by ...chronić dzieci! Ów prominentny działacz nie widział w tym zresztą niczego zdrożnego, twierdząc, że światowa prasa „widocznie ma bzika na punkcie całej tej sprawy z wolnością w sieci".
W tej sytuacji rywalizacja na olimpijskich arenach zeszła jakby trochę na plan dalszy. Ale i na sportowej niwie mieliśmy do czynienia z licznymi pokazami „uczciwości" w wydaniu gospodarzy olimpiady. Najwymowniejszym przykładem była tutaj sprawa dwukrotnej mistrzyni igrzysk w Pekinie, chińskiej gimnastyczki Kexin He. Według oficjalnego zgłoszenia urodziła się ona 1 stycznia 1992 roku, w chwili startu miała więc wymagane regulaminem 16 lat. Ale jej dziecięcy wygląd i sylwetka wzbudziły poważne wątpliwości co do rzeczywistego wieku zawodniczki. Równie młodo wyglądały zresztą i jej koleżanki ze złotej drużyny olimpijskiej.
Po raz kolejny w Pekinie mogliśmy też przekonać się o prawdziwości powiedzenia, że gospodarzom nawet ściany pomagają. Tak było choćby podczas finałowej walki kobiet w judo w kategorii 78 kg. Zwyciężyła w niej przez sędziowskie wskazanie Chinka Xiuli Yang, choć przez całą walkę była wyraźnie słabsza od swojej rywalki z Kuby. I takich sytuacji, w których sędziowie niemal każdą sporną sytuację interpretowali na korzyść zawodników chińskich, było w czasie tegorocznych igrzysk na pęczki.
Niejedno zapewne mogłaby też powiedzieć nasza znakomita pływaczka Otylia Jędrzejczak, która przegrała walkę o medal m.in. właśnie z dwoma Chinkami. Co ciekawe, Liu Zige, zwyciężczyni wyścigu na 200 m motylkiem, przed igrzyskami zajmowała dopiero 16. miejsce w światowym rankingu, a w ciągu zaledwie kilku miesięcy poprawiła swój rekord życiowy aż o 3,58 sekundy. Trener polskich pływaków Paweł Słomiński uznał wynik uzyskany przez Liu Zige za „irracjonalny".
„Mistrzostwa Chin" obserwowaliśmy także w podnoszeniu ciężarów. Tak się zresztą składa, że sport ten uważany jest od lat za najbardziej „nakoksowaną" ze wszystkich dyscyplin. Cóż, skoro jednak nikogo nie złapano za rękę...
Władze MKOl-u od dawna argumentowały, że przyznanie organizacji igrzysk olimpijskich komunistycznym Chinom otworzy je na świat, poluźni restrykcje w Państwie Środka i ucywilizuje tamtejszy reżim, o tym, że tak się nie stało, najdobitniej przekonuje fragment raportu przygotowany przez Amnesty International: „Władze ChRL wykorzystały igrzyska olimpijskie jako pretekst do kontynuowania, a w niektórych przypadkach nawet do zaostrzenia prowadzonej polityki, która doprowadziła do poważnego i coraz bardziej powszechnego naruszania praw człowieka". Co więcej, można zaryzykować nawet twierdzenie, że bierność świata umocniła czy wręcz ośmieliła chiński reżim do kontynuowania dotychczasowej polityki.
Tym większy szacunek należy się więc tym nielicznym, którzy tak jak polski sztangista Szymon Kołecki nie wpisali się w scenariusz chińskiego propagandowego humbuga pod nazwą „beztroskie i radosne święto sportu". „Jeśli chiński reżim nie złagodnieje, będę miał głowę ogoloną na łyso w solidarności z tybetańskimi mnichami" - zapowiadał przed igrzyskami Kołecki. W Pekinie Polak w pięknym stylu wywalczył srebrny medal. Z ogoloną głową...
opr. mg/mg