Dzisiejsza kultura serwuje nam przekaz: "jesteś świetny, jesteś mądry, jesteś mocny". Jednak czasem trzeba się zatrzymać, spojrzeć na siebie w prawdzie i przyznać, że nie zawsze tak jest - to początek prawdziwej przemiany
Słyszy czasami Ojciec w konfesjonale jeszcze nowe grzechy?
Nie sądzę, żeby mogły istnieć nowe grzechy, to zawsze jest odejście od miłości Boga i bliźniego. Zmieniają się tylko warianty, otoczka i detale, sedno samego złego uczynku pozostaje jednak bez zmiany.
„Kusi” mnie, żeby zapytać o pokusę jako źródło grzechu.
Przede wszystkim praźródłem grzechu jest zły duch. Musimy tę obecność Szatana przyjąć. Owszem, ona bywała ostatnio przeakcentowywana — bo przecież nie chodzi o to, żeby widzieć zasadzki złego ducha za każdym rogiem ulicy — ale on działa i istnieje. I to jest to pierwsze zło personalne, które nas kusi, które z zawiści o nasze zbawienie, nasze szczęście z Bogiem, działa przeciwko nam. Trzeba sobie z tego zdawać sprawę. A po drugie, musimy sobie uświadomić skutek naszego grzechu i to jak bardzo jesteśmy słabi. Dlatego myślę, że chrześcijanin przede wszystkim musi mieć ten totalny realizm w ocenie samego siebie.
Realizm, czyli pesymizm?
Na pewno inne podejście od takiego, które serwuje nam dzisiejsza kultura powtarzająca: „Jesteś świetny, jesteś mocny, dasz radę, pokonasz”. Tylko że potem jest „a kuku”, ponieważ nasze codzienne doświadczenie pokazuje zupełnie coś innego. Staję rano przed lustrem i mówię: „Popatrz, znowu zrobiłeś to samo, co 50 razy już robiłeś i 50 razy obiecywałeś sobie, że więcej nie zrobisz”.
To jest strasznie ściągające w dół.
Owszem, ale tylko pod warunkiem, że zostanę z tym sam. Bo całe moje doświadczenie bycia z Chrystusem polega na tym, że odkrywam w Chrystusie, że Bóg mnie nie zostawił samego w moim grzechu. Mimo iż setki razy mówiłem: „Boże, wynoś się z mojego życia, nie chcę Cię już znać, będę rządził po swojemu”, to On mnie nie zostawia. Bóg przysyła mi Zbawiciela i mówi: Słuchaj, zaufasz Mu, a jesteś w stanie wyjść ze wszystkiego. Pamiętaj, ja Cię kocham”. I to jest centralne doświadczenie.
Lubię często odnosić się do tej bajki o baronie Münchausenie, który w pewnym momencie z błota sam siebie wyciąga za włosy. I my właśnie chcielibyśmy się z własnego grzechu sami wyciągnąć, ale na to jesteśmy za słabi, potrzebujemy kogoś, kto nas będzie podnosił.
Jesteśmy słabi, wiec tym bardziej wodzeni na pokuszenie.
Pokusa to jest sytuacja okazji. Samo mierzenie się z pokusą nie jest jeszcze grzechem. Bardzo dobrze można to zrozumieć na przykładzie odchudzania albo niemożności jedzenia czegoś. Widzimy ciastko z kremem, ono jest dobre, smakowite, świetnie zrobione, dużo osób zajada je, ale głos wewnętrzny mówi jasno: „Nie mogę tego jeść, bo akurat mi to zaszkodzi”. Podobna prawidłowość występuje w pokusie — często jest to sytuacja, która na początku wydaje mi się sympatyczna, miła, ale po pewnym czasie odkrywam, że prowadzi mnie do czegoś złego: odrywa od drugiego człowieka, od jedności z Bogiem, popycha do grzechu, który jest zniszczeniem czy też zamazaniem tego podobieństwa we mnie do Boga.
Pokusa a próba od Boga. Można w ogóle mówić o takim rozgraniczeniu?
Próba od Boga... Ja bym się bał tak mówić. Św. Jakub w pewnym momencie pisze: „Mówicie, że Bóg was kusi. Ale to wasze żądze wychodzą” (por. Jk 1). Tak więc to nie działa w ten sposób, że Bóg mnie kusi, gra ze mną, tresuje jak myszkę, strzela we mnie zdarzeniami jak prądem. Tego nie możemy tak rozumieć. Bóg chce naszego dobra, ale zgadza się na naszą wolność, na to, że sam mogę wybrać, nawet gdzieś tam się wywrócić, po to, bym zrozumiał, że potrzebuję Jego ręki. Bóg ciągle jest przy mnie, jeśli się ku Niemu zwrócę, to On jest na mnie zawsze otwarty. Bóg nie jest obrażalski, Bóg totalnie mnie akceptuje.
Mówiąc współczesnym językiem: „Stoi frontem do klienta”.
Frontem to nawet mało, bo front zakłada pewien pozór, a Bóg jest całym sobą, jeżeli można tak powiedzieć. To nie jest wymuszony firmowy uśmiech, ani efekt prozaku, to jest Jego postawa totalnie mnie afirmująca. Bóg mnie chce. Myślę, że to jest jedno z największych przeżyć człowieka, kiedy już sobie to wreszcie uświadomi.
Bardzo trudno jest uwierzyć, że ktoś mnie tak całkowicie chce, bo wiem z doświadczenia, że nawet najbliżsi chcą mnie, ale pod pewnymi warunkami. Albo że dopiero gdy spełnię jakieś kryteria, ktoś mnie wpuści na salony. Nasze życie jest ciągle czymś uwarunkowane. I dlatego myślimy, że Bóg postępuje podobnie. A Bóg działa zupełnie inaczej.
W jaki sposób współczesny człowiek radzi sobie z rachunkiem sumienia? Potrafimy nadawać czynom właściwe fiszki z napisem „dobro” albo „zło”?
Tu trzeba koniecznie zwrócić uwagę na dwie istotne kwestie. Po pierwsze, my swoje życie widzimy często bardzo statycznie. Trochę wpływa na to dzisiejsza kultura, która nam bardzo mocno ściska perspektywy czasowe, czyli stawia krótkie cele: mamy osiągnąć sukces, kupić coś, to jest na dziś, na jutro, na następny sezon itp. itd. Brakuje nam więc często takiego myślenia historycznego czy też historio-zbawczego o sobie, w dłuższej perspektywie czasu.
Czym grozi taki ścisk perspektywy?
Dzisiejszy człowiek najczęściej nie potrafi myśleć o sobie w kategoriach innych niż „tu i teraz”: Teraz jestem nieszczęśliwy. Teraz ktoś mnie opuścił, zranił, oszukał. Zgoda, mogę to czuć, ale to nie jest jedyne, co mnie stanowi, bo w moim życiu było ileś tam momentów, kiedy doświadczałem czegoś zupełnie innego. Bardzo często właśnie takie zawężenie historii powoduje szkodliwą absolutyzację.
A druga kwestia?
Zbyt duże zaufanie do siebie, które może być przeszkodą we właściwym rozeznawaniu sumienia. Wynika to po części z tego, że cała kultura wmawia mi dziś: „jesteś świetny”, „możesz wybierać”, „możesz zrobić to i tamto”. I ja w pewnym momencie wierząc w to, już „wiem jak ma być”. Odchodzi więc klasyczna formacja sumienia, czyli ciągłe konfrontowanie moich decyzji ze Słowem Bożym, z nauką Kościoła. W końcu „ja wiem wszystko”. A potem nagle pojawiają się sytuacje, w których mam dylemat albo uczę się decydować według kryteriów trzeciorzędnych: moich odczuć, uczuć czy też nastawień estetycznych. Mówiąc o sumieniu, lubię często używać metafory GPS-u. A w tej sytuacji to tak, jakbym używał GPS-u bez satelity. Nie da się nim wówczas posługiwać.
Sugeruje Ojciec, że zanika dziś poczucie grzechu?
Może bardziej sama formacja. Zanika w nas krytyczny osąd rzeczywistości — zarówno tej wewnętrznej, jak i zewnętrznej. Wynika to także ze współczesnej cywilizacji, która ciągle podsuwa nam różne nowe cacka i wmawia, że coś jest świetne, bo chce nam coś sprzedać albo czymś zachwycić. Mam wrażenie, że straciliśmy trochę taki krytyczny osąd, bo zewsząd słyszymy: „Ty wybieraj, Ty jesteś gość, ty wiesz, co jest dobre”.
Ty tu urządzisz...
O tak, ty jesteś tym najważniejszym kryterium, ostatecznym odniesieniem. A potem człowiek rzeczywiście zaczyna sądzić, że we wszystkim może być takim kryterium. I często gubi się wtedy moralnie. Hasło „Ty decydujesz” zaczyna być wtedy przenoszone także na sferę moralną. To ciągle jest pokusa bardzo rajska: będziecie jak Bóg, będziecie znali dobro i zło. To prosty mechanizm: skoro bowiem w innych sektorach życia ja decyduję i to ja jestem najważniejszy, to bardzo szybko dochodzę do wniosku, że mogę także decydować o tym, co jest dobre, a co złe. Ale to się kończy kiepsko. Często otrzeźwienie następuje dopiero wtedy, kiedy uświadomię sobie skutek moich wyborów, którym jest na przykład ból drugiego człowieka albo moje własne cierpienie.
Zawsze znajdzie się ktoś, kto powie: to nie grzech, to słabość.
Słabość albo pomyłka. Ja się pomyliłem, czyli typowy błąd poznawczy, a nie błąd mojej decyzji, żaden tam błąd moralny czy zły uczynek.
A skoro tak to „wybaczone”.
Nie, nie wybaczone, w ogóle „nie ma problemu”. Jak się pomyliłem, to sorry, pomyliłem się, nie wiedziałem, przysnąłem, no problem. To się nie liczy.
Mam wrażenie, że trochę staliśmy się dziś w kulturze mistrzami w znieczulaniu sumienia. Właśnie takie robienie wszystkiego, żeby jak najmniej nas bolało. Kto jest winny? Struktura, rząd, proboszcz, żona, rodzice — wszyscy tylko nie ja. To w jakieś mierze może być nawet prawdą, ale najczęściej w wielu decyzjach ostateczny wybór należy przecież do mnie. Oczywiście, może być i tak, że zachowanie innych, ich wybory, wpłynęły na moją decyzję — przykładowo, jeśli ktoś był bity od wczesnej młodości, to być może będzie miał potem problemy z agresją — ale jeżeli sobie to uświadamiam, to mogę coś z tym zrobić.
Chyba że zafunduję sobie pełne znieczulenie.
Wówczas grzech będzie przede wszystkim wpływał na mój ogląd siebie. Będę się starał na siłę albo usprawiedliwić, albo go zakryć, a przez to nie będę miał prawdziwego obrazu siebie. I zaczyna robić się problem, bo wtedy trudno pojednać się z drugim człowiekiem. Skoro bowiem nie popełniam błędów ani nie grzeszę, to trudno mi przyznać, że zrobiłem coś złego. Będę raczej domagał się, żeby ktoś przepraszał mnie, bo w końcu to ja jestem centrum świata. Ale taka postawa jest de facto bardzo bolesna, ponieważ ostatecznie skazuje człowieka na samotność. Prędzej czy później inni zaczną ode mnie uciekać albo trudno będzie mi znaleźć z nimi kontakt, bo to ja będę im dyktował, jacy mają być dla mnie, nie pozwalając im być wolnymi.
Jaki więc powinien być naprawdę dobry rachunek sumienia?
Wszystko musi zacząć się od spotkania z Bogiem. Póki sobie nie uświadomię, kim tak naprawdę jest Bóg i kim jestem ja oraz co to znaczy, że nawracam się do Boga — że zwracam się do Niego, że chcę być Jemu wierny — to sakrament pokuty będzie zawsze wisiał w powietrzu. A zatem odwrócenie się od grzechu to właśnie najpierw uświadomienie sobie, kto jest tak naprawdę pierwszy w moim życiu. Zrozumienie, że pierwszy jest Bóg, a dalej moje obowiązki wobec drugiego człowieka. Siłą rzeczy zaczynam dokonywać wówczas jakiegoś porządkowania i dopiero wtedy moja spowiedź ma sens.
Sama wyliczanka grzechów to też jest już jakiś rodzaj porządkowania.
Zgoda, ale jeśli w moim rachunku sumienia zabraknie wspomnianych wyżej odniesień, to będzie on tylko taki pitowo-wyliczeniowy: zrobił, nie zrobił, winien, ma, per saldo i koniec. Ale wtedy grozi nam silne zrytualizowanie sakramentu spowiedzi. Stanie się on jak wizyta w Urzędzie Skarbowym: przychodzę do okienka, oddaję PIT i z głowy, coś tam załatwiłem.
Tymczasem, jeżeli to jest ta moja historia zbawienia pisana z Bogiem, to muszę ciągle poszukiwać tego, jaki jestem w świetle na przykład Kazania na górze albo w konfrontacji z Chrystusem — czy staram się rosnąć w tym kierunku, który On mi zadaje? Bo przecież moje wybory sumienia nie są tylko wyborami „nie czyń czegoś”, ale także wyborami „czyń coś”. Moralność chrześcijańska nie jest tylko zakazowa, ale przede wszystkim proponująca: „Kochaj Boga”, „Kochaj bliźniego jak siebie samego”,
No właśnie „pozytywy” — niemal zupełnie zapomniany element rachunku sumienia.
To stara dobra tradycja spowiednicza: zobaczyć dobro, bo to dobro zawsze gdzieś jest. Wiadomo, że mamy tendencję do mówienia o złu i to jest też taka typowa przypadłość medialna — wylądowało trzydzieści tysięcy samolotów i nic, cisza, ale kiedy jeden z nich spadnie, to jest od razu news. W taki sam sposób myślimy często o naszym życiu: nie przyjdzie nam do głowy, że udało nam się trzydzieści tysięcy rzeczy i możemy za to podziękować, ale wystarczy jeden nieudany drobiazg i zaczynamy wokół tego tańczyć.
Zakończmy więc optymistycznie...
Optymizmem przede wszystkim jest sam Bóg, który tak mnie kocha, że posłał swojego Syna, który umarł i zmartwychwstał po to, żeby zwyciężyć grzech. I ten Jego Syn, po zmartwychwstaniu, ustanowił sakrament pokuty, mówiąc: „Którym grzechy odpuścicie, są im odpuszczone”. I to jest centralny wymiar naszej radości.
Piotr Jordan Śliwiński, kapucyn, ceniony spowiednik, kierownik duchowy i rekolekcjonista. Jest doktorem filozofii, wykładowcą Wyższego Seminarium Duchownego Braci Mniejszych Kapucynów w Krakowie oraz założycielem Szkoły dla Spowiedników, którą ukończyło do tej pory już kilkuset kapłanów diecezjalnych i zakonnych.
opr. mg/mg