Miłość

Fragment książki "Rozmowy do-prawdy", wydawnictwo Bosz 2005

Miłość

Phil Bosmans

"Rozmowy do-prawdy"

rozmawia Katarzyna Szymańska-Borginon


Miłość


Jak być szczęśliwym? Przecież jest tyle zła i cierpienia na świecie...

Jeżeli się zaakceptuje swoje życie, to już dobry początek. Wielu ludzi nie zgadza się z samym sobą, walczy ze swoim „ja”...

Jestem bardzo wierzący, jak wielu Polaków i jak Ojciec Święty. Nie należy się domagać od życia więcej, niż może ono dać. Często ludzie za bardzo pogrążają się w marzeniach i są nieszczęśliwi, bo ich oczekiwania po prostu nie mogą się spełnić.

Wierzę w Boga i wszystko składam w Jego ręce, całe moje życie, całą moją przyszłość. W Jego objęciach czuję się bezpiecznie i pewnie, jak u siebie w domu. Jutro na przykład odwiedzam dwie kliniki: w jednej leży mój brat, a w drugiej siostra...

Sam Ojciec jest chory i tak łatwo akceptuje chorobę?

Nie jestem oczywiście zadowolony z tego, że stałem się inwalidą. To dla mnie bardzo trudne, że nie mogę pisać prawą ręką, bo prawą stronę ciała mam sparaliżowaną. Ale uznając to za trudne, mogę to jednak zaakceptować. Rzeczy piękne i dobre akceptujemy łatwo...

No właśnie, a złych i smutnych nie. Trudno zrozumieć, dlaczego Bóg pozwala na zło...

Jestem przekonany, że Bóg chce, aby człowiek był szczęśliwy. Wszystko w życiu jest właśnie po to. To ludzie powodują nieszczęścia i zło, nie Bóg. Gdy leżałem w szpitalu, ludzie przycho­dzili i mówili: „Dlaczego to spotkało właśnie ojca, który zrobił tyle dobrego dla ludzi? To ma być zapłata od Boga?”. Zawsze odpowiadałem: „A dlaczego nie ja? Dlaczego inni, a nie ja? Nie jestem lepszy od innych”. W tym samym dniu co ja, mój znajomy, nauczyciel, też ­dostał wylewu krwi do mózgu. On nie może mówić. Ja jeszcze mogę.

Ojciec we wszystkim potrafi dostrzec coś pozytyw­nego...

Bo zawsze trzeba próbować odnajdywać tę dobrą, jasną stronę życia. Naprawdę trzeba się starać. Na przykład pewnego dnia przypłynął do Antwerpii z Afryki Południowej Samba. Pomogłem mu tutaj zostać, chociaż chciano go wydalić. Przechowywałem go. Powiedziałem nawet ministrowi, że to mnie może wydalić albo zamknąć, bo ja wiem, gdzie on jest, ale nie powiem. W końcu dostał papiery. Ożenił się i wrócił do kraju, założył warsztaty i zatrudniał wielu młodych ludzi. Jednak warsztaty się spaliły i mój przyjaciel musiał wrócić do Belgii. To smutne... Smuci mnie ból człowieka. Smutno mi oczywiście z powodu mojej siostry w szpitalu i brata, który ma raka i któremu zostało już tylko jedno płuco.

Ale jak zaakceptować śmierć dziecka? Rozmawiałam z ojcem ośmioletniej Julii, zamordowanej przez pedofila Marca Dutroux w 1996 roku. Po tylu latach od śmierci córeczki nadal wyglądał na człowieka zmęczonego, smutnego, powiedziałabym nawet — skończonego...

Stracił swoje dziecko. Gdy trzeba oddać coś, co się kocha, to na początku jest tylko smutek. Ale potem, jeżeli się to zaakceptuje... Ale do tego potrzeba czasu... I wtedy pojawia się pytanie: „Dlaczego?”. Człowiek wpada w gniew. Tylko mając wielką wiarę można to zaakceptować. W innym wypadku nie widzę takiej możliwości. Bo nie można akceptować zła, tego, co zrobił Dutroux. Nie można w tym widzieć w żadnym wypadku kary Bożej.

Ojciec kocha wszystkich ludzi, bez wyjątku?

