Papież Franciszek oczekuje od całego Kościoła duszpasterskiego i misyjnego nawrócenia. Obrady Synodu Biskupów poświęconego rodzinie są częścią tych oczekiwań - i tak należy je interpretować
Poprzez słowa, gesty i czyny swojego pontyfikatu papież Franciszek wzywa cały Kościół do pastoralnego nawrócenia.
Ojciec Święty zachęca, by „przestawić zwrotnicę” w kształtowaniu duszpasterskiej misji Kościoła. Żeby szukać zagubionych owiec, a nie tylko karmić te, które są posłuszne, potulne i zawsze wierne. Żeby liczyć nie tylko ludzi, którzy do kościoła przychodzą, lecz także — a może przede wszystkim (choć na pewno nie wyłącznie) — tych, którzy mogliby przyjść, lecz nie przychodzą. Bo są ochrzczeni, ale religia ich nie obchodzi. Albo są niewierzący i w ogóle mają o wierze jak najgorsze zdanie.
Co najważniejsze, papież także swoją postawą praktycznie pokazuje, jak można docierać do ludzi pozostających na obrzeżach czy wręcz z daleka od wspólnoty wiary. Skutecznie budzi u nich zainteresowanie przesłaniem Ewangelii. Najczęściej wymaga to przełamania stereotypów, jakie ci ludzie mają o Kościele, ukazania im Boga i kościelnego nauczania świeżym językiem, w inny sposób niż są do tego przyzwyczajeni.
Obrady Synodu Biskupów o rodzinie są częścią tego procesu. „Od całego Kościoła oczekuje się nawrócenia misyjnego” — można przeczytać w relacji końcowej opublikowanej po zeszłorocznych obradach synodu. „Konieczne jest wyjście poza głoszenie czysto teoretyczne i oderwane od rzeczywistych problemów ludzi”. Nie jest przecież celem synodu powtarzanie niezmiennych prawd o powołaniu i nierozerwalności sakramentalnego małżeństwa. Gdyby o to chodziło, to nie trzeba by zwoływać biskupów z całego świata do Rzymu. Można by ogłosić kolejny papieski dokument. Byłoby na pewno taniej. I mniej zamieszania.
Chodzi jednak o co innego — o odpowiedź na wyraźnie odczuwalny kryzys, w jakim znalazło się kościelne nauczanie o małżeństwie i rodzinie. O próbę zasypania luki (a w niektórych krajach wręcz przepaści), jaka pojawiła się między nauczaniem Kościoła, przedstawiającym ideał chrześcijańskiej rodziny, a realnym życiem wielu katolików. Nie jest tu rozwiązaniem ani naginanie ideału w stronę życiowej praktyki przez obniżanie wymagań (propozycja kościelnych liberałów), ani zaklinanie rzeczywistości w imię wierności statycznemu ideałowi (propozycja konserwatystów). Na ile rozumiem sens tego synodu, ma w nim chodzić o znalezienie nowych sposobów głoszenia chrześcijańskiej wizji małżeństwa i rodziny w dialogu z oczekiwaniami i problemami współczesności.
Gdy pod tym kątem czyta się materiały synodalne, przykuwa uwagę pojęcie nawrócenia języka. W ubiegłorocznej relacji końcowej można było przeczytać, że „nawrócenie dotyczy także języka”, jakim Kościół mówi o małżeństwie i rodzinie. Chodzi o to, „aby okazał się on naprawdę znaczący”. Czyli żeby z jednej strony był bliski codziennemu ludzkiemu doświadczeniu, żeby nawiązywał do pragnień, tęsknot, ale też lęków i niepokojów współczesnych ludzi. A z drugiej strony, żeby prowadził w górę — choć może lepiej powiedzieć: w głąb. Żeby potrafił zapraszać do wielkiej duchowej, wręcz mistycznej przygody małżeństwa i rodziny.
Ojcowie synodalni zwrócili przed rokiem uwagę, że kluczowym aspektem nawrócenia kościelnego języka jest dostrzeżenie, iż „nie chodzi jedynie o przedstawianie norm, ale o ukazywanie wartości”. Zasady moralne, które Kościół głosi — także w dziedzinie moralności małżeńskiej, w tym seksualnej — są bowiem konsekwencją relacji łączącej ludzi z Bogiem. Dziesięć przykazań wynika z „Ojcze nasz”, a nie odwrotnie.
Co więcej, w dalszej części tego samego zdania biskupi napisali o zapotrzebowaniu na wartości, „jakie dziś obserwuje się także w krajach najbardziej zlaicyzowanych”. Chcąc bowiem dotrzeć do ludzi oddalonych od Boga czy Kościoła, należy nawiązać z nimi duchowy kontakt. Trzeba przemawiać językiem pozytywnym, szukać argumentów dla nieprzekonanych. Nie można skupiać się na demaskowaniu, oskarżaniu i potępianiu zła obecnego w świecie. Trzeba raczej odnajdywać pozytywne „punkty zaczepienia” styczne z przesłaniem Ewangelii i ukazywać nauczanie Jezusa jako najpełniejszą z możliwych odpowiedź na te tęsknoty.
Również roboczy dokument tegorocznej sesji Synodu Biskupów podkreśla konieczność nawrócenia kościelnego języka. Znajdujemy w nim zachętę do głoszenia przesłania chrześcijańskiego „w sposób, który mógłby inspirować nadzieję”; do używania języka „przejrzystego, zapraszającego i otwartego”, wolnego od „moralizowania, osądzania czy kontrolowania”; do wierności nauczaniu moralnemu Kościoła, ale i wrażliwości na okoliczności życiowe każdej osoby. Dokument ten mobilizuje do poszukiwania języka wyrażającego w sposób zrozumiały dla młodzieży piękno miłości rodzinnej, samoofiarowania czy płodności. Takie podejście oznacza także większe zaufanie wobec ludzkiego sumienia oraz zrozumienie procesu stopniowego dorastania i dojrzewania do pełni życia wiarą.
Co to może oznaczać w praktyce? Chociażby otwarte mówienie o pięknie ludzkiej seksualności, o duchowym wymiarze erotyki. Współczesny Kościół ma tu wspaniałe niewykorzystane zasoby. Św. Jan Paweł II przedstawił porywającą teologię ciała. Benedykt XVI poszedł jeszcze dalej: zrehabilitował erosa i namiętność. Pisał on w encyklice Deus caritas est o „namiętnej miłości Boga do swojego ludu — do człowieka”. Stwierdził też, że miłość Boga „może być określona bez wątpienia jako eros, która jednak jest równocześnie także agape”.
Choć dokumenty papieskie posługują się takim językiem, to z trudem szukać go na niższych szczeblach kościelnego nauczania. Nawet w relacji końcowej ubiegłorocznych obrad Synodu Biskupów w 75 proc. wszystkich przypadków użycia słowa „seks” chodziło o osoby homoseksualne, a poza tym mowa była o nadużyciach seksualnych i niedojrzałości seksualnej. A przecież — zgodnie z zaleceniami tegoż gremium — umiejętnie prezentowana teologia ciała ma zdolność otwierania współczesnych ludzi na duchowy wymiar życia małżeńskiego. Dla rozerotyzowanej kultury fascynującym odkryciem jest przesłanie, że seks małżeński może być święty. Może to prowadzić do dostrzeżenia, że eros przebóstwiony to perspektywa o wiele pełniejsza i głębsza niż eros wyzwolony.
W ramach poszukiwania nowego języka niezbędne wydaje mi się również pogłębianie duchowości małżeńskiej. Podczas tegorocznego synodu odbędzie się pierwsza w historii Kościoła wspólna kanonizacja pary małżeńskiej — Zelii i Ludwika Martinów. To bardzo czytelny sygnał, że do nieba można iść parami. Papieże ustanawiają obecnie wspomnienie liturgiczne par małżeńskich w dniu ich rocznicy ślubu, a nie w dniu śmierci. Przecież to właśnie sakrament małżeństwa jest ich najważniejszą drogą uświęcenia! Powinniśmy więc głębiej przemyśleć fakt, że podmiotem duchowości i świętości może być nie tylko — jak jesteśmy przyzwyczajeni — jednostka, lecz właśnie para małżeńska, jedność dwojga.
Istnieje też poważne zadanie dla teologów. Przyzwyczaili się oni do funkcjonalnego myślenia o małżeństwie. Umiejętnie wskazują na liczne funkcje, jakie spełniają małżeństwo i rodzina: prokreacyjne, społeczne, ekonomiczne, psychologiczne. Teologia małżeństwa powstała zresztą w dużej mierze pod wpływem dawnych prawniczych sporów. Pora na nawrócenie języka i pójście w głąb! Przed teologami stoi zadanie opisania nie tylko funkcji małżeństwa, lecz jego najgłębszej, sakramentalnej, duchowej istoty.
Nawrócenie kościelnego języka to także rezygnacja z postawy posiadacza prawdy znającego z góry odpowiedzi na wszelkie możliwe pytania. Głosiciele Ewangelii powinni stać się raczej poszukiwaczami. Poszukiwaczami szczęśliwymi, bo już znaleźli skarb, którzy jednak — dzieląc się nim z innymi — wciąż go szukają. Wszak „uczyniwszy na wieki wybór, w każdej chwili wybierać muszę”, jak pisał często cytowany przez Jana Pawła II poeta Jerzy Liebert.
Zbigniew Nosowski — mąż z ponad 30-letnim stażem, ojciec i teść; redaktor naczelny kwartalnika „Więź”; autor m.in. książki o duchowości małżeńskiej Parami do nieba. Małżeńska droga świętości; audytor Synodu Biskupów w latach 2001 i 2005.
opr. mg/mg