Rozmowa z siostrą Małgorzatą Chmielewską, przełożoną Wspólnoty Chleb Życia
AB: Członkowie Wspólnoty Chleb Życia, żyją razem z ludźmi słabymi i odrzuconymi. Pomoc ubogim to Wasze główne zadanie?
na zdjęciu s. Małgorzata Chmielewska,
foto: Anna Bajon
MCh: Żyjemy z ludźmi ubogimi, ale tak naprawdę naszym bezpośrednim celem nie jest pomoc socjalna sensu stricto, tylko stworzenie przestrzeni, w której ludzie ubodzy mogą spotkać Chrystusa.
Gromadzimy się wokół Eucharystii jako lud Boży, w którym to najważniejsze miejsce dla VIP'ów mają ubodzy i dzieci. I z tego dopiero wynika to, co widać na zewnątrz, to znaczy życie z ludźmi ubogimi i walka razem z nimi o lepsze, godniejsze życie. A dla tych, którzy mogą, o powrót do społeczeństwa i wyrównywanie szans. Ale wszystko to, co robimy, wynika z nakazu ewangelizacji.
AB: Jak zatem wygląda ewangelizacja w Waszym wykonaniu?
MCh: My mówimy raczej mało, staramy się żyć razem i stworzyć przestrzeń, w której człowiek mógłby spotkać Boga w Eucharystii, w Kościele, w sakramentach, a także w innych ludziach. Ta sfera naszego życia na pewno jest mniej widoczna, niż ta, w której widać jakieś konkretne efekty naszego działania. Jeszcze raz podkreślam trzeba przede wszystkim stworzyć przestrzeń, w której człowiek ubogi może czuć się godnie. A takiej przestrzeni we współczesnym świecie, w cywilizacji konsumpcyjnej jest coraz mniej.
AB: Jak społeczeństwo konsumpcyjne radzi sobie z ubogimi?
MCh: W najlepszym wypadku rzuca się im niewielkie pieniądze (oczywiście w zależności od kraju), ale zawsze są to stosunkowo niewielkie pieniądze, żeby nie umierali tak publicznie... ale odmawia im się dostępu do życia kulturalnego, ekonomicznego, do edukacji i do życia duchowego. To wszystko jest powiązane, to taki magiczny krąg. I dlatego konieczne są konkretne działania.
AB: Członków wspólnoty jest niewielu, jak radzicie sobie z wielością zadań?
MCh: Założyliśmy Fundację. Członkowie Wspólnoty Chleb Życia żyją w sposób dosyć radykalny, ofiarowując swoje życie Chrystusowi. Jest wiele działań, których my sami nie jesteśmy w stanie wykonać, odpowiadając na potrzeby, jakie są wokół nas. Wielu z nich mogą, we współpracy z nami, podjąć się ludzie, którzy nie tylko, nie zdecydowali się całkowicie poświęcić życia Chrystusowi, ale mogą być nawet niewierzący. Oczywiście wszyscy oni muszą mieć jakąś ideę. Bo nie może być tak, że ktoś, kto pracuje razem z nami, będzie szerzył poglądy lub wręcz działał niezgodnie z nauką Kościoła, ale niekoniecznie musi mieć na czole wypisane „jestem katolikiem”.
AB: Jakie są zadania Fundacji?
MCh: Fundacja zajmuje się takimi programami, które nie wymagają życia wspólnego i to jest np. fundusz stypendialny, świetlica, przedszkole, gdzie pracują panie i panowie, którzy są tam po prostu zatrudnieni. Mamy także warsztaty pracy, które dają zatrudnienie ludziom bezrobotnym. My nie pytamy czy są katolikami, albo czy są głęboko wierzący. Oczywiście ufamy i mamy tego bardzo głębokie doświadczenie, że wchodzą również w nasz rytm życia duchowego. Zmiany zachodzą po pierwsze przez sam fakt, że zaczynają żyć godnie. Zaczynają zarabiać niewielkie, ale własne pieniądze, wypracowane własnymi rękoma i czasem zaczynają chodzić do kościoła, bo się już po prostu nie wstydzą.
AB: Dlaczego ludzie wstydzą się chodzić do kościoła?