Tak, nawet tych, którzy nie robią tego, co bym chciał. Gdy założyłem w 1959 roku warsztaty dla byłych więźniów, wielu z nich mnie rozczarowało, okradło, zniszczyło to, co staraliśmy się stworzyć. Znowu więc trafiali do więzienia. Potem wracali. Ale bardzo ich wszystkich kochałem. Wiedziałem, że bardzo trudno jest im kochać, bo oni nigdy nie poznali, co to jest miłość.

Ojciec kocha nawet pedofila i mordercę dzieci, Marca Dutroux?

...W każdym razie nigdy nie dałbym mu odczuć, że czuję do niego niechęć. Chociaż to bardzo trudne.

Aby kochać, trzeba samemu być kochanym?

Kiedyś mój znajomy, były przestępca, po wyjściu z więzienia postanowił odszukać swoją matkę. Ojca już nie miał. Bardzo chciał ją odnaleźć i w końcu mu się udało. Mieszkała w pięknej wilii, przed którą stał duży samochód. Odważył się i zapukał do drzwi. Gdy się przedstawił i powiedział, że jest jej synem, wykrzyknęła: „Zjeżdżaj bękarcie, bo zawołam policję”. Potem przyszedł do mnie i zwierzał się: „Tak byłem zdruzgotany, że nie mogłem wykonać żadnego ruchu, w przeciwnym razie chyba bym ją zabił, poderżnąłbym jej gardło”.

Tak niewiele wiemy o ranach innych... Trzeba wiedzieć, co to miłość.

Obawiam się, że w przyszłości będzie coraz trudniej. Jest tak wiele rozwodów... Rozwód to nie tylko pęknięcie więzi między dorosłymi. To także pęknięcie w osobowości dziecka. Rozwód głębiej dotyka dziecko niż myślimy. Jak ono potem może kochać, jeżeli nie wierzy już w miłość...?

Ludzie jednak wciąż się zakochują...

Zakochują się, ale to nie zawsze jest miłość. Zakochanie trwa pewien czas, a potem liczy się miłość. Gdy ktoś się zakochuje, to emocje, uczucia, pomagają mu wybrać drugiego człowieka, zmieniają trochę jego obraz. Zakochani są jakby ślepi. Miłość zresztą też jest trochę ślepa i tak powinno być. Po zakochaniu się nadchodzi czas wyboru, bo zaczynamy widzieć także wady. Na początku, gdy ­jesteśmy zakochani, to wad nie widzimy, tylko jest taka siła, która nas przyciąga.

Znam jednak ludzi, którzy naprawdę kochają. Mój znajomy miał żonę cierpiącą na stwardnienie rozsiane. Była tak bardzo chora, że leżała w klinice w Overpelt. On musiał pracować, ale każdego wieczora, po pracy, odwiedzał ją, pomagał. Potem dopiero wracał do domu. Robił tak latami. To jest miłość! Wtedy, gdy robimy wielkie rzeczy, których byśmy normalnie nie robili, bo nie mielibyśmy siły.

Czy miłość pochodzi od Boga, każda miłość?

Bóg jest miłością. Prawdziwa miłość pochodzi od Boga. Także miłość ludzi niewierzących. Mam wielu takich przyjaciół. Mówię im, że znajdują się w polu magnetycznym Boga, w którego ja wierzę. To są bardzo dobrzy ludzie, bardzo kochani, ale twierdzą, że nie potrafią uwierzyć w Boga. Więc im odpowiadam: bądźcie tacy dobrzy, jacy jesteście, bo wasze dobro także pochodzi od Boga.

Czy Ojciec zakochał się kiedyś w kobiecie?

Oczywiście, wiele razy! Ale to przecież niczemu nie szkodzi, to nic złego. Nigdy jednak żadnej z nich tego nie powiedziałem...

Dlaczego?

Żeby nie sprawiać jej trudności. Nie chciałem, aby jeszcze bardziej się do mnie przywiązała. Nie chciałem, żeby cierpiała... Trzeba dokonać wyboru. To zdarzało się przede wszystkim wówczas, gdy pracowałem w kopalni. Bardzo chciałem zostać „księdzem-robotnikiem”*, ale moi zwierzchnicy mi nie pozwolili.

Ojciec był więc rewolucjonistą?

Tak o mnie mówiono, ale to była tylko forma. Teraz jestem stary. W podeszłym wieku można wiele zrelatywizować. Gdy jest się młodym, to wszystko się widzi w wymiarach absolutnych, ostatecznych. Z czasem lepiej dostrzega się właściwą wartość rzeczy i spraw...

