Fragment książki p.t. "Po co praktykować, gdy się wierzy?"
"Jestem katolikiem niepraktykującym", czy nawet częściej: "Jestem wierzącym niepraktykującym", to sformułowania, które wcale nie należą dziś do rzadkości. Wielu ludzi odnajduje się w tego rodzaju deklaracjach. Nabrały one cech utartych formuł. Przestają nas nawet zdumiewać. Wręcz porażają swoją banalnością.
Denis La Balme, jako filozof, postanowił rozważyć na nowo znaczenie powyższych sformułowań. Alain Quilici, dominikanin, autor wielu książek, nie pozostał natomiast obojętny wobec faktu, że praktyki religijne traktowane są jako opcja, którą da się pominąć. Rozważania obu autorów wzajemnie się dopełniają, podejmując istotny dziś temat: Po co praktykować, gdy się wierzy?
ISBN: 978-83-7823-047-2
Powodów, które usprawiedliwiają brak praktyk religijnych lub ich ograniczenie do minimum, jest niemało. U wielu ludzi wiara i praktyka nie należą dziś do tej samej sfery i nie można ani nie należy ich ze sobą mieszać. Wiara postrzegana jest jako coś wewnętrznego i głęboko osobistego, a praktyka jako coś zewnętrznego i płytkiego. Wiara to coś czystego, czego praktyka nie powinna zabrudzić. Ów rozziew między tym, co wewnętrzne i czyste, a tym, co zewnętrzne i nieczyste, widać we wszystkich dziedzinach, nawet dalekich od jakiejkolwiek religijności.
Z tego rodzaju logiką mamy do czynienia na przykład w przypadku rzeczywistości określanej jako niewysłowiona. Łatwo przychodzi nam do głowy, że kiedy doświadczamy czegoś mocnego, wielkiego, intensywnego, nie jesteśmy w stanie oddać tego słowami. Nie powinniśmy nawet próbować tego robić, żeby tej rzeczywistości nie zniekształcić. Wolimy wtedy zamilknąć. Z jednej strony zatem mamy czystość tego, co jest odbierane wewnętrznie, z drugiej zaś niedoskonałość i nieczystość tego, co jest wyrażane na zewnątrz i sformułowane w mowie. Można by jednak zadać sobie pytanie: czym jest odczucie, które nie zostaje wypowiedziane, uświadomione i poddane refleksji?
Logikę tę widać także w pewnym podejściu do małżeństwa. Twierdzi się, iż wystarczy sama miłość, że więź miłosna jest czymś osobistym, nie ma zatem potrzeby wyrażać jej poprzez zewnętrzne i społeczne zaangażowanie. W ostateczności, niebranie ślubu stanowi tu dowód miłości. Wchodzenie w małżeństwo to narażanie miłości na wynaturzenie, „ubranie” jej w umowny, publiczny akt, który tylko ją zniekształca. Ludzie, którzy się pobierają, tak naprawdę się nie kochają, ponieważ potrzebują widzialnego, zewnętrznego zaangażowania, żeby się niejako upewnić co do siły ich rzekomej miłości.
Taki sposób myślenia w naturalny sposób przenika do religijności: praktykowanie, a zwłaszcza kult, kala czystość wiary. Wiara, osobista wiara jest — jak się uważa — czystsza, wznioślejsza, piękniejsza niż jej zewnętrzne przejawy. Wierzący niepraktykujący może sądzić, że jest lepszym wierzącym niż ten, kto praktykuje, kto wyraża na zewnątrz swoją wiarę i odczuwa potrzebę świadczenia o niej, by poczuć się pewniej. W ten sposób w mniemaniu niepraktykującego wiara i praktyka stają się sobie wrogie: prawdziwa wiara odsuwa na bok praktyki religijne, oceniając je jako niepotrzebne i niebezpieczne, odbierające wierze jej szczerość i autentyczność.
Chrześcijanie niepraktykujący myślą, że istotne jest samo życie, a nie kult, Msza święta, modlitwa. Jedną praktykę przeciwstawiają drugiej. Rozdzielają zaangażowanie w wierze, w Kościele od zaangażowania w świecie. Mogą powiedzieć, że praktykują swoją wiarę, ale poza Kościołem. Mówią, że żyją jak chrześcijanie i to im wystarczy. Twierdzą nawet, że ich praktyka jest wartościowsza od kultu. Za hipokrytów uważają osoby, które zadowalają się modlitwą, ale nie żyją po chrześcijańsku. Uważają je za zdolne prosić Boga o przebaczenie, ale nieprzebaczające swoim bliskim, zdolne głosić miłosierdzie, ale niepełniące uczynków miłosierdzia itd. Wyglądają one na chrześcijan, ale ich pobożność jest zafałszowana. Oni sami za to są prawdziwi, nawet jeśli ich nie widać i jeśli nie wysuwają się naprzód. Prawdziwa wiara — jak mówią — jest ukryta, daleka od ostentacji i nie pozwala się zamknąć w kościelnych murach. Trzeba przyznać, że piętnując obłudę niektórych osób praktykujących, mają niejednokrotnie rację. Nie wystarczy bowiem chodzić na Mszę i regularnie się modlić, aby być w porządku z Bogiem i braćmi. Być chrześcijaninem to coś wyjątkowo pasjonującego, ale również wymagającego.