MCh: Wiadomo, jaka jest mentalność, szczególnie w małych miejscowościach i na wsiach. Biedak wstydzi się iść do kościoła, bo nie ma w czym. To nie jest tak, że w naszych parafiach biedni są na pierwszym miejscu. Tutaj zdarzają się takie sytuacje, że dorośli i dzieci, zwyczajnie nie mają się jak wymyć. Bywa, że dzieci jeżdżąc z nami, na basen raz na tydzień, mają jedyną szansę żeby się wykąpać.
AB: To jest świat, którego nie znamy. Przemilczany przez media, bez prawa głosu.
MCh: Oczywiście, że to jest świat poza mediami, poza przekazem, ale ten świat istnieje i on wale nie jest taki znowu marginalny.
Oczywiście w innych regionach Polski są również tego typu sytuacje, natomiast świętokrzyskie jest w „chwalebnej” 20-stce najbiedniejszych regionów Europy.
Na to się składa wiele czynników, to są oczywiście zaległości historyczne, jeszcze z czasów zaborów, a nawet jeszcze wcześniejsze i trudno, w ciągu dwudziestu lat odwrócić tę sytuację, mimo, iż jest w tym regionie bardzo wiele, inwestycji i działań. Świętokrzyskie to przede wszystkim województwo rolnicze, o bardzo rozdrobnionej gospodarce, a polityka socjalno-rolna w tym 20-leciu praktycznie nie istnieje, z powodów politycznych oraz ze względu na zwykłe lenistwo i opieszałość.
AB: A co z dopłatami do rolnictwa?
MCh: Dopłaty do rolnictwa przynoszą zyski, jeśli się ma gospodarstwo wielkoobszarowe, a nie 2-3 hektary, a takie są tutaj najczęstsze.
Zaraz za nami (rozmowa toczy się w Zochcinie — przyp. red.), zaczynają się naprawdę złe, piaszczyste ziemie i nie ma takiej możliwości, żeby wyżyć z tych kilku hektarów. Ta część jest najbardziej zaniedbana, tak kulturowo, jak i duchowo, mimo bliskości Świętego Krzyża, który funkcjonuje tu od ponad tysiąca. Tutaj wszędzie są fantastyczne ślady przeszłości, np. w Mominie, to jest wieś za Nagorzycami, jest gotycki kościół na bazie romańskiego i w średniowieczu był tutaj szpital! Dziś to już tylko zapadła wioska.
Ogromna katastrofa nastąpiła po Powstaniu Styczniowym, bo tu toczyły się intensywne walki powstańcze i to się zemściło, zarówno na Kościele (np. przez kasatę zakonów) jak i na całym systemie.
AB: Wracając do działań Wspólnoty, dajecie tu ludziom pracę, ale jesteście fundacją jak to wygląda od strony formalno-prawnej?
MCh: To jest działalność statutowa w ramach walki z bezrobociem, a nie działalność gospodarcza. Czyli my na tym, jako Fundacja, nic nie zarabiamy, wręcz dokładamy, ponieważ to funkcjonuje w ramach ekonomii społecznej. Ludzie, których zatrudniamy, przynajmniej na początku, nie są konkurencyjni na rynku pracy.
Ekonomia społeczna musi być dotowana, przy czym nie bierzemy dotacji państwowych, bo chociaż byliśmy ich współtwórcami na początku, to jednak to, co ostatecznie wyszło spod pióra ustawodawcy, jest nie do zrealizowania.
Nasze panie, które bardzo szanuję i które wiele lat już pracują w naszej przetwórni, nie byłyby w stanie poprowadzić spółdzielni socjalnej... więc bez naszego wsparcia, bez naszych działań marketingowych, na pewno by to nie funkcjonowało. Tutaj na miejscu, naszych produktów nikt nie kupi, bo są to towary luksusowe i stosunkowo drogie. Dlatego to Fundacja musi znaleźć środki, żeby do tego dopłacić.
AB: A więc jak sprzedajecie swoje produkty?
MCh: Istnieje sklep internetowy, sprzedajemy też na kiermaszach i jarmarkach.
AB: A dotacje unijne i granty?
MCh: Ostatnio pierwszy raz od 4 lat napisaliśmy wniosek o dotację na jeden z tutejszych domów. Nie robimy tego często, bo wymagania struktur państwowych przyznających dotacje, mają się nijak do rzeczywistych potrzeb. Krótko mówiąc trzeba napisać taki projekt, żeby go przełknął dawca grantu. Szkopuł w tym, że w takim projekcie muszą być elementy zupełnie niepotrzebne, takie, które tym ludziom służyć nie będą.
AB: Ale o ekonomii społecznej sporo się słyszy ostatnio...
MCh: Bo „ekonomia społeczna” to jest hasło niezwykle nośne, na którym zarabiało i zarabia mnóstwo ludzi, ale nie są to bezrobotni, przynajmniej w bardzo niewielkim procencie są to właśnie oni...
Istnieją organizacje, które uzyskują pieniądze na szkolenia i zarabiają kupę kasy, ale to pracy nikomu, poza samymi szkoleniowcami, nie daje.
Jest jeszcze druga strona medalu dotacji unijnych. Te pieniądze się kiedyś skończą i co? Te centra ekonomii społecznej, stworzone za pieniądze unijne — padną. One już padają.
AB: A co jest Waszym głównym źródłem utrzymania?
MCh: Opatrzność. Opatrzności i darowizny
na zdjęciu s. Małgorzata Chmielewska, |
AB: Jak dajecie sobie radę?
MCh: Borykamy się z tym sami. Krótko mówiąc musimy zdobyć pieniądze od darczyńców prywatnych czy instytucjonalnych, ale nie państwowych.
W dużej części żyjemy z wyjazdów księdza Jacka, który głosi kazania w całej Polsce, jeździ z kierowcą ze Wspólnoty, który potem sprzedaje wyroby z naszej „Spiżarni” i te pieniądze idą dla pań zatrudnionych w przetwórni. Natomiast pieniądze ze zbiórki trafiają na konto Wspólnoty i dzięki temu możemy, nie tylko utrzymać domy dla bezdomnych, ale i ich samych. Mamy tu bezdomnych, którym trzeba opłacić szkoły, wykupić leki, pozałatwiać wszystkie sprawy, czasami zapłacić długi, bo zdarza się, że grozi im więzienie. Oczywiście długi płacimy do pewnych granic, bo czasami po prostu nie jesteśmy w stanie.
AB: W jakich przypadkach płacicie długi swoich podopiecznych?
MCh: Jeśli mają wsadzić do więzienia dzieciaka po Domu Dziecka, którego w wieku 18 lat wyrzucono po prostu na ulicę i powiedziano mu serdecznie „radź sobie sam”, to musimy najpierw opłacić te długi, a potem wziąć się za jego wychowanie, bo on zwyczajnie nie potrafi żyć. On nie wie, że trzeba skarpetki prać, czy że ubiera się piżamę do łóżka...
Teraz właśnie wypuściliśmy w świat, po czterech latach, jednego z chłopców, który skończył u nas zaoczne liceum. Płaciliśmy za tę szkołę po 200 zł miesięcznie. Ogromnie pokaleczony chłopak. Ale teraz pojechał do Warszawy, znalazł pracę, przynajmniej na razie. Zobaczymy. Nawet, jeśli straci tę pracę, to i tak to już ogromny sukces. Ma złożone papiery, przy naszej pomocy, stara się o mieszkanie socjalne. To jest sukces.
AB: Czy mieszkańcy partycypują w kosztach swojego utrzymania?
MCh: To nie zawsze jest możliwe. Jeśli człowiek jest starszy i schorowany, to istnieje szansa, że mu ustalimy grupę inwalidzką. Oczywiście zanim do tego dojdzie, musimy go utrzymać, a to są duże koszty — lekarze, leki, dowożenie, wyrabianie dokumentów itd.
W momencie, w którym ustalimy tę grupę, lub orzeczenie o niepełnosprawności, to w najgorszym przypadku dostanie stały zasiłek, co w tej chwili stanowi trochę ponad 500 zł. Część wpłaca do wspólnej kasy za swoje utrzymanie. Póki tego nie zrobimy, to jest na całkowitym naszym utrzymaniu.
Teraz mamy chłopaka bardzo ciężko chorego, który wymaga pomocy psychiatrycznej. Inny jest w szpitalu, bo już nie dał rady, a okazało się, że ma wyrok - 2 lata więzienia. Jak w takim stanie człowiek może siedzieć w więzieniu? Udało nam się go umieścić w szpitalu i lekarze wreszcie postawili diagnozę.
Paradoks polega na tym, że jak my wyrabiamy ludziom dokumenty, meldujemy ich, to wtedy dzielna policja natychmiast ich zamyka. Jeśli to jest kwestia długów, to sprawa jest jeszcze do odkręcenia.
AB: Jak to się dzieje, że ludzie popadają w takie długi, że grozi im więzienie?
MCh: Te wszystkie dzieciaki (i nie tylko), nie mają z czego żyć, więc biorą komórki, sprzedają je i to już jest traktowane jako wyłudzenie. Często też po prostu biorą kredyt. Dokładnie przedwczoraj mieliśmy taką sytuację, że musieliśmy wpłacić na konto jednego banku 400 zł, bo wciśnięto upośledzonej umysłowo dziewczynie konto kredytowe. Ona nie korzystała z tego nigdy, ale za sam fakt prowadzenia konta, uzbierało się 400 zł. I co? Do więzienia ma pójść upośledzona dziewczyna? Więc płacimy.
AB: Ta sytuacja przypomina mi powtarzające się historie adoptowanych dzieciaków z Syndromem Poalkoholowym (FASD), które ze względu na uszkodzenia mózgu w okresie prenatalnym mają zaburzone myślenie abstrakcyjne, łatwo ulegają wpływom, przysparzają rodzicom, w okresie dojrzewania ogromnych kłopotów. Często właśnie dlatego, dochodzi do rozwiązania adopcji i te dzieciaki w najtrudniejszym wieku, kolejny raz odrzucone trafiają do Domów Dziecka na rok, półtora... a potem giną, zapomniane przez system, bo to są ludzie w normie intelektualnej, więc mają się sobą zaopiekować sami.
MCh: To jest tragedia! Ci właśnie ludzie trafiają później do domów dla bezdomnych.
Akurat miejsce, w którym jesteśmy (Zochcin), jest takim miejscem edukacyjnym. I tu już wielu, udało nam się wyprowadzić na prostą. Np. jeden z chłopców miał mieszkanie w Warszawie. Dostał je w wieku 18 lat, tuż po zakończeniu pobytu w Domu Dziecka, więc można sobie wyobrazić, co się działo... on się tak wplątał w margines, że w końcu uciekł z tego mieszkania. Oczywiście też miał sprawę sądową. Jak już był ustawiony i był w II klasie liceum, to przyjechali panowie policjanci aresztować go, za to, że jak był w Domu Dziecka to uczestniczył w znęcaniu się nad młodszymi.
A ja pytam gdzie wtedy byli wychowawcy? Po drugie on sam był ofiarą. Niestety to jest bardzo częste, że wychowankowie Domów Dziecka mają za sobą traumę bycia ofiarami przemocy. Po trzecie, ten właśnie chłopak absolutnie nie był agresywny, a wręcz zalękniony. Udało się zamienić mu wyrok na zwolnienie warunkowe, niedługo siedział i jakoś udało się go wyprowadzić.
I takie historie pochłaniają niebotyczne pieniądze.
AB: A jak ludzie do Was trafiają?
MCh: Bardzo różnie. W Warszawie po prostu przychodzą z ulicy. Jesteśmy na liście schronisk.
Dom w Zochcinie nie może być schroniskiem, bo schody są nie do zaakceptowania przez Straż Pożarną. Dlatego to akurat jest prywatny dom Wspólnoty Chleb Życia.
Nagorzyce absolutnie nie spełniają standardów domu dla bezdomnych, bo tam jest metr czy dwa za daleko do wyjścia...
AB: Czyli znowu przepisy utrudniające działanie?
MCh: Wydaliśmy dziesiątki tysięcy złotych, na zupełnie absurdalne zmiany zmierzające do dostosowania naszych domów do obowiązujących przepisów. Ja jestem jak najbardziej za bezpieczeństwem - proszę mnie źle nie zrozumieć — tu wszędzie są czujniki, mimo, iż nie są wymagane przepisami. Ale zmieniające się nieustannie przepisy wymogły na nas ogromne wydatki, których nikt nam nie zwróci.
Bo w jednym roku przychodzi pan strażak i mówi jest OK, ale w następnym mówi, nie, nie jest OK, trzeba jeszcze zmienić to i to. I ta „zabawa” trwa już 20 lat. A to oczywiście nabija kasę, nie nam, lecz producentom tych wszystkich wymaganych gadżetów.
W jednym, niewielkim domu w Warszawie, kazano nam pozakładać wszędzie metalowe drzwi ognioodporne. Pokazywano mi takie drzwi, które kosztowały ogromne pieniądze i o ile, jak były drzwi drewniane, to gdyby się zacięły, to ktoś miał jeszcze szansę wyważyć je i uciec, to te metalowe drzwi w takiej sytuacji, uniemożliwiałyby ucieczkę.
Kolejny przykład — klapa oddymiająca — kilkadziesiąt tysięcy złotych, otwiera się wtedy, kiedy śnieg pada. (śmiech) A trzeba jej co roku załatwiać kolejny atest i kolejna firma bierze, niemałe pieniądze za tę usługę. To jest kwota dobrze powyżej tysiąca złotych!
Już nie mówiąc o panach kominiarzach, których trudno zmusić, żeby naprawdę sprawdzili bezpieczeństwo, bo najchętniej tylko przybijają albo nie, pieczątki w odpowiednim miejscu. A potem okazuje się, że w ogóle nie ma wentylacji w domu, bo oni tego nie sprawdzają! To jest cała machina, z której żyje mnóstwo ludzi, w sposób nieuczciwy i my musimy za to płacić. Jeszcze raz podkreślam, tam gdzie to jest niezbędne, środki bezpieczeństwa absolutnie muszą być, to nie podlega dyskusji, ale niektóre wymogi są po prostu chore.
AB: Kolejny absurd rozgrywający się na naszych oczach — to ustawa śmieciowa
MCh: Tutaj, w Zochcinie, koszt wywozu śmieci, do tej pory wynosił ok. 250 zł, teraz to będzie 800 zł. I jeżeli przedsiębiorstwo z sąsiedniego miasteczka Opatów, było w stanie utrzymać się za tę kwotę, to dlaczego, w tej chwili mamy płacić 800 zł? Dlaczego? Dlatego, że to jest kolejny podatek, który nam narzucono. Tutaj konkretnie ten podatek ustala nie gmina, tylko związek gmin. A żeby było jeszcze „śmieszniej”, jak się okazuje to wysypisko nie jest przygotowane na przyjmowanie odpadów segregowanych.
AB: Ponoć są kraje, w których za segregowanie śmieci dostaje się pieniądze z tytułu dostarczania surowców wtórnych..
MCh: A u nas dokładnie odwrotnie.
AB: Konkluzja jest taka, że biedniejemy z dnia na dzień, mimo, iż nasze dochody nie maleją.
MCh: Niestety tak. A rozmawiamy przecież o biedakach, którzy nie mają łazienek i nawet jeśli my im robimy te łazienki, to za wywóz szmaba trzeba zapłacić. Jeśli ja i Artur (syn siostry Małgorzaty przyp. red.) płacimy za wywóz szamba ok. 200 zł miesięcznie, to rodzina z sześciorgiem dzieci proporcjonalnie więcej..
AB: ... i mając na utrzymanie kilkaset złotych, na pewno nie wyda ich na szambo.
MCh: Więc mają chodzić brudni.
AB: A najlepiej chorować na własny koszt i szybko umierać
MCh: Tak, bo to jest tańsze.
Proszę mi wierzyć, ja to obserwuję, na co dzień. Lekarze notorycznie nie wydają skierowań na niezbędne badania, dlatego, że to obciąża pulę NFZ.
Mam taki przykład, teraz mamy pod opieką chłopaka, naszego mieszkańca, chłopca szalenie zdolnego, który był naszym stypendystą i jeszcze dostawał drugie stypendium z Fundacji Państwa Trzeciakowskich, stypendium, dla szczególnie uzdolnionych.