Jak miłość do kobiet?

No właśnie. Gdy mieszkałem we Francji, zakochałem się. Ona miała na imię Renne i była Francuzką... Nie żyje od bardzo dawna. Była taka młoda... Umarła też bardzo młodo... Pamiętam do dzisiaj, gdzie mieszkała. Utrzymywałem potem kontakt z jej siostrami. Ta miłość też pochodziła od Boga. Musiałem jednak wybierać. Cały świat przewrócił mi się do góry nogami. To było w sumie bardzo dobre, bardzo ludzkie. Potem lepiej rozumiałem innych ludzi. Byłem bliżej nich, zawsze tak chciałem żyć. Dlatego odwiedzałem więzienia. Tam są ludzie, którym nie wyszło w życiu. Całymi godzinami z nimi rozmawiałem. Często ludzie źle oceniają innych, bo nic o nich nie wiedzą...

Ojciec nie ocenia ludzi?

Nie, ja ich akceptuję. Przekonałem się, że ludzi trzeba kochać takimi, jacy są. Bo nie ma „innych” ludzi.

A mnie Ojciec także „kocha”? Mimo że jestem kolejną dziennikarką, która przyszła zadawać pytania i znamy się dopiero od kilku godzin?

To nowe doświadczenie, nowa przygoda z człowiekiem. Ponieważ kocham, nie jestem nigdy samotny, mimo że często jestem sam. Teraz Maseike odwiedza mnie w każdy poniedziałek. Dawniej codziennie przychodziła sekretarka. Czasami muszę rzucić z okna klucze komuś, kto chce mnie odwiedzić, bo mieszkam na piętrze, a trudno mi się poruszać. Często jestem zupełnie sam w tym budynku. Tak było na przykład wczoraj wieczorem... Nie ­boję się jednak ­samotności. Przyzwyczaiłem się. Od czasu do czasu ktoś mnie zaprasza. Jutro chociażby będę na kolacji u Greety...

Kim jest Greeta?

Jest na tym zdjęciu. Mieszka w Onze Lieve Vrouw-Waver. Regularnie mnie odwiedza. Poznaliśmy się dwa lub trzy lata temu, na targach książki. Miała wszystkie moje tomiki, ale ja o tym wówczas nie wiedziałem. To taka optymistyczna dusza, ciągle się śmieje, chociaż nie miała łatwego życia. Opuścił ją mąż i została sama z dwójką dzieci. To zabawne, ale ona lubi, jak przeklinam... Kiedyś dziennikarz telewizji holenderskiej zapytał mnie, jak to jest, że akceptuję moje inwalidztwo. Odpowiedziałem, że akceptuję, ale przeklinam częściej niż poprzednio... To także modlitwa... To modlitwa wynikająca z mojej niemocy. Gdy nie udaje mi się zrobić tego, co bym chciał. Mam sprawną tylko jedną rękę, często coś mi spada, coś się tłucze. Wówczas przeklinam, z własnej bezsilności. Po tym, jak to opowiedziałem w telewizji, przyszła do naszego domu dla bezdomnych pewna kobieta. Śmiała się od samych drzwi: „Jestem taka szczęśliwa, że ojciec Bosmans także przeklina!”.

Jakie to są przekleństwa?

Zut, zutje, godverdoeme, nondedju. Znasz te flamandzkie przekleństwa? Greeta, gdy powiem „zut”, to mnie strofuje, ale bardzo się przy tym śmieje... Greeta była jednak bardzo chora. Teraz jest już lepiej. Może znowu pracować. A na tym zdjęciu to Edeltraut... Jest jeszcze Margareta. Często do mnie dzwoni i pyta, co słychać. Przysyła mi dużo kartek z życzeniami. Była u mnie kilka razy. Mieszka w Limburgii, a jej mąż jest przedsiębiorcą.

Miłość nie jest zawieszona w powietrzu. Jest bardzo konkretna. Moja miłość jest bardzo czysta. Nie musiałem nigdy tym osobom mówić, że je kocham. One o tym wiedzą. One to czują. To wystarczy. Nie zawsze trzeba wszystko wyrażać słowami. Nieraz ludzie głośno zapewniają o swojej miłości, a potem odchodzą, zdradzają.

[...] więcej w wydaniu papierowym. Serdecznie polecamy

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama