Oblicza Europy

Unia Europejska - cel emigracji Polaków, a jednocześnie powód rozpadu więzi rodzinnych

Kilka milionów rodaków pracuje za granicą, a to oznacza, że wiele polskich rodzin funkcjonuje na co dzień bez ojców i matek. Z badań socjologów wynika, że wielu wolałoby pracować w Polsce niż szukać szczęścia w świecie, a rodzinę widywać dzięki rozmowom na Skype, ale sytuacja gospodarcza w Polsce nie zostawia wielkiego wyboru. Część jednak z rozmysłem decyduje się na życie „wyjechanego”. Nowe możliwości rozwoju, dostatnie życie, poczucie stabilizacji zawodowej i finansowej powoduje rzadki rodzaj amnezji. Bo lepsze życie ma swoją cenę — trzeba z czegoś, a coraz częściej także z kogoś — zrezygnować... Nasza obecność w UE ma także ciemne oblicza...

Oblicze I

110 tys. małych Polaków ma rodziców, którzy wyjechali do pracy na zachód Europy. Ta liczba zszokowała nas ostatnio, bo niby zdajemy sobie sprawę ze skali polskiego exodusu, ale chyba nikt nie przypuszczał, że tak wielkie są koszty własne integracji. Zresztą eurosieroty wiodą w Polsce bardzo różny żywot, bo i skala ich osierocenia jest różna — inaczej ma się dziecko, którego ojciec pracuje np. w Anglii, a inaczej dziewczynka, którą rodzice oddali dwa lata temu „na przechowanie” do domu dziecka i ślad po nich zaginął. A tych ostatnich jest wcale niemało. W Domu Dziecka w Krasnem na Podlasiu co 6. dzieciak to eurosierota. Dzieci te, pozostawione bez opieki, po rozmaitych perypetiach trafiły pod opiekę państwa. Dyrektorzy domów dziecka przyznają, że zdarzają się telefony z pytaniem, na ile można zostawić dzieciaka w placówce opieki. Najpierw mowa jest o kilku miesiącach, potem nastaje cisza... Bywa, że rodzice nie odzywają się znacznie dłużej. Wracają po roku, dwóch. Jakby nic się nie stało... W obliczu polskiego prawa dziecko takie nie ma szans na adopcję i normalną rodzinę, dopóki nie odnajdzie się rodziców biologicznych. A ci z rozmysłem nie zostawiają adresu, sąd nie ma dokąd wysyłać wezwań i w ten sposób nieodpowiedzialni dorośli pozbywają się kłopotu. Dlatego Anna Zieniewicz, dyrektor Domu Dziecka w Krasnem, twierdzi, że prawo powinno być bardziej restrykcyjne: — Jeżeli rodzic przez rok nie daje znaku życia, zapomina o potomstwie, to trzeba obligatoryjnie pozbawiać go władzy rodzicielskiej.
Socjologowie przyznają, że zmienia się styl emigracji. Jeszcze kilka lat temu wyjeżdżała z rodziny jedna osoba — zwykle ojciec. Najczęściej do USA. Potem, jako nielegalny emigrant, latami nie mógł wrócić. Jednak słał listy, pieniądze, dawał znaki obecności, pozory współistnienia. Współcześni emigranci wybierają bliższą Europę — to jedna zmiana. Coraz częściej wyjeżdżają też kobiety — i to jest ta zdecydowana nowość. Według statystyk, emigrację zarobkową stanowią dziś w 41 proc. właśnie kobiety. Jeśli tak, to przyjmijmy, że co druga z nich zostawiła w kraju dziecko. Dzieci pozostawione najczęściej pod bezpieczną opieką dziadków, cioć, słowem — bliskiej rodziny i tak źle znoszą rozłąkę. Nauczyciele dostrzegają, że grzeczne dzieci stają się nagle niegrzeczne. Prymusi przestają się uczyć, uciekają z lekcji, zadają się ze złym towarzystwem. Maluchy sikają w majtki. Ale nie to jest, zdaniem wychowawców, najsmutniejsze. Najgorsze są zranienia natury psychicznej. Kodujący się w dziecku stan odrzucenia. Poczucie, że rodzice zapomnieli, że nie kochają, że zostawili — nawet jeśli dzwonią i przysyłają paczki. A takie rany nosi się potem przez całe życie... Drugą grupę stanowią 16-, 17-latki, których rodzice — ufni w zaradność latorośli — zostawiają w ogóle samych lub pod luźną kuratelą rodziny czy przyjaciół. Owe zmiany w stylu emigrowania oznaczają, że na wyjazd decydują się już całe rodziny albo dąży się do szybkiego bycia razem. W ten sposób nikt nie jest skazany na rozłąkę, na tęsknotę, na porzucenie. Ale rodzą się inne problemy. Jakiś czas temu w mediach pojawił się list Małgorzaty Kozik, pani konsul z Dublina, która apelowała do dziennikarzy, by ci nie pisali o życiu na emigracji jak o śnie na jawie. By nie mamili ludzi wizjami bezproblemowego życia, podczas gdy większość emigrantów w pierwszych latach stacza bój o przetrwanie. W tle tego apelu pojawia się ostrzeżenie, o którym piszą coraz częściej psychologowie — trauma wykorzenienia. Dotyka najczęściej dzieci emigrantów, które nie potrafią znaleźć swego miejsca w nowej rzeczywistości. Gdy rodzice od świtu do nocy harują, one walczą z obcością w nowej szkole, z samotnością długich popołudni w domu, przeżywają męki izolacji i poczucie bycia człowiekiem drugiej kategorii.