Jednak oddzielanie faktu życia po chrześcijańsku od faktu praktykowania swej wiary w Kościele jest niepoważne. Usprawiedliwianie braku kultu przez mocne podkreślanie rozdziału między praktyczną realizacją w życiu wartości chrześcijańskich (miłość, szacunek, przebaczenie, wielkoduszność itd.) a uczestnictwem w życiu Kościoła, zwłaszcza w jego wymiarze sakramentalnym, nie świadczy ani o odwadze, ani o rzeczowości. Nie można tego uznać ani za słuszne, ani za sprawiedliwe.
Przeszkody w regularnym praktykowaniu wiary mogą być bardzo prozaiczne i stanowić przejaw lenistwa lub zaniedbania. Na Mszę świętą bowiem trzeba przewidzieć czas, nastawić w niedzielę rano budzik, wstać... Udział w Eucharystii domaga się zresztą wysiłku: uwagi, skupienia. Dotyczy to nawet postawy ciała — należy wstać, usiąść, znowu wstać, niekiedy uklęknąć. Zresztą, w ogóle modlitwa wymaga wygospodarowania pewnego czasu i przeznaczenia go dla Boga. Nawet zwyczajnej modlitwy w rodzinie nie będzie bez odrobiny organizacji i woli. Konieczne życiowe zadania, sukcesy zawodowe, ale także obowiązki i troski wypełniają cały dzień, a Bóg jest ostatnim obsłużonym, jeśli w ogóle się jeszcze o Nim pamięta...
Msze święte odbierane są jako rzeczywistość sztywna, smutna, w której trudno uczestniczyć. Mają one poza tym powtarzającą się strukturę: kolejność występowania czytań, psalmu, modlitwy wiernych, Komunii świętej jest zawsze taka sama. Bardziej uciążliwe może być uczestnictwo we Mszy świętej aniżeli w wykładzie. Eucharystia ma zawsze podobny przebieg, w określonych momentach pojawiają się te same gesty, którym towarzyszą te same słowa — wypowiadane wprawdzie przez samego Chrystusa w trakcie ostatniej Wieczerzy, ale jednak te same. Stąd wrażenie zmęczenia i nieukrywanej nudy, których nie rozwieją śpiewy uważane za banalne i nijakie. Na Mszę świętą idzie się jak na spektakl, można więc poczuć się rozczarowanym i przestać na nią przychodzić. Za tym rozczarowaniem stoi egoizm: człowiek nie przychodzi na Mszę przede wszystkim dla Boga, ale dla siebie. Chce „odczuć” Bożą miłość, coś przeżyć, poczuć się lepiej. Kiedy kazanie okazuje się mało trafione, śpiewy niewystarczająco podniosłe, asysta nie dość rozmodlona, a gra organisty kiepska, człowiek wychodzi rozczarowany, a nawet rozgniewany, i nie ma zbytniej chęci pojawić się znowu w świątyni.
Aby zrekompensować sobie ten brak wyraźnej satysfakcji, chrześcijanie zwracają się w stronę ruchów nazywanych charyzmatycznymi. Takie wspólnoty jak na przykład Emmanuel czy Wspólnota Błogosławieństw dają możliwość uczestnictwa w bardziej radosnej, żywej celebracji, podczas której można śpiewać, klaskać, a nawet tańczyć. Nie trzeba ganić różnych przejawów tej samej wiary. Jan Paweł II często się nimi cieszył, widząc w Odnowie Charyzmatycznej zwiastuny tak upragnionej nowej ewangelizacji. Jednak motywy, dla których można przylgnąć do tych praktyk na marginesie „oficjalnego” praktykowania, nie zawsze są zdrowe. Jeśli w grę wchodzi jedynie piękno celebracji lub spotkań modlitewnych, byłoby to krótkowzroczne. Niektórym zdarza się nawet wpaść w pułapkę oddzielania swojej wspólnoty — Emmanuel, Opus Dei czy jakiejkolwiek innej — od Kościoła; wolą bardziej tę od tamtej, zapominając, że przecież należą do wspólnoty znacznie większej niż oni sami.
Do wspomnianej pewnej sztywności liturgii dochodzi jeszcze obowiązek niedzielnej Mszy świętej, co ludzie dziś nie zawsze należycie rozumieją. Obowiązek ten bywa uważany za krępowanie wolności, a nawet pogwałcenie osobistej swobody wyznawania wiary, jako przymus i przemoc. Kiedy więc do sztywności ceremonii dochodzi jej obligatoryjny charakter, niewiele już trzeba, by współczesny człowiek porzucił Kościół.
[1] Artykuł Où sont les cathos?, „Marianne” z 14-20 sierpnia 2004.
[2] Z ankiety przeprowadzonej zimą 2005 roku (pierwsze badanie 26-27 stycznia i drugie badanie 9-10 lutego 2005 roku) dla pisma „Pèlerin” na próbie reprezentatywnej 1333 osób ogółu dorosłych obywateli (mających 18 lat i więcej), badanych bezpośrednio w miejscu swego zamieszkania, wynika, że 68% katolików nie chodzi regularnie na Mszę świętą i w weekendy nie podejmuje żadnych działań w zakresie życia religijnego.
[3] „Marianne” z 14-20 sierpnia 2004 (sondaż CSA z 2003).
opr. ab/ab