Trafiliśmy na niego jeszcze w gimnazjum, w liceum choroba się ujawniła i musiał przerwać naukę, a my zabraliśmy się za jego leczenie. W tym celu zadzwoniłam do psychiatry, który na starcie poprosił o tomografię i EEG, a ten chłopiec był wcześniej leczony tutaj u psychiatry kilka lat i nikt nie dał mu skierowania na podstawowe badania. Jak można leczyć, gdy się nie wykluczy jakiś uszkodzeń? No i zaczęły się schody. Na EEG udało nam się dostać za darmo skierowanie, ale za rezonans musieliśmy zapłacić kilkaset złotych.
AB: System nie jest dla słabych i ludzie, którzy nie potrafią sobie wywalczyć dostępu do leczenia, przepadają na poziomie lekarza pierwszego kontaktu.
MCh: Pamiętam lekarza, w jednym z warszawskich szpitali, na oddziale leczenia padaczek u dzieci, który mówiąc o Arturze, powiedział „ a czemu się Siostra tak bardzo przejmuje, przecież to jest upośledzone”
AB: Kiedy sprawa dotyczy pieniędzy, to nawet nie przekazuje się informacji o tym, co upośledzonym dzieciom przysługuje, np. leczenie zębów w narkozie.
MCh: To jest powszechna praktyka.
AB: Woła o pomstę do nieba, że państwo, któremu się zdejmuje z pleców ciężar, którym musiałoby się zajmować do końca dni, nie chce łożyć nawet części tego, co pochłonęłyby Dom Dziecka, czy Dom Opieki, do końca jego życia
MCh: Niestety prawdopodobnie długo by nie przeżył. Ja już czasami nie mam siły walczyć. Arturowi się należy jeszcze parę innych rzeczy, jako osobie niepełnosprawnej, ale to wymaga sporo starań. Oczywiście żyjemy wspólnie, ja jeszcze pracuję, więc to nie jest tak, że bieda mu doskwiera, ale z jakiej racji ma go coś ominąć? Gdyby był w DPS'ie to państwo płaciłoby 5 tysięcy złotych miesięcznie!
AB: Gdyby dostał, chociaż część tego, byłoby łatwiej
MCh: No właśnie, kocham go nad życie, ale to nie oznacza, że on jest pozbawiony praw.
Coraz częściej słyszy się o mordowaniu niepełnosprawnych przed narodzeniem, bo kosztują państwo zbyt dużo. Niestety nie jest to zdanie odosobnione. To jakiś trend wynikający z filozofii społeczeństwa konsumpcyjnego. Ale świat nie został stworzony dla silnych! A i silny może któregoś dnia okazać się słabym i co wtedy?
AB: Silnym jest się przejściowo
MCh: Na czym polega przewrotność tej sytuacji? Każdy obywatel, który oczywiście zarabia i płaci podatki, korzysta z komunikacji, z infrastruktury, z wszelakich dobrodziejstw. Osoba niepełnosprawna czy ciężko chora tak naprawdę z tego nie korzysta. Wobec tego pieniądze, które dostaje (zresztą i tak za małe żeby żyć, za duże żeby umrzeć), to nie jest jakaś łaska, tylko należność, jakiej wziąłby po wielokroć więcej, uczestnicząc w normalnym życiu. Znamy wiele przykładów, miasta organizują jakieś festiwale, festyny i z tego korzystają mieszkańcy, a tacy ludzie jak Artur nie korzystają z tego nigdy.
Poza tym istnieje jeszcze coś takiego jak solidarność, bo np. wpłacając składkę ZUS'owską jeden płaci mniej, inny więcej, ale (przynajmniej teoretycznie) obaj są leczeni tak samo. I to kosztuje często dużo więcej niż suma tych składek.
Najbardziej jest to widoczne na przykładzie dwóch osób, z których jedna pracuje (i wpłaca składki) od powiedzmy, trzydziestu lat, a druga podjęła pracę kilka miesięcy temu, obie korzystają z tych samych praw i na tym polega solidarność.
I dokładnie tak samo jest z osobami niepełnosprawnymi. I nawet już nie muszę wspominać o Ewangelii i godności człowieka i tego, że godność każdego człowieka nie jest uzależniona od jego wydajności.
AB: Ciekawe, że w naszej kulturze, opartej wszak na chrześcijańskich podstawach, to się nie przedarło do powszechnej świadomości
MCh: Bo się o tym nie mówi. Kościół zawsze prowadził działalność charytatywną w stosunku do najsłabszych. Później tę rolę przejęło państwo, ale idea wywodzi się z Ewangelii. Natomiast w tej chwili się o tym nie mówi. Mówi się o wszystkim tylko nie o tym. A to jest dziś wezwanie Ewangelii — odsuń się trochę, zrób miejsce dla słabszego i jeśli nawet nie robisz tego z pobudek religijnych, to przecież któregoś dnia ty możesz być słabszy. To jest bardzo pierwotna kwestia — ludzkiej solidarności gatunkowej!
Papież Franciszek zaczyna o tym mówić. Jan Paweł II mówił o tym bardzo często, ale nikt go nie słuchał. Tu Kościół ma bardzo dużo do zrobienia. My chrześcijanie dużo robimy, ale rzadko się to pokazuje. Jakoś to nie jest modne.
AB: A jak to się dzieje, że i Siostra i inni członkowie Wspólnoty, (wczoraj wieczorem rozmawiałam z Tamarą i Wojtkiem), macie przygarnięte dzieci. To jakiś zwyczaj? Charyzmat? Czy tak się po prostu złożyło?
MCh: Po prostu, taka była konieczność. Były dzieci i trzeba było albo odesłać do bidula, z wiadomym skutkiem, albo powiedzieć - no dobra. Teraz niedawno małżeństwo ze Wspólnoty zaadoptowało dwójkę dzieci — braci, po przejściach w Domu Dziecka. To jest taka Republika Biedaków, tutaj nie zginą.
AB: A Siostra składała śluby zakonne?
MCh: Oczywiście, ślub czystości, ubóstwa i posłuszeństwa, z tym, że we Wspólnocie można składać śluby, ale też można składać przyrzeczenia. Małżeństwa oczywiście nie składają ani ślubu, ani przyrzeczenia czystości. Małżeństwa we Wspólnocie, z reguły, mają dosyć dużo dzieci
AB: A skąd się biorą członkowie Wspólnoty?
MCh: Różnie, albo to są ludzie zafascynowani Chrystusem i Ewangelią, albo są to też nasi mieszkańcy, często wspaniali ludzie, którym coś w życiu nie wyszło, a którzy spotkali tu Chrystusa i chcą poświęcić Mu życie.
AB: Ile w tej chwili macie domów?
MCh: trzy w Warszawie, jeden pod Warszawą w Brwinowie i tutaj w świętokrzyskim trzy i to na razie wystarczy.
AB: A jak mogą Wam pomóc ludzie, którzy czytają ten tekst?
MCh: Mogą nas wspomagać modlitwą, mogą przesłać pieniądze na konto, mogą pomóc w inny sposób. Ktoś może zasponsorować stypendium.
Jeśli dysponują materiałami budowlanymi i mogą je nam przekazać, to jest też zawsze mile widziane, pod warunkiem, że kwestia transportu nie niweluje takiego pomysłu w zarodku.
W Warszawie ludzie pomagają przynosząc np. odzież używaną, kupując jedzenie, jakiś piekarz daje chleb.
Tutaj też pewien pan nam daje korpusy z ubojni, chleb nam regularnie przekazuje piekarz z Ostrowca, od lat. Ktoś inny daje nam warzywa. Ziemi mamy mało, więc nie ma takiej opcji, żebyśmy mieli np. ziemniaki na cały rok. Zimą mamy tu ok. 80 ludzi do utrzymania. Latem trochę mniej.
Zresztą my też rozdajemy jedzenie, regularnie żywimy tu sporo rodzin. Jest bank żywności, z którego też bierzemy tyle ile nam tam przysługuje.
AB: I zawsze macie komu dawać...
Siostro, serdecznie dziękuję za czas poświęcony na tę rozmowę. Dziękuję także tym, którzy, żebyśmy mogły porozmawiać, zaopiekowali się Arturem. Szczęść Boże.
opr. ab/ab