Oblicze II

O tym, że ludziom starym żyje się w Polsce kiepsko, wiedzą wszyscy. Obok dzieci żerujących na babcinej albo dziadkowej emeryturze czy aktów nieludzkiego traktowania w niektórych domach tzw. spokojnej starości pojawiło się nowe zjawisko — rodzice porzuceni przez dorosłe dzieci pracujące za granicą. Problem ten dotyczy sędziwych i często zniedołężniałych ludzi, a jego skala jest dzisiaj trudna do ocenienia, ale z pewnością nie są to przypadki odosobnione.
— Jeszcze dwa, trzy lata temu z Polski do Anglii i Irlandii jechały całe autokary swojaków z jednej wsi — opowiada Marek Bargielski z podlaskiej firmy pośredniczącej w zdobyciu pracy na Wyspach. — Zostawiali wszystko, także starych, zniszczonych ciężką pracą na roli rodziców. Jeśli więc część z wyjeżdżających zapomina w nowym świecie o własnej żonie i dzieciach, podejrzewam, że tym łatwiej zapomni o starych rodzicach. Czy istnieje jeszcze coś takiego, jak szacunek dla siwych włosów? W dzisiejszych czasach wcale nie jest już oczywiste, że dzieci w pewnej chwili przejmują opiekę nad starzejącymi się rodzicami. Że następuje zamiana ról — jak oni niegdyś nas otaczali opieką, tak teraz my ich... Starzy rodzice to spory kłopot dla dzieci układających sobie życie w innej części kontynentu. — W rzeczywistości polskiej wsi, jeśli dziecko nie zajmie się starzejącymi się rodzicami, skazuje ich na życie w wielkiej biedzie — opowiada Małgorzata Kamińska, bibliotekarka ze wsi pod Tarnowem. — Mamy dwa takie domy — ba, raczej chatki chylące się ku ziemi. Najpierw dzieci namówiły rodziców na sprzedaż ziemi, podzieliły się pieniędzmi, a potem wyjechały gdzieś do pracy. Od przynajmniej dwóch lat cisza. Staruszkowie mają KRUS-owskie, więc głodowe emerytury. Ubiegłej zimy nie przetrzymał jeden z dziadków i teraz została tam tylko 80-letnia babinka. Sąsiedzi ją dokarmiają, dach po ostatniej burzy wpadł do jednej z izb... Ci drudzy gospodarze, trochę młodsi, coś tam sadzą sobie w ogródku, generalnie żyją jednak z tego, co da im las... Ludzie mówią, że listonosz do nich nie zachodzi... W mieście sytuacja wygląda niewiele lepiej. Współczesne miasto wymusza anonimowość. Ludzie zwracają na siebie coraz mniejszą uwagę. Coraz mniej jest też odruchów współczucia. Obumiera dobrosąsiedzka pomoc, bo każde zainteresowanie losem bliźniego uważane jest za wścibstwo. — Starsi ludzie tkwią w swoistym getcie. A w mojej pracy starość i opuszczenie są powszechne — opowiada pracownik socjalny z Częstochowy. — Znajoma, by mieć jakikolwiek kontakt z ludźmi, zaczęła wynosić przed blok krzesło i wiejskim zwyczajem oglądać z tej perspektywy świat. Z czasem dołączyli do niej inni. Mają dzieci, wnuki, ale gdzieś w świecie, których pies z kulawą nogą obchodzi bardziej niż los własnej matki czy ojca... — Starsi ludzie, którzy pamiętają okupację i komunę, przyzwyczajeni są do ciężkiego życia, nie skarżą się, swój los traktują jako oczywistą kolej rzeczy... Gdy jedna z moich podopiecznych poskarżyła się pracującej w Londynie córce, że nogi jej już nie noszą, ta odpowiedziała matce, żeby zamawiała pizzę do domu... Jeżeli w Polsce oblicza się, że liczba eurosierot to jakieś 110 tys., to ile jest eurosierot seniorów?

 woynarowska@niedziela.pl

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama